czwartek, 28 grudnia 2023

A gdybyś to ty, był tu, na mojej blobowej klawiaturze, to co wysłałbyś w świąteczną przestrzeń?

Taki tytuł wpisałam tuż przed wigilią, a następnie wiedząc doskonale, że nie zajrzę do internetów w czas odświętny i poświęcony, oddaliłam się na odległość ścian i korytarzy aż do dziś. Przestrzeń świąteczna nadal jest otwarta, więc nadal jeszcze, uważam, można wrzucić ten tytuł dodając do niego tę adnotację, którą właśnie uskuteczniam.
Co chciałbyś człowieku powiedzieć światu w ten czas świąteczny? Co  wysłałbyś w przestrzeń, jakie nadzieje, zawody, życzenia? Co zostawimy za sobą, a co zdecydujemy się zabrać na dalszą wędrówkę? Co będziemy chcieli zmienić, co zachować, z czym się pogodzimy, a co zniszczymy w sobie...
Ja mierzę się ze śmiercią w różnych jej odsłonach, w taki prosty, spokojny sposób. Jest mi dane obcowanie z jej heroldami, z jej krainą tuż za progiem, za krawędzią łóżka, na końcu kabla telefonu, . Traktuję to jak błogosławieństwo i nigdy wcześniej nie była mi łaskawsza i dziwniejsza. Mierzę się z nią u bliskich i sama przymierzam. Pierwszy raz od dawna myślę o niej w sposób łagodny. Jest też we mnie taki wir myśli, który zaczyna swój ruch, kiedy dotykam własnego odejścia, jak to będzie, jakie będą temu towarzyszyć odczucia i jak to będzie dziwnie opuścić ten padołek.
Więc siak czy tak dosiego roku!

Żegoty 23.12.23

wtorek, 19 grudnia 2023

popchnij świąt do przodu

 I jakiś ten przedświąt bezpłciowy tegorocznie, niby pilnie, a jednak bezdusznie plotą mi się w środku wstążki codzienności. Czegoś nie czuję, przed innym uciekam, jeszcze tamtego unikam. Chwytam się zadań zewnętrznych, doprowadzam je do satysfakcjonującego miejsca, a we własnych czterech ścianach jakaś właśnie czworościenna jestem. Ani do tańca, ani do różańca, zupełnie niechoinkowa. Cóż, bywają i takie roczniki, co to bardziej kwaśnieje, niż smakuje, co poradzić. Czytać średnio mam kiedy bo sytuacje i ciało pokrywa się zmęczeniem i nieruchomieje, jak odwieszony do szafy kadr z płowiejącej nieubłaganie fotografii. 

Zdołałam jedynie nieliczne:

Hokus Pokus Vonneguta (przekład Zofii Uhrynowskiej-Hanasz) książka ciemna i w tej ciemności pełna absurdalnego uczucia humoreski, jaką nam serwuje życie w takim a takim społeczeństwie, z takimi, a takimi rządzami i przede wszystkim z przywarami naszymi wszystkimi powszednimi i nie. Jakoś mi tak obrazem brojglowskim gra.

Prawda Półostateczna Dicka (przekład Zbigniewa A. Królickiego), co to jest zrobiona z opowiadań zszytych trochę na okrętkę, ale jako, że ja Dicka zawsze i we wszelkich odsłonach, wielbię też jego niedoskonałości, a  może nawet tym mocniej, kiedy spod skomplikowanej makramy wyziera sztuczny staw, czy fragment syntetycznego ścięgna. Postapokaliptyczny ogród ziemski dla wybrańców i masy ludzkie wciśnięte pod skorupę. Właściwie ta książka już się dzieje, tylko w nieco innym geograficznie układzie. Siła propagandy i próżny trud zmian, bo życie jest jakie jest, a człowiek jest taki, jak życie.

I jeszcze takoż dystopiczna Pianola Vonneguta (przekład Wacława Niepokólczyckiego). Tym razem maszyny mają pierwsze i ostatnie słowo i bronią nas przed nami samymi. A skoro wiedzą lepiej, to właściwie większość ludzkości jest zbędna i żyje w poczuciu tej niepotrzebności otoczona dobrami produkowanymi hurtowo i z rozmachem. Taki straszliwy dobrobyt klasy średniej, a po drugiej stronie szczeliny, grupa inżynierów, którzy "do czegoś się nadają", tak przynajmniej decydują maszyny. I opowieść o tym, jak to się skończy.

I jeszcze śliczne Listy św. Mikołaja J.R.R. Tolkienapod redakcją Baillie Tolkien  (przekład Pauliny Braiter), które to listy Tolkien pisał do swoich dzieci wcielając się w rolę najważniejszej legendy dzieciństwa. Urocza, ciepła rzecz ze ślicznymi przedrukami listów, kopert i obrazków. Zanurzyłam się z przyjemnością.

Z przedziwnych rzeczy zupełnie przypadkiem dyżurując na podłodze mamcinego pokoju i ślepiąc w telewizorowy ekran, obejrzałam polski film Córy dancingu (reż. Agnieszka Smoczyńska). I wciągnął mnie on tą dziwnością swoją i nie wiem właściwie co o nim powiedzieć, to w sieci sobie przeczytacie, jeśli kto nie widział, tam mędrsze piszą. 

No i robiłam trochę krzyżówek, a trochę inne rzeczy, a że znakomita część z nich była nudna i się na bloga nie nadawa, to nic o nich nie napiszę.

Zrobiłam pierwszy wpis po czasie niewpisywania, to może się trochę moje zielone komórki ruszą.

a taka była zima









Aha, przez jakieś 3 tygodnie mieliśmy prawdziwą cudowną zimę, ale już ją wyłączyli.

poniedziałek, 9 października 2023

Z rozmów - O niespodziewanej odpowiedzialności

 W ubiegłym roku oddałam swoją ósmą klasę nowym bogom. Dyżur w korytarzu kopalni. Górnik z pierwszej klasy, wskazując na mnie palcem, mówi do kumpla

K: Widzisz? Ta pani mi brata wychowała.
[kurtyna]

sobota, 30 września 2023

nie śpij, gdy trzymasz niebezpieczny pakunek

Taki fragment snu (całość nazbyt zagmatwana do przytaczania) - zamieszanie, panika, wręczają mi pakunek wielkości dużej paczki proszku do prania, pakunek owinięty jest białą folią i taśmą brązową zabezpieczony, ale z narożnika nadszarpnięty. Przerażona wołam: jak to zabezpieczyć!?.

