sobota, 27 stycznia 2018

owoc żywota

akurat siedziałyśmy z siestrą nad stołem


Leniwym organem

Och, czuję feblik do organów. Piszczałkowych, piszczałkowych! zawsze mię się fantazjuje, jak prowadzę swego nadąsanego i niechętnego umiłowanego, zwanego dalej Umiłowanym do kościoła naszego Jana w oleju, wciągam go wierzgającego, opierającego się i plującego przez wrota, później wciągam go po schodach* na chór  i szast prast, wyrywam mu serce z posad swoją wirtuozerską grą na organach - póć organie na organa! (*kwestie techniczne mojej fantazji dotyczące wzrostu/postury jego i mojej są jeszcze do dopracowania )
Ale, że nie umiem wydobyć z organów piszczałkowych nawet jednego beku (prawdopodobnie), to na razie skupiam się na słuchaniu i dlatego też ucieszyły mnie w tym sezonie naszej Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej, mistrzowskie piątki organowe. I wczorajszy był mistrzowski - pan Łukasz Mateja grał i grał jak młody bóg i tylko pani się trochę niedobrze ubrała do przewracania nut i wciskania mu tychmutam pod spodem, gdyż  wybijała mnie ze słuchania myśl (pod wpływem siatkowej bluzki pani)  że czeka mnie jeszcze polowanie na biustonosz, czego nie lubię, bo jestem przeciwna myślistwu i hegemoństwu.  Koncert wszakże był świetny, a co tam w  nim grało, to tak:

Dietrich Buxtehude –  Preludium g-moll BuxWV 149
Johann Sebastian Bach –  Chorały: O Mensch, bewein dein Sünde groß BWV 622 (z Orgelbüchlein), Komm Gott Schöpfer, Heiliger Geist” BWV 667 (z Chorałów lipskich), Nun komm, der Heiden Heiland” BWV 659 (z Chorałów lipskich)
Johann Sebastian Bach –  Toccata i fuga d-moll BWV 565
Felix Mendelssohn-Bartholdy –  Sonata c-moll op.65 nr 2
Cesar Franck –  Preludium, fuga i wariacja h-moll op.18
Bogusław Schaeffer – Zima (IV Sonata z cyklu Cztery Pory Roku na organy solo): Grudzień; Styczeń; Luty – prawykonanie polskie
Peter Planyavsky – Toccata alla rumba

*





Minął mi tydzień ferii i chociaż mam pisać prackę podyplomackę kolejną, to spławiłam ten czas czytając i warcząc na tych, którzy usiłowali mi w tym przeszkodzić. I śpiąc, bo jestem seryjnie niedospanym dziełem boskim (no już tam by tak nie było, żeby mnie jakieś bogi nie stworzyły)

co tam ostatnio to to:

Dicka polecam oczywiście ha! Labirynt śmierci (tłumaczenie Arkadiusz Nakoniecznik), ale ja tam bezkrytyczna jestem w stosunku do Dicka, więc możecie marudzić. znaczy mogę sobie go rozdysputować śródziech z podziałem na role mojej roztrwonionej na osobowości jaźni, ale gdybym miała przeciwko niemu podnieść publiczny płomień boży to uchowaj boże!
Rzecz jest lekko paranoiczna ze świetnym zakończeniem

Kolejny komiks Jacka Świdzińskiego, Powstanie film narodowy. No uważam autora za jednego z najlepszych obserwatorów rzeczywistości polskiej z genialna kreską i genialna lapidarnością tekstową, która ciągnie się przez wiele stron, a to nie zarzut, to jest głęboka wredna przyjemność ironiczna na stronach tych.

Tolkien, Opowieść o Kullervo, pod red. Verlyn Flieger, tłum Agnieszka Sylwanopwicz - to akurat dla miłośników mitologii, podań, baśni, ja takąż jestem i gromadzę te sprawki od 10 roku życia świadomie. A opowieść tolkienowska i opracowanie jej dotyczy wyimku z Kalewali oraz Kalewali samej, więc jak kto lubi

podobnie jak Pieśń o Beowulfie  oraz Sellic Spel (J.R.R Tolkien, pod red. Ch.Tolkiena, tłum. atarzyna Staniewska i Agnieszka Sylwanowicz), czyli tolkienowskiego opracowania poematu staroangielskiego z komentarzami. Ku mej radości niezwykle ciekawymi są te komentarze i przypisy do tekstu, które co prawda, analizują porównawczo język staroangielski, z angielskim i innymi językami nordyckimi, których to wszystkich jak jeden mąż, żon i samojed, nie znam ni w ząb (wyjąwszy moją domniemana angielszczyznę kuchenną), ale z wielką przyjemnością zanurzyłam się z prof. Tolkienem w głębię niuansów językowo-historyczno-podaniowych Beowulfa, przy okazji znajdując dla się ciekawe barzo smaczki i konotacje dotyczące onej opowieści i samej postaci Boewulfa.

