czwartek, 28 lutego 2013

Z rozmów rodzinnych - O rytmice picia

piątek wieczorem, siedzimy se. czerwone wytrawne dycha na blacie. se siedzimy, ględzimy, pleplamy, śmiejemy się i poruszamy ważkie tematy dnia. mama, siostra, szwagier, siostrzenica, ja.
mama dodatkowo rozwiązuje Jolki (przy czym zbieżność imion krzyżówek i mojej siostry jest dość swobodna)

mamcia (głosem jak trąbka): Pół ćwiartuchny!

(chwila milczenia)

(ożywiamy się)

... małpka, seta, kielonek....co u diabła... lampeczka...

wspinamy się na wyżyny alkoholickiego wyrafinowania i nic nie przychodzi nam do głowy. łamiemy mózgi setnie, rzecz nie daje nam spokoju. po jakimś czasie nasze wytężone umysly porzucają walkę z wiatrakiem i zniechęcone porażką na polu pijackim powracają do rodu Borgiów.

- ósemka! gromko grzmi mamcia

- ósemka!? spoglądamy niepewnie po sobie, bo jako żywi, nie wiedzieliśmy że jak dwóch rozpija ćwiartuchnę, to robią po ósemce

siostra zagląda mamie przez ramię

- polowa ćwierćnuty, oznajmia





Przy okazji przypomniałami się inna opowiastka krzyżówkowa z mamcią
Siedzimy we trójkę: mama, tatko i ja.

mama: Leśny Chrystus

tato i ja: świątek

mama: nie!

ja: no jak nie, jak tak

mama: nie, bo nie pasuje, na trzy litery

tato: na trzy? może bóg?

mama: nie, bo na końcu "s "

głowimy się, kombinujemy

mama: lis.

tatko i ja: lis??!!

mama (wdzięcznym, niezrażonym głosem:) a, bo to nie chrystus był, tylko leśny chytrus.

howgh!


wtorek, 26 lutego 2013

szybka z gara

czyli jak szybkim truchtem ukręcić głodnemu coś na przegryzkę

bulion zrobić i ochłodzić
na maśle podsmażyć cebulkę w kostkę i pokruszone płatki migdałowe
nasypać na to mąki i  zrobić białą zasmażkę
wlać chłodny bulion
ciepnąć porózyczkowanego brokuła - ugotować
zblendować
doprawić solą, pieprzem, papryką i ewentualnie odrobiną cukru
zaprawić śmietaną
dodać plaster cytryny
zabulgać (czyli zagotować do pierwszego bulgu)
wsypać ugotowany makaron -forma śrubełek
jeść










A z codziennych donosów to Mirosław Popiołek, bradziaga, wrócił był z uchem nadszarpniętym i takąż reputację wnosząc, Panna łaskotka z kolei twardo trzyma się mojej nogi, a amarylek zakwitł

 
 


Juhu, a z zabawnego testu osobowości pratchettowskiej wyszło mi następująco:
 
jestem jak:
Niania Ogg80.19%
Samuel Vimes74.25%
Marchewa73.26%
Rincewind73.26%
Bibliotekarz71.28%

 
i kto podobnie jak ja, kocha pratchettowski Śwat Dysku, na pewno pamięta, że ulubiona piosenka Niani Ogg, to "ta o jeżu ", :D
a ja uwielbiam jeże (mogłabym przy nich siedzieć godzinami)

wegetarianie mogą jeść sklepową szynkę

na mur nie jest zrobiona z prawdziwego mięsa

:]

czwartek, 21 lutego 2013

takietamy w przerwie

jest źle, rzeczy zaczynają mi się kojarzyć z seksem. dziś przeczytałam na jakimś blogu - "filcowanko" i huzia, moje myśli pobiegły tam, skąd musiałam je z towarzyszeniem rózgi wyciągać i przyprowadzać do domu, do kąta.. :|

*

a propos rózgi, własnie przypomniałam sobie i piorunem się wczułam w  sytuację, kiedy moja mama szła po mnie z witką do domu sąsiadów, gdzie z kumplami urzędowaliśmy grubo po godzinie policyjnej. nie, broń losie, nie łamaliśmy norm obyczajowych, chyba się w wojnę bawiliśmy czy jakoś tak. i tak sobie wystawiam, jak musiała w duchu śmiać się mama łamiąc tę witkę na mnie, jak musiała się napominać, by wejść z miną surową i należycie mnie wystraszyć i jakże to marnie na mnie podziałało.