Na pewno zastanawiacie się dlaczego
Otóż w pakunku jest skondensowany Hitler.
kurtyna : ]

Karlosz Kasztaneda

 No niech mię podniesie swój manus ten, co nie lubi kasztanów.  A jeśli nawet takie są na tem łezpadole, to i tak nie widzę, więc rzecz jest bezsensowna. Podnoszenie tej ręki, nie kasztany. One, to jest kolejna potęga jesieni do potęgi entej. Właśnie wróciłam z nazbierania, z energią, która wypełniła zasobniki bezpośrednio podtrzymujące poczucie hej-ho, z głębokim poczuciem sensualnej rozkoszy lśnienia, barwy, kształtu i zapachu bryły wyłuskiwanej z łupiny, i wspomnieniem (zawsze) taty, który te kasztanowce wyhodował z nasion. Czyli z kasztanów, rzecz jasna.


a (tu następuje tekst)

ogród złocił się, promieniał, i trochę kaszlał późnym wrześniem. Wojowniczo nastawione pokrzywy usiłowały dosięgnąć jej gołych łydek, perz zaś obrał strategię odwrotną,  kładł źdźbła tak, jak szła, jak chciała iść. Trawa wyglądała jak pieguska, usiana pękającymi owocami w odcieniu tego brązu, który nie sposób nazwać inaczej, niż kasztanowym. Takie bywają także maści końskie. Nasiona kasztanowców obojętne na swoje barwy, gładkie i bezwstydne z urodzenia, toczyły się i  dawały rozgniatać oponom samochodów na pobliskim asfalcie. Zbierała te i inne kasztany, rzeczy wydarzały się, trwały, jedne przechodziły w drugie i czasami to miało sens, a innym razem nie miało znaczenia. Tyle możliwych kształtów, zbierała je wszystkie do koszyka, tyle historii ze strony z drzew.


Właśnie w tej chwili, wybierając  zdjęcia uświadomiłam sobie o co chodzi z moim ogrodem, że jest taki nieuporządkowany i rozwichrzony. Stało się jasne, że na zawsze i nieodwracalnie skrzywił mnie obraz Mehoffera Dziwny ogród, który to obraz ujrzałam w dziecięctwo w zaczytanym przeze mnie albumie "Dziecko w malarstwie polskim". Do dziś pamiętam dokładnie mieszankę czarów, porażającego piękna i tajemnicy, odczucie koegzystencji oślepiającego światła i głębokiego cienia. I to odczucie bardzo złożone, cudowne i bolesne, odtwarzam za każdym razem w swoim ogrodzie. To dlatego chwaści się tam i gałęzi, zamiast układać i porządnieć. Pędy nasturcji oplatają róże, drzewko pomarańczowe i przypadkowy krzak pomidora, poskręcane firanki wierzby wpychają się na jabłoń i powiewają nad ścieżką, a pod krzewuszką i lilakiem istnieją tajne pokoje, w  których można podsłuchiwać rzekotki. 

I dlatego pod żadnym pozorem  nie pokazujcie dzieciom obrazów. 


sobota, 23 września 2023

Equilibrium

 Coś skrobnąć, żeby poczuć, że się to pisanie jeszcze gdzieś trzyma w głowie, poczuć płynącą jak chłodna strużka przyjemność, poczuć tę obawę jak przed spotkaniem z długo niewidzianym kochankiem. Wydrzeć z tkanki chaosu parę słów, kilka sensownych, albo bezsensownych właśnie, myśli, poczuć się dumnym z z tej nagłej i niespodziewanej dyscypliny, ach cośkolwiek zostawić na blożku, jakiś ślad pędzla, języka czy palca. No to zostawiam

Dziś za oknem dżdży, czyli już jesiennie i równonocnie, choć przecież nasza gwiazda trochę nas oszukuje i dzięki zjawisku załamania światła, zostawia swój powidok na horyzoncie nieco dłużej, niż na nim rzeczywiście jest, tak więc te parę minut przed zachodem nie rzucajcie się z motyką na słońce, gdyż ani chybi traficie kulą w płot, lub po prostu spadniecie z krawędzi dysku. No i po co to wam.

W domostwie kilka małych w skali wszechświata katastrof związanych ze zdrowiem bliskich, co sprawiło, że czas musiałam przeładować i rozdzielić go nieco inaczej, aleee dzięki temu poczułam tym większy obowiązek, żeby nie trwonić tych paru porannych łikendowych chwil, tylko usiąść na rzyci i zrobić to, na co tak naprawdę miałam ochotę, a czego nie robiłam, bo aniechcemisię, czyli naskrobać na tynku, że się jest, że się nadal krząta po tym łęz padole, przebiera nogami ze zmienną częstotliwością, ale jednak, chociaż wciąż jakby trochę wolniej, bo to ciało kruszeje szybciej niż grudniowy zając na balkonach PRLu. Tak więc jestem, przebieram, przyglądam i dziwuję się światu, czerpię radość z piękna, czerpię wiarę z dobroci, taki ze mnie czerpak.

I obiecuję sobie święcie, że skończę ZWID, kto wie, może nawet już dziś podciągnę jakiś odcinek, ale to wyjdzie w praniu dnia, zobaczymy, jak to mówi mama zobacymy...




piątek, 15 września 2023

Wrześnie

 I jeszcze kocham we wrześniach, kiedy podrzucone w górę słońce  jednym przeciągłym gwizdem wywołuje z pól mgłę,  a ta podchodzi aż pod moje drzwi.
Biały wilgotny jęzor liże powoli najpierw trawy pobliskiej łąki, później drżąc na granicy podwórza, czeka aż odwrócę wzrok, zajrzę do ogrodu, czy może do kurnika i wtedy szybkim, zamaszystym chlaśnięciem, bierze we władanie całą przestrzeń. Rosa chłodzi bose stopy a drobne mięśnie podskórne stawiają na baczność włoski przedramion. Światło przemyca się przez mleczną kurtynę. Oto jest poranek, oto coś na kształt szczęścia...



Żegoty 13.09.23

środa, 16 sierpnia 2023

2. EuroZWID -Amsterdam

 01.07.2023 ( wtorek) Amsterdam

Dobijamy do brzegu jezdni, jest jeszcze niepewność, jak to na początku, czy to, że ktoś napisał, czekamy, rzeczywiście czeka, czy ta ulica to ta, a może całkiem inna i co tutaj robią okna do chodnika, przez które to widać życie mieszkańców, a także czy rozpoznam bratanka, który wraz z resztą stonki zasiedlał wiele wakcjuszy mój pokój. Dobra, żartuję, rozpoznam. Grześ nas znajduje, pomaga zaparkować u siebie w garażu i te "błękitne szerokie okna" to też jego i Ady.

Dom Ady i Grzesia

Ada jest Chinką, poznali się z Grzesiem w Singapurze i przewędrowali razem do Holandii. Tak po prostu, wybrali miejsce neutralne, ani bliżej, ani dalej. Nie pogadam z nią dużo, bo mój angielski jest żaden i choć Ada mówi świetnie, to ja wiadome... Mieszkanie w loftowym stylu, uporządkowane, koi zmysły popodróżne. Te wielkie okna na ulicę, mówi Grześ, są ok, nikomu to nie przeszkadza i sporo osób nawet ich nie zasłania nawet szczątkowo. Grześ i Ada mają też taras na piętrze, miejsce parkowania i garaże zasłonięte koronami drzew, oraz absolutnie cudnego kocura, który jest dłuższy niż szerszy i ma geny ragdolla, więc, kiedy Grześ bierze go na ręce, zwisa (kocur, nie Grześ). W mieście zieleń, kiedy idziemy zaraz obok chodzi sobie czapla siwa (widział ktoś czaplę siwą w mieście?). Jedynym problemem są drzwi, które Grześ określa  - weee, łatwo otworzycie... Do końca pobytu nie nauczyliśmy się otwierać wszystkich potrzebnych drzwi. W tym domu panuje taki ładny spokój, odpoczynek. 

