środa, 23 września 2015

morda z wypiekami

Kiedy słyszę: "drożdżówka", dostaję kociej mordy również z tyłu ciała!


rozumiem, że to jakiś megaproblem  dołożyć dziecku drożdżówkę do drugiego śniadania? i o z grozo- w domu?! wczoraj w tivi usłyszałam - dzieci chodzą głodne. kocia morda natychmiast się uaktywniła - te dzieci, które chodzą głodne, nie kupują w sklepikach, bo zwyczajnie nie mają biletów płatniczych NBP ani nawet muszelek kauri. muszelki mają i wymieniają je na lusterka oraz perkal te dzieciątka, które głodne na pewno nie są.

och, rodzice, za cóż to dziecko cierpi, nie mogąc sobie kupić jakże pożądanej drożdżówki w sklepiku szkolnym, który z kolei obrażon, że nie wolno mu zarabiać na chipsach gumach i betonie, zwinął manele i zza węgła sączy jad wściekle, a wytrwale. i te dzieci, które ślozy ronią w rodzicielski rękaw, że gdzie moja drożdżówka, że chodzę o pustym brzuszku, że zmuszonym do własnopiednego pofatygowania się do sklepu po nią i jeszcze w  dodatku nabycia tej cholernej drożdżówki, choć przecież w sklepiku równowartością drożdżówki były świetne towary typu aluminiowe kółko do nosa, ach jakież one są skatowane, ach jakież to dramatyczne. a nie daj losie rodzic włoży tę drożdżówkę do plecaczka, do pojemniczka na drugie śniadanko z wymalowanym kwiatkiem i kurew mać nici ze sklepu i tę pieprzoną drożdżówkę trzeba zjeść będzie,... albo w sumie można ją odsprzedać. proceder podławkowego handlu znany jest wszak maluchom od lat dawnych, nawet mój wielkiej uczciwości siostrzeniec ponad 30 lat temu będąc młodym przedszkolakiem handlował pilnie łapanymi na tę okazję, a występującymi w znacznej ilości wtedy złotookami, póki afera nie została wykryta przez panią przedszkolankę i zakończona ciężką ręką mojej siostry. (prze4sadziłam, siostra nie miała ręki ciężkiej, ale aferę ucięła konfiskując majdan półżywych złotooków i czyniąc synowi pogadankę)

jakieś, zauważam, \ to typowe dla naszego społeczeństwa obrać jakiś obiekt i uczynić z tego symbol ucisku vide "drożdżówka", choć w tym przypadku  to przecież nie jej pożądają dzieciaki. 

a za moich czasów w sklepiku szkolnym prowadzonym przez SU nie było do żarła nic prócz herbatników i jakoś udało nam się wszystkim przeżyć. nie wiem, jak rodzice poradzili sobie z tym trudnym obowiązkiem robienia nam kanapek do szkoły i wkładania jabłek do tornistra, ale jakoś dali radę. nawet kiedy mieli po kilkoro dzieci. sława rodzicom za ich niesamowite wonczas umiejętności! 


* SU to była kiedyś Spółdzielnia Uczniowska, której to istnienia zakazano, jako że odbierała od ust fiskusowi. głównie herbatniki, ale tez gumki do ołówków i linijki

sobota, 19 września 2015

Przepierka

Lubię wszystkie pory roku wyglądające jak pory roku, ale najwięcej dziwnego ssania w dołku i rozlewającego się w brzuchu niezwykłego uczucia dostarcza mi jesień. Dziś, po dokonaniu rytuałów dnia wolnego, to jest pranń i sprzątanń oraz fontanń, spędziłam leniwy (leciwy?) wieczór w ogrodzie; ze szmirowatą książką, podejrzanym drinkiem nabytym w naszym sklepie i wyrazem błogości na pysku. Światło było miękkie, oleiste, powietrze balsamiczne i gładkie, drink dziwaczny w smaku i zupełnie trujący w kolorze, a jego elektrycznie czerwony brat bliźniak, którego właśnie spożywam, jest jeszcze okropniejszy tadaaa!