Legendy ludów Mandżurii Jerzego Tulisowa - rzecz też dla tych, co siedzą w temacie mitologiczno-podaniowym, na przykład pisanie podań o dofinansowanie. Dla zainteresowanych rzecz bazo dobra

i jednego Harlequina, ha! Od swej mamy mi Zin przytargał cały srylion. Myslę sobie - nie mozna wszakże zyć sama literaturą staroangielską, jak skończę tego Beowulfa, to przypomne sobie misterny erotyzm harlequina! Wzięłam z półki trzy, przeczytałam jeden. I ja absolutnie nie odżegnuję się od, tylko naprawde siły starczyło mi na jeden zaledwie i to przerwy czynic musiałam, bo to jak zjedzenie wielkiego tortu na bezie, z polewą z białej czekolady i marcepanowymi kwiatkami. Chyba już w związku z  wiekiem, nie to serce, nie te zęby, nie ta wątroba, nie ta kondycja. 
Ten co przeczytałam był o onej - morskim biologu (o jakże pokrewny kierunek) i on tam był: " szedł wolno, kołyszącym się krokiem wilka morskiego. Ramiona miał cofnięte, biodra wysunięte do przodu. Podniósł głowę i wprawnym okiem ocenił pogodę. Ciemne przy skórze włosy były spłowiałe od słońca i tworzyły na jego głowie oryginalną, acz przypadkową fryzurę. Mężczyzna miał na sobie spraną granatową koszulkę i znoszone połatane dżinsy. Jego tors nie był ani za szeroki, ani za wąski, zaś ramiona szczupłe, choć mocne i twarde * (*zwracam uwagę, ze ona widziała go z tarasu). Spodnie opinały długie i smukłe nogi"
 Donna Carlisle, Na łasce żywiołów, przeł. Andrzej Panas)

I ja teraz mam już na długo kogo zaciągać do empory organowej!

wtorek, 16 stycznia 2018

o tym jak być chudym i młodym

nawet kiedy byłam, to nie wiedziałam jak się to robi, a teraz teoretycznie wiem, a sobie tę teorię w ramach oczyszczania, w rzyć mogę wrazić najwyżej, azaliż gdybyż to pomogłoż...
mogłabym opowiedzieć za to jak wkrewić słuchacza w pięć sekund, dokonać wyboru i utrafić nim jak kurą w płot oraz spuścić serce ze smyczy i wylądować na dworcu gapiąc się na tylne zderzaki pociągu nie posiadając biletu nawet na miejsce biegnące za składem. 
reasumując, w kwestiach tak zwanej rzeczywistości, jestem kompletnym osłem dardanelskim (albo dardańskim, jak głoszą niektóre źródliska).

ale za to w imieniu całego hecnego mego jestestwa przeczytałam (kosztem prac na rzecz domostwa, rzecz jasna) tak:

 Zapiski stolarza, Ole Thorstensena (tłum Witold Biliński) i nie polecam, bo znudziłam się w niej (dobrze, że druk rozstrzelony, to szybko poszło, więc bez ran na jaźni). Frenetycznie lubię książki o budowaniu, na przykład jak Wharton przebudowuje strych albo barkę,- uwielbiam, kiedy Tatuś Muminka przerabia sterówkę "Syfonii Musz" na dom - kocham, ale książka Thorstensena napisana jest tak nudno, tak bez życia, że aż sama zdziwiłam się, że mnie ani jedna deska w niej nie ruszyła (no dobra, może kilka miejsc,a ale to ze względu na deski właśnie). Myślę sobie, że autor chyba po prostu nie ma ręki do pióra, choć sądzę, że może być naprawdę dobrym rzemieślnikiem. Niestety jego ugrzecznione, wyskalowane, wzorcowe obrazy pracy własnej zdają mi się wielką sztampą i reklamówką z narzędziami. I wszędzie ten "brak pyłu" podczas pracy, tak oni pracują, że się nie pyli do mieszkania.  Książka opowiada o przerabianiu strychu na poddasze mieszkalne. Stricte przerabianiu i trochę o jakże poprawnym i duchowo czystym życiu pozaremontowym dobrego, jakże dobrego rzemieślnika. Taka powiastka dla szukających fachowca..
A ostatnio przy okazji tzw "dysputy nad książką*" z Zinkiem omówiliśmy Whartona i wyszło nam, że lubimy dwa skrajne jego bieguny - ja te, w  których budowanie i przeróbki mieszkań zajmują większość książki, Zina zaś te z  końca przeciwległego - dziejba i wyraźnie wyjęte ludziejstwa. 