Grześ nas zabiera na nocny Amsterdam,  choć byłam tu kiedyś, to na nowo widzę to miasto, łazimy, siadamy na jadło i piwło, szwendamy się uliczkami. Grześ pracuje, jest środek tygodnia, a jednak poświęca nam czas i czuję, ze robi to tak po prostu, bo chce. 

02.07.2023 (środa)

Pakujemy forda i lecimy jeszcze do Rijksmuseum, gdzie Straż nocna akurat jest w trakcie skanowania, ale nie, że narzekam, bom była jakieś srogie lata temu. Cieszę się cieszeniem przyjaciół, kiedy Piter podchodzi do mnie i mówi - jest tu Straż nocna, urasta we mnie ta rzadka, a znana wam na pewno, energia szczęścia, prawdziwa radość z odczuwania cudzej radości. .Łazimy po Rijks, a później jeszcze trochę po mieście. I powrót do Grzesia. I dalej. 





1. EuroZWID Początek- Berlin

 Zacznę już dziś, bo wiadome, im dalej tym malej. Się chce. Dystans większy i to dobrze, ale zmienna dyscyplina zapiśmiennictwa nie wróży, dlatego teraz zacznę. 

30 lipca 2023 (niedziela)

Z Justyną, która jest baronem, jeszcze u mnie, jeszcze pakowanie i do Bąkowa, bo Justyna mieszka w Gdańsku, a to przecież pod Bąkowem. Jeszcze noc, jeszcze siedzenie, jeszcze gadanie, jeszcze Dosia piecze nam pizzę, jeszcze bułeczki drożdżowe.

31 lipca (poniedziałek)

Udaje się nam upchnąć do znękanego forda ekwiwalenty naszego wyobrażenia o potrzebach w trasie. I nas, zwichniętą kostkę stuosiemdziesięciocentymetrowego Józka i jego kule włączając. Od tej pory to Polcia i ja będziemy fachowcami w zmieszczeniu tych kul w aucie.
Wiecie, jak to jest w pięć przeróżnych osób w blaszanym pudełku? Tak podróżują sardynki, ale one nie narzekają (gdyż są martwe), a my, choć żywi też nie, bo przed nami 2 tygodnie trasy pełnej brudnych skarpet.
Wieczorem zjeżdżamy do Vanessy i Irka w Berlinie. Kwiczymy obserwując nas zewnętrznym okiem dystansu, z tymi torbami, bambetlami, Irek pęka ze śmiechu widząc nas w bramie. A później jak to u nich, chce się być. Ponieważ nasi przyjaciele wrócili dopiero co z USA, gdzie podążali szlakiem swojej pasji i miłości, wielki szacun, że przyjmują nomadów tuż po. Wieczór to czas na powieści o miejscach, mapy i zdjęcia.

Dom Vanessy i Irka (Berlin) 

Nigdy nie pamiętam, w której to części, ale to może i dobrze, bo byście zaraz chcieli tam wbić. Vanessa i Iro są indianistami i ich trudne bogate historie połączyły się w polskim tipi na którymś zlocie. Mieszkają w bloku, który nie jest z zewnątrz szczególny, ale wewnątrz skrzypi i żyje. Nie sądzę, że to kwestia architektury, niezwykłe (wcale nie cukierkowe na szczęście) uczucie gospodarzy, uczyniło to mieszkanie miejscem dobrej energii. Na ścianach plecionki wampumów, kołczany, na pólkach pełnych książek, dyskretne pamiątki. Nic co raziłoby oczy, nic krzykliwego, ot miejsce, w którym gniazdo sobie uwiło serce. Nie nie, to nie serce z lizaka, Nessi i Iro to ludzie  z krwi i kości, mają swoje upadki, ale najważniejszą energią jest ich wspólny lot. Ten Berlin, tak jak go kiedyś, niezależnie od nich,  poznałam i poczułam, bardzo do nich pasuje. Otwartość, niezwykle poczucie szczerości, bycia sobą. Troszczą się o nas na każdym kroku. Namawiają do zostania jeszcze trochę, bo nigdy dość i ten motyw będzie nam towarzyszył w naszym zwidzie. Zaprawdę, powiadam, świetnych ludzi nigdy dość, ale jutro ruszamy dalej.



Gdy domu się uśmiecha


 Opowiastka z Geel (Belgia)  u Agnieszki i Piotra. Tam nie może być złych zamków.

03.07.2023

poniedziałek, 14 sierpnia 2023

EuroZWID

 Wróciłam, jeszcze z mętlikiem wrażeń, jeszcze z bałaganem w drobiazgach, jeszcze ze snami przetwarzającymi obrazy. Ale już wiem, ze tegoroczny dziennik podróżny będzie nie tyle o miejscach, co o domach tworzonych przez ludzi, przez moich bliskich konkretnie. Nie spodziewajcie się wszakże pikantnych szczegółów, bo rzecz będzie przez filtr tych cudownych osób o miejscach. No to jakieś 5 tysi kilometrów za nami, Berlin, Amsterdam, Heel, Bruksela, Antwerpia, Nantes, Vannes, Cheverny, Orlean,, Zurich, Lucerna, Jezioro Czterech Kantonów, Pilatus, Vaduz, Kehrbach i wreszcie powrót. Miejsca i krajobrazy, a nad tym wszystkim stała myśl, że poszczęściło mi się w życiu mieć wokół siebie wspaniałych ludzi. Na razie jednak odgruzowuję domostwo



środa, 26 lipca 2023

Zebedeusz ( z braku pomysłu na tytuł)