*

a dziś byłam dzielna i dopisałam jeden kawałek dziennika, ha (poniżej). i podrzucam jeszcze wizerunki konfekcyjne. Sari są moje własne, a fotki zrobione na prośbę koleżanki (miałam wybór, albo fotki, albo zapieprzać w sari do szkoły, a że zima to... ;D),
yukata, czyli letnie kimono należy do mojej siostrzenicy Marty, wielkiej fanki Japonii, z którą mam kiedyś nadzieję się do tej Japonii wybrać hyhyhy (choć Marta jeszcze o tym nie wie). Z Martą obaliłyśmy kilka piwek, flaszkę śliwowicy domowej roboty mojej, trzasnęłysmy sesję polową  z towarzyszeniem pośpiesznie i doraźnie aranżowanego miejsca i oświetlenia, na przekór wysiadającej baterii w aparacie, a później przerzucałyśmy się do trzeciej nad ranem ulubionymi ariami (ja) i kawałkami muzycznymi (Marta)
 i okazuje się, że to fantastyczna rzecz takie kimono i w ogóle jestem już przekonana, że lata tradycji strojów ludowych nie obrzydzają kobiecości,a  wręcz przeciwnie, jakimś dziwnym i sobie tylko znanym sposobem stroje ludowe ją podkreślają, również polskie -w  warmińskim stroju ludowym, w  kurpiowskim i krakowskim, bo tylko te nosiłam, człowiek czuje się ślicznie i tak wygląda, howgh







Spod oka Kaukazu - Gruzja Armenia (7)

21 lipca 2012 (sobota)

Dzień rozstania z Jeremiaszem i Tomkiem, nosy nieco na kwintę. Snujemy się, robimy zakupy, szukamy lekarstwa na coraz mocniej spuchnięte i bolące nogi Thomasa, które już nie wyglądają na "podróżne zmęczenie". Niby śmichy-chichy, ale w sercu jakaś ponurość, że konczy się pewien etap podróży.
Zachodzimy na kolację do knajpy, gdzie zamawiamy sobie różne rzeczy spożywcze, ale Zuzka zamawia rzecz najróżniejszą, otóż zamawia lody!

 

Po długim czasie, nieśpieszny kelner przynosi to to, to śmo, to piwo, to kubełek z kostkami lodu, to zupę, to sałatkę. W końcu wszyscy dostają to, co zamówili, tylko Zuzka wciąż czeka. Mijają godziny...
Zaczynamy robić sobie podśmiechujki, że niech zamiast lodów wszamie kostki lodu, które zostały przyniesione do piwa. Zirytowana Zuz  jakimś cudem chwyta kelnera i klaruje, że nie zrealizował jej zamówienia. Przestraszony chłopiec mruga powiekami i wskazuje na ... kubełek z kostkami lodu - ice, mówi i potakuje ochoczo, ice, uśmiecha się nieśmiało.
Zuz cierpliwie tłumaczy mu, że chce nie ice, tylko ice cream i to dwie gałki (two glasses). Kelener uśmiecha się wyraźnie odprężony, że oto nareszcie może odejść i za chwilę przynosi trwożliwie dwa pucharki z lodami. Dobra, niech i tak będzie, jeden pucharek wędruje do Jeremiasza.
- Oni tu nie znają angielskiego, klaruje Zuzce Madzia, z nimi trzeba po rosyjsku gadać!
Po posiłku, na pomysł z lodami wpada Federico i kiedy przemykający chyłkiem kelner zjawia się w polu widzenia, Dream Team łapie go w swoje macki.
Madzia zamawia Federicowi lody tym razem juz po rosyjsku. I znów czekamy jakby musiały przybyć z Antarktydy, wreszcie są Kelner stawia przed Federico kubełek z kostkami lodu! Voila!
Zastanawiamy się, co sobie pomyśleli w kuchni o ludziach, którzy na deser z upodobaniem zjadają kostki lodu.

a chłpcy występują w roli bandu do kotleta

 




Późnym wieczorem żegnamy się z chłopakami (smutno) i wsiadamy w nocny pociąg do Zugdidi




*



22 lipca 2012 (niedziela)

Nocny pociąg do Zugdidy z fantastycznie niewygodnymi miejscami siedzącymi, bo zamiast kuszetek udało się Madzi i Zinkowi obstalować normalne. Piekielnie gorąco, chrapiąca babka, więc raczej w letargu niż w śnie.

Połamani we wszystkich możliwych kierunkach, wysiadamy rano w Zugdidi,gdzie wita nas piekielna temperatura i pcimski dworzec.
Gdzie jest kibel?! Lepiej było nie szukać odpowiedzi na to pytanie, bo to, cośmy obejrzały w związku z tematem, jest nieopisywalne. W kazdym razie, chociaż cechuje mnie dość duża tolerancja na trudne warunki środowiskowe, robiłam trzy podejścia, za trzecim zatrzymałam się na skraju rzygu. Aniet rezygnuje z kibla i woli zaryzykowac pęknięcie pęcherza.