*dysputa odbywająca się nad różnymi rodzajami literatury, od lekkiej, po ciężką.


**

Thomas Pynchon, W sieci, tłum. Tomasz Ważyński. Tu już Pynchon jak stary dobry Pynchon. Rozpoznawalny splot osnowy i wątków (tym razem nieirytujący, jak w Vinelandzie). Jest tajemnica związana ściśle z  polityką (a jakże by inaczej), internetem i jego mrocznym podziemiem, o którym większość użytkowników nie ma pojęcia, jest teoria spiskowa powiązana z 11 września i jest nieco mistyki smacznie okraszając pynchonowską  "głuchą histerię" i sporo typowego dla autora humoru. Świetnie wędrowało mi się z tytułową Maxine przez całą powieść. Maxine specjalizuje się w wykrywaniu oszustw i stanowi jednoosobową agencję z utraconą licencją, ale za to z ulubioną berettą w torebce.

Maxine przypomina sobie, że Heidi ma całą kolekcję banknotów jednodolarowych pokrytych napisami i rysunkami i mówi, iż amerykański system monetarny stał się w ten sposób czymś w rodzaju ściany publicznej w toalecie. Są tam żarty, wyzwiska, slogany, numery telefonów, wyznania miłości,a  także Gwiazdy Dawida nabazgrane na amerykańskim orle z podpisem: "Masoneria". Ludzie rysują różne rzeczy na portrecie Jerzego Waszyngtona: zamazują mu twarz na czarno, dodają zwariowany gotycki makijaż, dziwne nakrycia głowy, dredy, fryzury w stylu Marge Simpson, kosmitów wplątanych w perukę, zapalone jointy w ustach, a także dymki z uwagami, czasem śmiesznymi, a czasem głupimi. "Niezależnie od tego, jak wygląda oficjalna narracja - twierdzi Heidi - powinniśmy zwracać uwagę właśnie na tego typu rzeczy, nie na komunikaty w gazetach albo w telewizji, tylko na marginesy, graffiti, niekontrolowane wypowiedzi, okrzyki ludzi, którzy zasnęli w miejscu publicznym i przyśniły im się koszmary.

(Thomas Pynchon, W sieci, tłum. T.Wyżyński)

**

Kazuo Ishiguro, Niepocieszony, tłum. Tomasz Sikora. Na okładce przeczytałam "kafkowska" i rzeczywiście tak właśnie jest w  tej książce, do połowy myślałam wszakże zgrzytając nieco zębami, że Kafka nie ciągnął jednak klaustrofobii przez aż tak grube tomiszcze, co ratowało psychikę przed wkurwem immanentnym, ale mniej więcej od połowy mózgowie moje uodporniło się, czy może raczej odrętwiało nieco i znosiłam już duszące korytarze powieści w miarę spokojnie. 
Do miasteczka przybywa znany człowiek, okazuje się, muzyk, Nie wiemy po co,, on sam na początku nie ma zielonego pojęcia. Razem z nim błądzimy w labiryntach czasu i miejsca, a to, co odkrywamy razem z  bohaterem,  nie jest oczywiste. Z powodu konstrukcji i rzeczywistości w której porusza się bohater,  odczuwam tu trochę  Murakamiego z Końca świata. Finalnie mogę stwierdzić, że owszem, tak, polecam.