Proszę mię tu fanfary, gdyż dzielnie stawiłam czoła nieprzemożnej chęci pójścia znów z herbatą porankować na podworcu. Miast tego włączyłam migoczący ekran, psuję sobie oczy i układ naczyniowo-ruchowy i piszę oną postyllę do rzeczywistości, a przynajmniej jej odbicia w mojej głowie. Właściwie to może wydawać się mało ucieszne, jeśli wezmę pod uwagę, że rzeczywistość komentowana przeze mnie, jest tylko rzeczywistością w mojej głowie i njak przystaje do innych głów, z drugiej jednak strony, całkiem sporo moich dni jestem pełna zachwytu i radochy, więc to nie jest aż taka ponurra rzeczywistość. Czasami mnie zastanawia, że łaj, ale kiedy górę bierze moja mroczna strona dnia, to też się to samo pytanie nasuwa, zatem stale tkwię w pytaniu kluczowym - dlaczego. Azaliż nie jest to żywot filozoficzny? Czyż nie uduchowienie mnie dopadło i trzyma w kleszczach swych świetlistych? Ale, o czym ja to? A, no żem przylazła rano żeby coś naskrobać dając wyraz mojej pracowitości i obowiązkowości, bo już za niecały tydzień z Piterkami moimi najmilejszymi, ciąć będę asfalty i smogi Europy, miast rozkoszować się wonią i świergotem ogrodu. Nie, że zatrudniliśmy się przy budowie dróg za granicą, tylko jedziemy do Aniet zahaczając po drodze o krewnych i przyjaciół królika przemieszkujących rejony, a że rozkładają się równomiernie (bo tylko ryba psuje się od głowy), to etapy naszej wędrówki wypadają barzo udatnie. Chyba najbardziej na to się cieszę, że w ciągu dwóch tygodni uda mi się zobaczyć ludzi, których lubię i zobaczyć w ich obecnie naturalnym środowisku, czyli uda mi się w końcu ODWIEDZIĆ. No oczywiście, że fajnie będzie znowu Berlin, znowu Holandia, ale już pozostałe miejsca są dla mnie tabula rasa, więc frajda dodatkowa. Trochę, jak to przy każdym wyjeździe w cywilizacyjne okoliczności, żal tych dwóch tygodni poza światłem i powietrzem, bo jak wrócimy bociany pewnie już będą odleciane, ale nie da się dwóch srok za ogon, a i powiem wam, jedną też jest cholernie trudno, wiem, bo jedna sroka recydywistka, wypija nam regularnie jajka z kurnika i nijak jej zniechęcić. Przychodzi dystyngowanie w tym swoim sroczym smikingu i mówi, mam ochotę na jajo. I przebóg, naprawdę ma!

Myślałam dzisiaj o katalogach z ubraniami, bo mi fb ciągle podsuwa jakieś sklepy, a że jestem przeraźliwie przewrażliwa na ciuchy, to zezwalam mu i chętnie zanurzam w rozkoszny wir klinów, kontrafałdek i riuszek, no wiec myślałam, że fajnie byłoby, gdyby wśród zdjęć ciuchów, było dodatkowo przynajmniej jedno takie, które pokazuje, jak ów wyglądałby na pulpeciastym kurduplu (to ja) i na chudym, ale kurduplu (to inni). Na wysokich przykościach już są takie zdjęcia, wiec tutaj nieco lepiej. Wychodzi mi na to, że nikt nie chce pokazać prawdy tylko kurduplom. Nie, że z goryczą to piszę, na szczęście ok mój wewnętrzny do tej pory chronił mnie przed zakupieniem cudownych, powiewających na precyzyjnie dobranych ciałach, łaszków i nakazywał wybierać na zgaszonym silniku, dzięki czemu cieszyć się mogę urodą oraz zdrowiem oraz wyrzucić z szafy kolejne marzenia o tym, że jeszczedotegoschudnę. Tujatam schudnę! Giń w piekle, rozmiarze S!

I jeszcze tylko szybko powiem co przeczytałam bieżąco. To znaczy siedziałam lub leżałam podczas czytania, żeby nie było. Otóż nabyłam antykwarycznie Elektryzujące opowieści pod redakcją Michela Chabona (przekłąd: Jerzy Łoziński, Maciej Kaczyński, Tomasz Rosiński) i jest to zbiór opowiadań takich gigantów, jak Ellison, King, Gaiman, Hornby, Chabon oczywiście i jeszcze piętnastu pisarzy. Opowiadania w tym tomie, jak wskazuje tytuł zbioru, są tajemnicze, groźne, zadziwiające i ogólnie mają szczotkować ci stopy, żeby włoski na rękach podniosły się nieco wyżej. Oczywista, to już nie jest czas jeżenia sierści na karku poprzez stwory i ciemność, jednak rzeczy są świetnie napisane, a  jedno, niepozorne, rzeczywiście wyszczotkowało mi stopy - Pod Górę (Dave Eggers), niby nic, ale czujesz przepływające po ubraniu ładunki. Nie, ze wszystkie opowiadania mają być horrorami, ten zbiór to taki sklep z osobliwościami, jest tu  miejsce na czarny kryminał, jest fantasy, jest horror, wszystko znakomicie udziane, wszystko do smaku. I ten zbiorek ma zdjęcia, jak wyglądają z nim kurduple, świetnie wyglądają, czego i wam życzę, tym chudym i wysokim, co to się szczycą swoją nienaganną figurą, cholerajasna, też!


ogród z widokiem na pranie
 

środa, 19 lipca 2023

Niezbadane są ścieżki lisie

 Tradycyjnie już przed urodzinowym miesiącem przypomina mi się, że nie zrealizowałam karty podarunkowej Empiku z roku poprzedniego i jest to zawsze wielka uciecha. Dzięki temu cyklicznemu już eventowi, jak to się teraz modnie mówi, dzielę się z wami kolejnym Sandmanem prześlicznie narysowanym i ze słodką historią pomiędzy okładkami.
Stylizowana na japońską baśń historia o lisicy i mnichu, w której ważną rolę odgrywa Władca Snów, jest ślicznym rozpoczęciem dzisiejszego pochmurnego dnia (żeby nie było, ja się cieszę, ze pochmurnego i z  radością będę witała deszcz). Jak daleko sięga miłość i czy można odwrócić oko przeznaczenia? Więź, która w niefortunny, a może fortunny właśnie sposób wiąże człowieka  z lisem, pomoże zadać kolejne pytania, bo odpowiedź każdy znajdzie w sobie sam. 
I jak zawsze smaczna szata, bo komiks jest osadzony w japońskim drzeworycie, w pięknej "starej" palecie kolorów i z chwytającą za serce kreską, która nie trwoni tuszu na darmo. Osobom o potrzebie dobra i piękna zalecam. Neil Gaiman i P.Craig Russel, Senni łowcy (Sandman), w przekładzie Pauliny Braiter

A jak macie jeszcze fajną ławeczkę pod drzewami w ogrodzie, spowitą w zapachy ziół, to już można nie wstawać.



niedziela, 16 lipca 2023

Na leśnika z patalaszni iskiereczka mru

 Moje pranie dosusza się już drugi raz, bo, owszem w sukurs modłom mym przyszła meteorologia, ale tak udatnie, że ani napoiło glebę, ani opłaca się zbierać szat ze sznura, jestem zatem w impasie. Teraz wieczorem to mogę sobie pozwolić, bo calutki dzień byłam raczej w upale. A skoro już tkwiłam w upale, zawsze, kiedy wypowiadam to słowo, myślę o książce jednego z wielbionych przeze mnie artystów rysowników/pisarzy - Regulamin na lato Shauna Tana, zawsze, więc skoro już w nim tkwiłam, to zrobiłam naleśniki na piwie z kabaczkiem. Tu uwaga dla niewiernych i wojujących, kabaczek to polska nazwa cukinii, a nie że ma inny kolor.


zatem zrób naleśniki dodając do nich miast 3/4 szklanki wody, to ciemnego piwa

a farsz będzie następujący:

  • kabaczek, marchew, pietruszkę,  zetrzyj na grubsze wiórki w proporcjach dowolnych. wzięłam 2 marchwie, 1 pietruszkę i 1 kabaczka,  (*myślę, że jeszcze powinnam była dodać jabłko)
  • zetrzyj na tarce żółty ser w ilości dowolnej
  • posiekaj natkę pietruszki
  • pociap cebulę w piórka. U mnie 1 cebula
  • posiecz czosnek. ja 3 ząbki, bo lubię

cebulę podsmaż (ja na oleju) na patelni z odrobiną curry
następnie dodaj pozostałe starte warzywa *i owoc

smaż i niech odparowuje

dopraw to solą, pieprzem, papryką, ja doprawiłam jeszcze mieszanką do suwlaki

jak już będzie miało się u końcowi (czyli odparuje sporo wody), wrzuć nać pietruszaną i czosnek (jeśli wolisz go podsmażać wcześniej, be my guest, ja wolę pod koniec). 