Rano było tak i przyznam się, że nie od razu oczywista zabrałam się za domowe ablucje. najpierw długo walałam się w łóżku z książką, później na porannej huśtawce z herbatą i książką, a dopiero później przypomniałam sobie o obowiązkach.


a czytałam sobie


A to moje miejsce w pracy w piątek



a to ja macham wam z zakrzaka


niedziela, 13 września 2015

przeglad prasy drukarskiej

idą chłody. już są, znaczy się panie tego, w pruskich murach ziumb, więc czas na rajtuzy, włóczkowe chusty i termosy z herbatą. i książczyny. kiedy byłam na studiach fascynowała mnie brzydota Bukowskiego, dobrze skrojona i wyraźna. dopiero teraz czuję ten obezwładniający smutek i to właśnie on, a nie świetnie zapisana brzydota, robi z Bukowskiego dobrego pisarza. ostatnio "Z szynką raz" (Ch. Bukowski)




*

zamówiłam sobie wreszcie własną książeczkę mojego dzieciństwa O czym szumią wierzby, Kenetha Grahame'a. chyba nie trzeba o niej wiele gadać, prawdopodobnie wszyscy znają ją doskonale i albo kochają bez zastrzeżeń, albo odrzucają. zdaje mi się, że to taki typ opowieści. służę cycatą:

"- Rozumiem to, dobrze rozumiem - rzekł Szczur uspokajająco. - Nie trzeba było tu przychodzić, Kreciku. Źle zrobiłeś. Szczerze pragnąłem oszczędzić ci tego. My, mieszkańcy brzegu rzeki, prawie nie zapuszczamy się samotnie do puszczy. Jeżeli już koniecznie musimy tam pójść, to zawsze w towarzystwie, wówczas zwykle wszystko idzie pomyślnie, a poza tym należy znać zaklęcia, o których my wiemy, a ty ich jeszcze nie znasz. Mam na myśli hasła, znaki i skuteczne powiedzonka, i zioła, które trzeba mieć w kieszeni, i wiersze, które trzeba powtarzać, i fortele, i sztuczki.
Wszystko to są rzeczy proste, ale musi się o nich wiedzieć, gdy się jest małym zwierzątkiem, inaczej wpada się w tarapaty."

(Keneth Grahame, O czym szumią wierzby, tłum. Maria Godlewska)



*

"I kiedy wasi uczeni przybędą tutaj, powiemy im: Świat jest kulą: im dalej płyniecie, tym blizej jesteście domu" 

(Terry Pratchett, Nacja, tłum. Jerzy Kozłowski)

Wielbię autora, a jakoś nieufnie odnosiłam się do tej książeczki przeszukując półki księgarniane. dopiero Kiksy klawiatury namówiły mnie do zajrzenia i strasznie się cieszę. Bardzo pratchettowska, a jednocześnie luzuje nieco ten mocno nakręcony przekąs Świata Dysku (żeby nie było, uwielbiam), jest bliżej opowiadactwa z nieśmiertelnym humorem autorskim i bardzo smętną refleksją nad naszym światem, ale też i z nadzieją. Świat po Wielkiej Fali zaczyna się na nowo, świat modelowy, mikroskopijny, wyciągający na światło rzeczy dobre i okruszający otulinę z tych gorszejszych. Świat w którym zderzają się cechy nieprzystające, a jednocześnie mają tyle miejsca, by się ze sobą układać.  No i jest miłość, bo jakżeby jej miało nie być? Za takim światem można by tęsknić.

"Mau podniósł palec ostrzegawczo. Tylko na tyle było go stać. Różowe świnie zmęczenia tratowały jego myśli." (T.Pratchett, Nacja)

*

Model świata zrobiony na niewielkiej choć bezkresnej niemal przestrzeni mamy w Wyznaniach łgarza, Philipa K. Dicka (tłum. Tomasz Jabłoński). Machinacje, manipulacje, chaos faktów, osadów i przypuszczeń płynie zda się leniwie w czasie i historii grupy ludzi z rolniczej miejscowości gdzieś pod San Francisco. Przywary mogą być tu zaletami, zalety okazują się wadliwe, a uwikłani w siebie (cokolwiek to oznacza) bohaterowie nie czują możliwości wyjścia, ogarniają istnienie drzwi, a jednak z jakiegoś powodu nie korzystają z nich coraz mocniej oplatając się pajęczyną "łgarstwa", które też wcale łgarstwem być nie musi. Dobra i mocna rzecz, jak to u Dicka, ale ja jestem wobec niego bezbronna, uważam, że to genialny s- twórca.

*

No i z wielką przyjemnością powtórzyłam sobie "Poniedziałek zaczyna się w sobotę" Strugackich (tłum. Irena Piotrowska) (bo mi skapnęło w  spadku po siostrze). Rzutka rzecz, zawadiacko napisana, zawsze ciut kojarzy mi się z Bułhakowem, ciut z Wojtyszki "Sekretem wróżki", a trochę Pagaczewski "Gospoda pod Upiorkiem", acz nie skojarzenia są tu ważne, tylko zmagania ze światem rzeczywistym pod płaszczykiem nierzeczywistej fizyki w radosnym Związku Radzieckim, co nadaje dodatkowego smaku.

*

a,  i Miłosza ostatnio znów czytam, czuję go  już inaczej niż kiedyś, jakbym nareszcie złapała brzeg tego horyzontu.