Jest marszrutka, którą mamy dojechać do Mesti (Swanetia), kierowca pakuje nas, upycha i czeka na coś, za chwilę dopycha kolejnych ludzi i czeka na coś, i znowu upycha i czeka. I pali papieroska, i zagaduje podróżnych przybyłych, nie upycha ich, bo nie ma gdzie i dalej czeka. Wszyscy z upchniętych w marszrutce, to wchodzą, to za chwilę wychodzą z samochodu. Kierowca macha ręką -wsiadać wsiadać! - wszyscy wchodzą, kierowca wyjmuje pączka i rozkoszuje się posiłkiem, więc wszyscy wychodzą. Za chwilę: wsiadać, wsiadać! Wszyscy wchodzą, kierowca bierze picie i wszyscy wychodzą. Psiakrew!
Po którymś razie "wsiadać, wsiadać" marszrutka rusza, przemierza 10m, kierowca wysiada i zapala papieroska. Wszyscy wychodzą. Kierowca woła "wsiadać, wsiadać", jedzie jakiś kawałek i zatrzymuje marszrutkę czekając prawdopodobnie na Godota. W związku z  tym, że Godot jednak nie przychodzi, ruszamy.

Jakieś 3 godziny drogi po po wertepach w wysokim Kaukazie, w pewnej chwili podskok niemal skręca mi kark i wtedy właśnie na parę miesięcy wysiada mi czucie w części dłoni.

Zwisamy nad przepaściami, zapierdalamy po zboczach, przeskakujemy rwące rzeki, raczej staramy się nie myśleć o statystykach.

 
 
 
 


Dojeżdżamy w końcu do Mesti, znajdujemy pięknie położony dom Rozy ze swanską wieżą obronną oczywiście, przyjęci niezwykle miło i gościnnie, wspinamy się po ogromnych schodach do naszych pokojów i padamy trupem.




 

Budzimy się około 19tej i ruszamy na rozpoznanie terenu, czyli do jedynej knajpy we wsi. Kamienne domy i te wszechobecne wieże, a wszystko to pod czujnym okiem Kaukazu, ach!

 

















 *



23 lipca 2012 (poniedziałek)


Jadziem z bardzo sympatycznym Gieorgijem do Uszguli. Jest pięknie i jedziemy po gzymsie.

 
 
 
 
 
 
 
 
 


Uszguli to przepiękna wioska w dolinie, nad którą pochlają się dostojne szczyty obłożone lodem. Krajobraz naszpikowany jest kamiennymi igłami wież obronnych Swanów, ścieżka wiedzie nas wśród chat, zagląda w zadki leniwym i niczemu się nie dziwiącym krowom, przeprawia się  przez krowie placki. (czego nie omijam)

 

 
 
 
 
 

 
 


 
 
 
 
 
 
 
 

 



















W muzeum zorganizowanym w  jednej z wież fantastyczny krzyż przepięknie zdobiony, wspaniałej urody ikony, ledwie słyszalny szept czasu. Dziwnie i pięknie czuję się w tym miejscu, są takie miejsca, gdzie się jest u siebie, a jednocześnie poza sobą i można pozostać na zawsze. Obiecujemy sobie jeszcze w  przyszłości tu wrócić.




Przy okazji znajdujemy fantastyczny kibel, numer 1 i przebija ten w Zugdidi. Tu nawet ja nie daję rady, choć pęcherz mam wypchany treścią.



























 
 
 

 
 
 
 


Białe strumienie, wściekle przebijające się przez skalę, przepaście, surowe żleby,  zapach ziół, słońce wypoczywające  na zboczach, piękno w  czystej postaci.
W lokalnej, zakopconej knajpie gawędzimy z mieszkańcem przygotowującym kupdari, które okazuje się wyśmienite. Zimne piwo, czyżbyśmy jakimś zrządzeniem zagapionego losu zasłużyli na raj?
Jednak nie,w  drodze powrotnej Zuzkę rozbiera choroba, więc w Mesti wpada do łózka.

 
 


 Należy koniecznie wspomnieć tu o dziarskiej próbie przelotu naszego samochodu nad przepaścią, w której syczy rzeka,a  wszystko to z powodu drogi zatarasowanej przez jakąś machinę. Nie, nie nie! - machamy z przejęciem rękami do naszego kierowcy, który jako żywo chce nas ugościć jednym z  bohaterskich postępków, czyli  przejechać obok machiny na dwóch  kołach, połową kół wisząc w powietrzu. O nie nie nie, reflektuje się filozoficzny do tej pory Federico. Nie przejeżdżamy..
W Mesti, Zuz pada, Aniet pada,a  my na piwo z amerykańskimi kolegami poznanymi jeszcze w  Tbilisi, a którzy dziś wylądowali w naszym domu.

 

Po powrocie, Zina, Madzia i ja trafiamy na suprę gospodarzy. Zanim się orientujemy, już siedzimy za stołem i  jesteśmy napychani jedzeniem i trunkiem. Jest niezwykle miło, ale rano musimy wstać, więc ściągamy nieco opornego, a wielce rozbawionego Zinę do portu, choć przyznaję, że chętnie zostalibyśmy przy tym stole jeszcze trochę