A na już najzakońszy koniec wrzucaj ser i mieś

A później wetknij farsz w naleśniki na sobie dowolny sposób, ja na cztery, bo mi dziś tak naleśniki nie szły, że ani myśleć o zrobieniu krokieta. To znaczy jednego zrobiłam, ale był  tak straszny z wyglądu, żę go szybko zjadłam.
W smaku pyszne, zdjęcia nieogar w kategorii fotografia kulinarna, bo robiłam wszystko na raz i biegałam po kuchni wołając kurwakurwa i dzie jest mieszadełko!




smacznego!


sobota, 15 lipca 2023

zdecydowanie poranki

Ponieważ inna jest faktura światła i jeszcze panuje człowiecza cisza. W miarę toczenia się słońca, hałas coraz zachłanniej zagłębia macki w moje uszy. Jakże się ludzie kochają w terkocie silników, silniczków, jak się pławią w możliwościach maszyn. Ale piąta rano jest jeszcze azylem, tu gdzie mieszkam. Obchodzę ogród, myję stopy w rosie, napycham się wiśniami, agrestem i porzeczkami, zagaduję sałatę. W zielnikowym kącie, pod sosną, świerkiem i kaliną koralową  mam swoją ławeczkę i tam właśnie lubię siadywać, na chwilę, żeby posłuchać o czym to mlaszczą ślimaki i jak rośnie trawa. A później biorę herbatę i siadam na schodach w pełnym blasku i chłonę pola zagarniając przestrzeń do siebie, w siebie. Wakacje, choć srodze okupione zmęczeniem i zarwaniem kruchego lodu psychiki  w roku szkolnym, dają taką cudowną możliwość niepoganiania się. Nigdzie zatem się nie spieszę, nawet kochać ludzi.

A propos kochania ludzi, to zalecam do poczytania Cudownych Chłopców Michaela Chabona w przekładzie Andrzeja Jankowskiego. książkę cudownie opresyjną, a nadal ciepłą i zabawną. Zastanawialiście się kiedyś jak to jest, kiedy się wyjdzie z domu w stanie zwyczajnego życia a ląduje z martwym, a dobra, przecież sami sobie przeczytacie z czym. W książce niebagatelną rolę pełni też damoklesowa tuba i wytarty żakiet Marylin Monroe, a więc spotkajcie się z nimi podejmując wraz z  Gradym Trippem próbę okiełznania życia i pewnego narowistego zakończenia pisanej siedem lat książki. Cóż mogę rzec, kolejny raz Chabon bas, panowie i panie!


No i druga rzecz, to wróciłam na chwilę do niesamowitego  i wcale nie sielankowego świata Wodnikowego Wzgórza, czyli wyszperałam w czeluściach Allegro Opowieści z Wodnikowego Wzgórza pióra Richarda Adamsa (przekład Paweł Kruk). Jest to kilka historii o El-Ahrerze, czyli legendarnym Wielkim Króliku i krótka, choć niesłychanie przyjemna wizyta w królikarni Leszczynka.  Sprawdziłam, że mają się dobrze i zostałam tą wiedzą pokrzepiona. Zachwyca mnie, jak cudownie potrafią ludzie składać słowa, budować z nich światy, wygrywać polki i tanga na naszych mózgach, nie da się tego opisać ani pojąć moim misim rozumkiem. 

A teraz trochę już kończą mi się słone paluszki, czyli czas wstać.

Sufit gabinetu w Schloss Clementswerth
Sögel (czerwiec 2023)


poniedziałek, 10 lipca 2023

AC/DC

Powinnam dostać w pacan od mojej przyjaciółki, bo regularnie wysyłam jej urodzinowe życzenia konsekwentnie innego dnia, niż są jej urodziny. No aż takim baranem nie jestem, nie myślcie sobie, różnica jest góra dwóch dni*, więc wielkie mi aj waj,
a przecież to nie znaczy, że nie mogę tego właściwego dnia złożyć wam życzeń z okazji dnia urodzin jednego z moich ulubionych postaciów, czyli Nikoli Tesli. Z geniuszy, to właśnie on i Herman Ganswindt, o którym zdaje się tu już kiedyś coś smażyłam, poruszają moją zastałą wyobraźnię i na jej powierzchnię wypływa cały motek uczuć. No bo wyobraźcie sobie, jakie to trzeba mieć w głowie światy! A więc w dniu urodzin Tesli (10 lipca)  hip hip hura!


* jestem natomiast takim baranem, który zapytał z troską, czy denerwuje się przed ślubem, podczas gdy ten odbył się tydzień z okładem wcześniej.



niedziela, 9 lipca 2023

Odwlekana nadziana papryka

 Dawno nie było kulinariann, no to mus coś tam przypichcić, żeby na blobku było różnorodnie i niejednoznacznie i żeby też nie wypaść z konwencji bagałaganu. 

No to będzie papryka faszerowana czympopadnie, którą musiałam już zrobić, bo zamówione produkty leżały w lodówce oraz tzw "ścianie" i pomstowały, a także złorzeczyły i urągały mi w najgorszych obierkach.

A więc potrzebować będziesz:

  • papryk czerwonych obszernych, co nie znaczy wielkich, wystarczy tylko, że będą miały wnętrze. To podobnie jak z wyborem drugiej połówki albo przyjaciela, choć wiadome, że  w praktyce sprawdza się przy faszerowanej papryce, przy tych pozostałych różnie.
  • kuskusu, swojego czasu zamówiłam w sklepie internetowym dwie paczki, pech chciał, że nie wykasowałam zera
  • pieczarek
  • cebuli
  • jajka
  • żółtego sera
  • masła prawdziwego
  • natki pietruszanej

przypraw:

  • pieprzu
  • soli
  • papryki słodkiej
  • curry

i oliwy

No i wielkie mi mecyje - paprykę szykujesz klasycznie - odetnij wieczko (nie wyrzucaj), wytnij pestki (5 niedużych czerwonych papryk) i natrzyj od środka solą i oliwą. Zrób to najpierw, żeby się tak zwane przegryzło