**

No i jeszcze Hilda i Ptasia parada Luke Pearsona, ale najsłabszy jest to z trzech komiksów o Hildzie, które czytałam

**

i edycja, bo po wizycie u Diabła w Buraczkach, przypomłam sobie, że nieocenionego Kuttnera dziś szybciorkiem łyknęłam (pamiętacie te zeszytowe wydania sf Iskier?) no tom porządkując znalazła dwa i dziś wracając z kopalni przeczytałam zeszyt 5, Henry Kuttner, Świat należy do mnie (tłum Wiktor Bukato). I co ja bedę tłumaczyć, kto nie zna Gallowaya Galleghera, to co ja tam będę... No trzeba, trzeba...




czwartek, 11 stycznia 2018

liść

"Usłyszałem, jak moja dusza śpiewa zza liścia, zerwałem liść, ale wtedy usłyszałem, jak śpiewa zza welonu. Rozdarłem welon, a wtedy zaśpiewała zza muru. Rozwaliłem mur i usłyszałem, jak moja dusza śpiewa przeciwko mnie. Odbudowałem mur, naprawiłem zasłonę, ale nie mogłem sprawić, aby liść wrócił na swoje miejsce. Trzymałem go w dłoni i usłyszałem, jak moja dusza śpiewa z wielką mocą przeciwko mnie..."

(Leonard Cohen, Psalm 3 z Księgi Miłosierdzia, tłum. Daniel Wyszogrodzki)

niedziela, 7 stycznia 2018

oj tam oj tam

 Siedzimy tak sobie z Izką i Mamcią nad stołem nocnym i gwarzymy to o tym, to owym

ja: szczerze mówiąc, cenię w  sobie najbardziej jedną umiejętność, którą nabyłam w tem żywocie - czytanie

mamcia: no, ty właściwie nic innego nie potrafisz

o zgrozo, jawny strzał w pysk od mej matki rodzicielki, karmicielki mej! nieprawda, posiadam też wiele różnych innych umiejętności, niektóre z nich nawet hecne,a  inne dziwaczne, ale czytanie lubię najbardziej


"Gdzieś w komputerowym archiwum, w pamięci, dwie dziewczyny - bezwolne zera i jedynki pośród milionów innych w jakiejś zdefiniowanej przestrzeni - wędrowały dalej przez oświetlony niskim słońcem kampus, trwając, gdy zrobiono tę fotografię, w odnawialnej przyjaźni już bez mała od roku, obie splecione bliskością, kryjące wzajemnie własne tyłki, połączone złożonymi i renegocjowanymi obietnicami, znoszeniem uszczypliwości, dobrze znanymi drogami na skróty, niwelującymi jakiekolwiek wątpliwości postrzeganiem pozazmysłowym" 
(T.Pynchon, Vineland, tłum.J.polak)


Przeczytałam Vineland Pynchona (tłumaczenie Jędrzeja Polaka) i nie wiem, może to kwestia tłumaczenia (niestety nie umiem pogańskiego języka oryginału), ale momentami męczył mnie chaos opowieści. Bardzo lubię Pynchona i ten jego specyficzny sposób dezorientacji czytelnika też uwielbiam, ale nigdy nie czułam bajzlu narracyjnego, a tu jakoś męcząco go czuję.  Kombinuję, że to może taki zabieg mający odbić w czytaczu tę psychodeliczną rzeczywistość postaci, ich własne zamoty, zaplątanie i uwikłanie w historię i histerię,  być może, dlatego sama nie wiem, czy dobrze mi z tym bajzlem, czy źle, bo znajduję mu za i przeciwy. A poza tym  bystre pynchonowskie kwitowanie świata  nie tylko historycznego już (Ameryka 60-80), ale właściwie naszych cały czas posunięć, wyborów, pociągu do i podatności na manipulację i konsekwencji tegoż.

Zaś przedwczorej byłyśmy z Izką na koncercie marszałkowskim w filharmonii. Miałyśmy miejsce marne odsłuchowo, ale za to znakomicie celebryckie, bo kiedy szyszkowie wychodzili, to akurat przez nas, zatem wychodziłyśmi z szyszkowimi wyglądając jakbyśmy razem z nimi przyjechały, weszły, siedziały pośród i podążały na lampkę szampana w kuluarach z na ten przykład arcybiskupem, marszałkiem i wysoką izbą. Ba, nie jest to dalekie od prawdy, bo w celu skromnego spożycia szampana z lampek zajęłyśmy szare miejsce w szarej strefie i nie wiedzieć jakim cudem znalazłyśmy się w okręgu szyszkowich, zatem celebryctwo mamy we krwi naturalnie płynące. 
Koncert barzo przyjemny, sopranistka Justyna Reczeniedi głos ma przyjemny barwą i łatwość śpiewania, więc nie na darmo złożyłam ofiarę z wysokich obcasów.

*

a tutaj ostatnie nalewy

kalinówka



jagodzianka wiejska


mandarynkówka