Farsz:
zaparzasz kuskus (ja dałam szklankę)
pieczarki posiekasz drobniutko (ja 1 tackę)
cebulę też drobniutko (1 duża cebula)
natkę pietruszki drobniutko (dużo, bo lubię)
tarkujesz na grubych oczkach jakieś 1 dag żółtego sera  (bo walał mi się po lodówce, może jakby było go więcej, byłoby jeszcze fajniej)
jakąś 1/8 kostki masła wiórkujesz żeby lepiej się rozmieszało
wbijasz 1 duże jajo
doprawiasz rzeczami wzmiankowanymi jako przyprawy

miesisz to na farsz i nadziewasz paprykę i nakładasz jej czapkę

Na dno żaroodpornego naczynia lub gara z Gary Bułgary, które bardzo polecam, bo i piękne i cudnie się w nich zapieka (muszę kupić sobie większy bo oddałam siostrzenicy i teraz mam tylko mały), wlewasz trochę oliwy, dorzucasz pokrojonych w plasterki pieczarek, obsypujesz solą

Na 50 minut do piekarnika (bo ja wstawiam do zimnego)  i zastrzelcie mnie, mój piekarnik ma swoje własne temperatury, których nie rozumiemy i u nas w rodzinie funkcjonuje to pod hasłem - ustaw na czwórkę. Więc to będzie mniej więcej temperatura zapiekania, która hula w sieci 180-200 stopni C

Nie wiem, jak wyjdzie wam, ale mi wyszła w pytonga! A i tak za każdym razem robi się przecież trochę inaczej, więc hulajcie i wy!

Zdjęcia zrobione już w trakcie obiadu, w dodatku jest cholernie gorąco, więc wybaczcie im brak urody kulinaryjnej. Trzasłam, żeby pogląd był, bo wiadome, ze co obrazek, to obrazek.








Była słoneczna sobota...

 ...światło jeszcze zakatarzone po chłodnej nocy, ale już dziarskie, dźgało długimi paluszkami mokre wąsy ogrodu. Nie ma nic piękniejszego nad piątą o poranku i jest to pora właściwa by napawać się ogrodem i książką i ciszą. A nie, czekajcie, o piątej rano wstało całkiem sporo bliższych i dalszych sąsiadów, by napawać się  ogrodem i rytmicznym wrzaskiem silników kosiarek. Ach, pomyślałam sobie, w tak piękny wakacyjny poranek nie trzeba się stroszyć, gdyż skoszą i zasiądą w ogrodowych fotelach, na ogrodowych ławkach, w cieniu parasoli ogrodowych i będą napawać się ogrodami, książkami i..., a nie, wróć, usiedli, ale wstali kolejni, by strzeliwszy z szelek roboczych ogrodniczek, nasunąwszy zawadiacko berety na czoła, odpalić swe spalinowe kosy, a wszystko to po to, by móc później, siedząc pod szumiącą jabłonią, wdychając zapach zdyszanych jeszcze po spóźnionym kwitnieniu lip i  sącząc trzymane w dłoniach lemoniady, napawać się dźwiękiem letnich ogrodów. Przepraszam, jednak nie, bo kiedy zasiedli i ci, i dodali swe jestestwa do owych poprzednich, i złączyli się  w cichej kontemplacji zgolonej do łysiny trawy, z pieleszy swych, z piernatów satynowych, podnieśli się ci trzeci, którzy poszli spać na tyle późno, by nie dać się zbudzić pierwszym drapaniem słońca do okien. A otwarłszy wierzeje swoich garaży, szop swych cienistych i wilgotnych komór, wyjęli z nich kosiarki elektryczne i traktorki, i podkręciwszy wąsa, ruszyli na zielone połacie, na pastwiska szumiące i na cmentarz pobliski, by wokół pomników swych zacnych przodków porządek czynić i obowiązkiem swym spełnianym zapalczywie i sumiennie, oddawać cześć. A później ze spuszczonymi ramionami, okurzeni cali i sterani żarem, gdyż było już srogie popołudnie, wracali zbolałą drogą w pełnym słońcu z ołowiem w  stopach, acz lekkością w sercu, jako że posługę swą, wojny wydanej niewiernej trawie, dobrze spełnili. I Teraz jam z książką usiadła, by napawać się ogrodem, ciszą i niknącymi już powoli za szczytem dachu promieniami,  ale kiedy na drodze pojawiło się biegnących na cmentarz dwóch młodzieńców, jeden z kosą spalinową na ramieniu, a drugi pchający kosiarkę, spadłam z huśtawki.






sobota, 8 lipca 2023

"Byłbyś gotów podbić świat w piątek?"

 Ostatni raz z Douglasem Adamsem, bo Łosoś zwątpienia (przekład Paweł Wieczorek) to rzecz złożona z wywiadów, wykładów, opowiadań i szkicu nowej książki, która już nigdy się nie skończy. I gdzieś tam już zawsze Dirk Gently będzie błądził szukając osoby, która wie dokąd zmierza i za nią podążał w stronę rozwiązania zagadki, a ja nigdy już się nie dowiem, od kogo regularnie wpływały pieniądze i kto czekał na niego w Santa Fe, a także czy udało się znaleźć zniknięty tył kota. To jest niewłaściwe, że po człowieku  zostają rzeczy niedokończone, dlatego kończcie swe rzeczy i nie odkładajcie na później, ale Adams w jakiś sposób jednak zostawia nam ważny trop:

"Słyszę że ze smutkiem i konsternacją kręcisz głową. Nie martw się. Wszystko elegancko wymyka się spod kontroli."

(Douglas Adams, Łosoś zwątpienia, przeł. P.Wieczorek)


a teraz czas na Chabona, ale to już w następnym którymś poście.


Tytuł posta pochodzi z opowiadania Douglasa Adamsa  Prywatne życie Czyngis-Chana, z Łososia zwątpienia w przekładzie Pawła Wieczorka

sobota, 1 lipca 2023

ałreola

 Żyłam w przeświadczeniu, że powinnam być świętą. Dzielimy odpowiedzialność za to po połowie, moja rodzina i ja. To, co mi zaszczepiono pielęgnowałam na swój już własny później sposób, bo na mur mej rodzinie nie chodziło o uwięzienie mnie w tym poczuciu. To zrobiłam już sobie sama. Latami karciłam, a nawet karałam się za to, że nie jestem świętą, a przecież bycie nią jest najzwyczajniej niemożliwe. W mojej głowie miałam nią być. Kimś kto się nie złości, kocha wszystkich, pomaga, stawia rzeczy ludzi na pierwszym miejscu. Jasne, że tak nie robiłam, na pewno nie w stu procentach, te brakujące procenty opłacałam własnym zdrowiem, samopoczuciem, godnością. Żyłam w stanie  kary i poczucia winy. Finalnie w swoich poczynaniach często wychodziłam na jędzę, bo bliższa ciału  natura niż włosienica. Dzisiaj na którymś tam poziomie wiem, że nie jestem świętą i nią nie będę, nie muszę się uśmiechać do wszystkich jeśli nie chcę (dalibuk, lubię to, więc akurat spoko), nie muszę uratować świata, nie muszę spędzać każdej wolnej chwili z mamą nawet jeśli tego bardzo pragnie, nie muszę śledzić kocich ścieżek, rozważać etykiet użycia, nie muszę odpychać złości na tych, którzy mnie porzucili, nie muszę wyrzucać sobie, że nie powinnam była powiedzieć tego co mówiłam, bo powinnam była a nawet więcej, za mało powiedziałam. Jeszcze  tłumi mnie poczucie dążenia do świętości, ale dziś po raz pierwszy poczułam strzępienie się tej zasłony. Chcę być sobą po prostu, z tym wszystkim, czym i kim jestem i chcę w sobie samej mieć na to zgodę. ament

chyba, wiadome, że chyba




wtorek, 27 czerwca 2023

rozruchy wuchy

 Och, pada, padywuje, padaczy, hip hip hura! Rośliny śpiewają, słyszę płynące przez okno długie, powolne nuty i nie ma w taki dzień nic lepszego, niż na tych nutach się kołysząc, zanurzyć w czytanie, a może i pisanie, co właśnie uczyniłam, bo bez treningu rdzewieją palce, język staje kołkiem, a wewnętrzna maszyna licząca rozróżnia tylko dwa kolory - brzydki i beż. Globus dochodzi do siebie dzięki drugiej serii antybiotyku no i absokurwalutnie nieziemskiej superprzeżywalności. Ileż to kocię ma w sobie siły, jaką zdolność wyłażenia na powierzchnię rzeczy, się nadziwować i nacieszyć nie mogę. Tylko smutek w nim rośnie, ale przecież ten rośnie w nas wszystkich. To zresztą chyba nawet nie jest smutek, tylko doświadczenie, które ze smutkiem mylimy i oszczędzanie energii związane z rosnącym katabolizmem, nie wiem, spekuluję, gdyż mogę, gdyż pada. 
Możliwe, że wszechświat udowodni mi, że jest inaczej, ale mam mocną i mroczną ochotę rozpisać się w wakacjusze. Pewnie skończy się na plewieniu chwastów w ogrodzie i polerowaniu domostwa, ale kto tam wie, co się dziać będzie. Tego, a zwłaszcza w mojem żywocie nie wie nikt. (W swojem też, prawdopodobnie gówno wi.). I obejrzę wszystkie Netflixy HBOsy i Disneje! Wykąpię się w mieliźnie maliźnie i znajdę perły na dnie! Przeczytam wszystkie czekające książki i zjem... stop, będę pożywiać się skromnie, a zdrowo, a nocą jeździć na rowerze, bo gdyż w dzień jest gorąco i będę czytać lub pisać lub ojesu, czego to ja nie będę robić! Zwłaszcza że to jedyny i ostatni mój dzień wakacji dziś. Oficjalnie od dziś one już się tylko kończą. I tym refleksyjnym mazem zakańczam dzisiejszy post dumna, że do niego doszło.



niedziela, 25 czerwca 2023

sypkość lepkość wyboistość

I niby chce się, ale ciężko się zabrać, bo tyle rzeczy, a otwór w puszce mały i się blokują zamiast rozlewać szeroko po ekranie i płynąć do oceanu internetów, gdzie się masło z dżemem, a mydło z powidłem w jedną toń brata, a z czasem sedymentuje by rzeczom drugie dać dno. No ale narzuciłam sobie ten obowiązek, więc go unoszę. Najłatwiej zacząć od książki, to może za nią coś wyciurka.
Książeczka jedna, bo nie miałam czasu na czytanie, a bo to choroba Globusa, znaczy nie, ze ja na globusa, tylko Globus na raka, a teraz jest już po amputacji ucha i oboje czekamy na zdjęcie kołnierza, bo któreś z nas w końcu oszaleje. Biedny jest i taki malutki się zrobił, bo ucho swędzi, a kołnierz to jedna wielka trauma. Staram się ulżyć jak mogę (Globusowi, nie kołnierzowi, rzecz jasna), drapiąc delikatnie, myjąc, wycierając pyszczek, ale upały i plastik oraz przymusowa koza w moim pokoju, wygrywają z moimi kalekimi próbami niesienia pomocy. No ale już chyba bliżej niż dalej, ucho się goi i może wkrótce będziemy swobodni jak te dzikie kury Bankiwa.



A propos kur to mam obecnie najmilszego koguta z dotychczasowych. Siergiusz mu po Jesieninie, ale charakter na szczęście nie po nim. Dba o swoje stadko, jak żaden nasz kogut jeszcze, przyglądam mu się, jak wyszukuje najlepsze kąski, zwołuje swoje panie i darowuje im smakołyk, jak pilnuje czy wszystkie są, no kurnaolek, dobry chłop w każdym calu. Tak, w tym też.

No i mówiłam, że książka trochę odetka blokadę, to taki chytry wybieg - zacząć pisać o czymś, co wymaga przedskoczka. Książkę przeczytałam będąc z młodzieżą w Niemcandii, to znaczy tam akurat czasu na to nie było, bo młodzież, ale za to długa droga umożliwiła mi lekturę. A w Niemcandii, ach, żebyście widzieli, jaką oni mają w tem Lathen szkołę. Sala do montażu filmów z greenscreenem, kino, basen, hala sportowa, pracownia stolarska, do obróbki metalu z  komorą spawalniczą, krawiecka, 3 wielkie informatyczne, sala robotyki, sale do przedmiotów ścisłych, kuchnia uczniowska, sala do medytacji i modlitwy dla chcących skorzystać, cudowny automat z wodą na gaz i niegaz, no co ja wam tu będę, moja żuchwa nadal gdzieś tam leży na tej obcej ziemi, no ale chociaż pod Grunwaldem żeśmy byli lepsi, choć zaiste nie w oświacie. I miasteczko bardzo urocze, z porządkiem takim, że się ludzie budują nie w radosnej twórczości Disney vs góralska chatka, a stosownie do architektury całego krajobrazu, w tym przypadku czerwona cegła. No i w muzeum marynarki wojennej w Wilhelmshaven zobaczyliśmy całego niszczyciela od A do Zeta, co było niezwykle ciekawe i przelazłam przez U-Bota, co było doświadczeniem emocjonującym, bo niby nie mam klaustrofobii, a jednak mam. No było fajowo, mówię wam.

a książka to wreszcie po latach upolowany w antykwariacie ostatni do kolekcji Tom Robbins I kowbojki mogą marzyć w tłumaczeniu Piotra Cholewy.
Wyobrażaliście sobie kiedyś jak by to było, gdyby wasze kciuki były nadnaturalnie długie? Jak bardzo taki kciuk może zarządzać światem? Co może robić w życiu osoba z takim darem? No to właśnie ta książka, magiczna jak zwykle u Robbinsa, przedstawi wam taką możliwość. Są w niej seks pot i łzy, są żurawie no i oczywiście tytułowe kowbojki, a książka jest dla mnie o walce o siebie i swoje ideały. Przeróżnego rodzaju walce. A se czytnicie, a co tam

Następnego dnia doktor Robbins posłał po Sissy bardzo wcześnie, by doktor Goldman nie zdążył się do niej dobrać. Znowu wyszli razem do niewielkiego, otoczonego murem ogrodu, choć tym razem bez butelki wina. Trzeba dodać, że powieki psychiatry opadały pod ciężarem mniej więcej stu kilogramów kaca.
- No dobrze - rzucił cicho, by nie irytować msciwych i karzących bóst fermentacji. - Powiedz, w jaki sposób poznałaś Chinka.
(Tom Robbins, I kowbojki mogą marzyć, przeł. Piotr Cholewa)

No i oddałam moją klasę ósmą. Będę tęsknić za tymi małymi, no dobra, teraz już wyższymi ode mnie, drapichrustami. 



wtorek, 20 czerwca 2023

O matko!

 Och, wiadomme, ze spóźnionne wieści, ale są. Grzesiek Malecha ujął mój wiersz w audycji o mamach. Audycja o tu, wiersz na początku

https://prk24.pl/70066470/poczta-poetycka-wiersze-poswiecone-matkom?fbclid=IwAR2gx7d9hUPDCfB0MYjI2GDSc6GwXYZV05rlgFHeXsC7Jei00Tg9BFqhv4Y

sobota, 13 maja 2023

majajaj aua!

 No nie, muszę coś nasmarować, by jaźń okadzić i  napawać się swego języka blaskiem. Dobra, piperzę, bo mi się z okna taki jazgot światła wlewa, że młóci mi mózg. Za nami poranki ponure, poranki pod chmurą, ciężkie mokre porany zanurzone w chłodzie. Znowu z brzaskiem wybiegam przed domostwo, rozciągam cielsko swoje zesztywniałe na deskach huśtawki, zanurzam stopy w trawie i chłepcę alergeny z pokrzywowym naparem, który ma mi podobno nieść ulgę w kwestiach spuchniętego wszystkiego z powodu majowych pyłków. Tylko niech to krwia mać, majowe zapachy są mi niedostępne przez te pyłki właśnie, a tu już lilak przestał się lilać i buchnął pianą bieli i fioletów, na wiśniach koronki panien młodych, marcepany na jabłoniach, pigwowiec skąpany w blaskach oranży, a pod stopami niebiesko, biało i żółto. Aż łeb boli, metaforycznie i dosłownie.

No, ale musze coś nasmarować, bo książki, o których chciałam ślad zostawić, się kurzą na biurku, co mnie, coraz staszejszej i dziwaczniejszej, zaczyna przeszkadzać (to jest konkretny sygnał, ze się starzeję).

Pynchonowska V. (przeł. Wojciech Szypuła), to książka, którą, dalibóg, oparł o poczucie Umberto Eco. Swada języka, dowcip skrzętnie ułożony między linijkami,  wariacka historia spleciona z chaotycznych, wszakże tworzących jedną całość, wątków. To wszystko Eco napisać mógłby i chwilami nieodparcie nasuwa się myśl, że może Eco nie umarł wszystek, może żyje jakimś alchemicznym sposobem i się pod Pynchonem ukrywa wraz z całą bandą zmieniających się na posterunku wtajemniczonych. Historia Pynchona opleciona jest, zamotana właściwie, w gordyjski węzeł wokół jednej tajemniczej litery V, która to litera równie dobrze może być kobietą, ukrytym krajem, czy stolicą Malty. Wokół tej litery jak ćmy krążą osobowości przedziwne, dziwaczne, eteryczne i soczyste mięsem ziemskim aż do szpiku. Magicy i hochsztaplerzy, szpiedzy i dezerterzy, damy i fanfaroni tańczą swój dance macabre poruszani tajemniczymi sznurkami, których końce giną we mgle. A książka mimo to, jest pełna słońca, upału i kurzu pustynnych krain, światła rozpuszczonego w barwie whisky albo nawet pośledniego piwa, blasku świec. I jeśli chcecie, żeby Pynchon zabrał was w tę wariacką podróż, to wsiadajcie na statek.


a druga rzecz to Wodnikowe Wzgórze Richarda Adamsa (przeł. Krystyna Szerer). I ja się pytam, dlaczego, kiedy ze wszystkich sił unikałam tej książki, nikt mnie nie przymusił, nie chwycił mnie za kark i nie przytrzymał mojej głowy pod jej okładką! Co za opowieść! Serce mi drżało i trzepotało jak motyl, dech stawał mi w krtani, kiedy razem z królikami, bohaterami tej historii, przemierzałam las pełen niebezpieczeństw. Obrazy w tej książce są tożsame z moim poczuciem wielkiego świata na skraju ogrodu, jakby wejść do sielskiego obrazka starej angielskiej pocztówki i odkryć krew pod krzewem, a za słoneczną plamą łąki, dzikość i strach. No coś wspaniałego mówię wam! I teraz rozumiem tych, którzy wspominali w swoich esejach, czy wywiadach, ze ta książka ugryzła im mózg. Ona, proszę ja was, wskakuje bez pardonu i już na zawsze zostaje wbudowana w czucie i pamięć. I już nigdy nie patrzysz na króliki, jak dotąd.

BYŁ PIĘKNY, JASNY wieczór połowy października. Choć liście nie opadły jeszcze z buków i słońce przygrzewało, na rozległej przestrzeni wzgórza wyczuwało się coraz większą pustkę. Mniej widziało się kwiatów. Tu i ówdzie jawił się w trawie żółty  pięciornik, późny dzwonek okrągłolistny lub resztki fioletowych kwiatów na brunatnej łamliwej kępce chmielnika. Większość roślin już jednak owocowała. Wzdłuż skraju lasu spłacheć dzikiego powojnika, którego słodko pachnące kwiaty przeobraziły się w siwy puszek otulający nasiona, wyglądał jak pasmo dymu. Owady brzęczały słodko i sporadycznie. Rozległe połacie wysokiej trawy, rojna kiedyś letnia dżungla, opustoszały prawie doszczętnie z tysięcy stworzeń sierpniowych, przemykał się tylko czasem chrabąszcz lub lazł senny pająk. W świetlistym powietrzu wciąż jeszcze tańczyły komary, ale odleciały już polujące na nie jerzyki, a zamiast ich przenikliwych krzyków rozlegających się wysoko na niebie, słychać było świergot rudzika siedzącego na szczycie trzmieliny.

(Richard Adams, Wodnikowe Wzgórze w przekładzie Krystyny Szerer)

No we, czyż on nie maluje w głowie?


*









A na ps, mamy we wsi 21 zajętych gniazd bocianich, tylko żeby trochę więcej wody z nieba, bo nie będzie piskląt.



I jeszcze ze moich żyć na gorąco, to w majowy ikend, nawiedzono mię osobami Kuby Sajkowskiego i Piterków. Wycieczkowaliśmy, czytaliśmy Jesienina, graliśmy w szaszki i skrabelki, piliśmy piwsko, jedliśmy dobre rzeczy i gadaliśmy do ran w przyrodzie i naszych snach.

Górowo Iławeckie

Chwalęcin