czwartek, 28 lipca 2022

co tam panie w chmurze?

 Wielka granatowa chmura, która napłynęła nad ogród, w którym zbierałam smętnych przedstawicieli ogórka właśnie sobie poszła, biegłam za nią wołając i rozpaczliwie machając rękami, ale chmura zero reakcji, spadnie gdzieś innym, pewnie na jakieś betony podczas, gdy jest tu ceniona, podziwiana i oczekiwana (zawsze leziemy tam, gdzie nie trzeba). Ale spoko i tak wielu z nas nadal nie dostrzega problemu, bo nie trzeba wierzyć w zmiany klimatyczne. A przecież nie jest to kwestia wiary, jest to kwestia nauki. Zamyślałam się jakiś czas temu, jak u licha ludzie, którzy cenią naukę, taką,  która wynalazła im wodociąg, telewizor i telefon komórkowy, kompletnie nie ufają nauce, która mówi - we się ogarnij, dzie nasrasz, tam coś się zmieni, czasem na lepsze, czasem na gorsze, to już zależy jaki to rodzaj gówna. Nie dowierzają tej nauce, która mówi, no cho, mam pomysł, jak to zmienić, jak to trochę poprawić, bo trochę już mocno się zepsuło, ale możemy jeszcze coś tam podgarnąć, coś przykręcić, może trochę będzie niewygodniej, ale za to lepiej. Ale na przykład błogosławią tej nauce, która wynalazła internety, żeby można było  swoją nieufność krzewić, a nawet pogardę. Czyli jest nauka dobra i zła, nauka nasza i nienasza, nauka wygodna i niewygodna, niewygodna zwłaszcza. To raz.

Przyglądałam się wczoraj onym internetom i tak se dumałam nad tym, jakie to chitre, że artyści, instytucje, chorzy, potrzebujący pomocy, starzy, młodzi rozwojowi, wszyscy muszą uciekać się do wsparcia ludu (zbiórki, postawkawy), a więc lud (w tym także oni sami) daje dwukrotnie, raz daje państwu, raz jeszcze prywatnie i bezpośrednio, zwykle daje też trzeci raz - pośrednikowi. Chitre, bo państwo se raz już wzięło, ale z tego gówno kto dostał, albo może niewielu, albo na przykład niewiele, no i wychodzi na to, że to jest taki powrót do wspólnoty plemiennej, w której wymieniamy się bezpośrednio i bezpośrednio sobie pomagamy (to popieram bardzo), tylko jeszcze dodatkowo w cholerę karmimy tego nad nami pomysłowego Dobromira (tego nie lubię to). To dwa

W tych samych internetach podczas czytania postów ludu, przyszła do mnie jeszcze inna refleksja, taka, że się wiele postów zaczyna lub kończy albo ma w środku, przepraszaniem za swoje odczucia, preferencje, opinie. Piszą tak nie tylko niscy i grubi, piszą tak również ludzie, którzy, zdawać by się mogło, są wyjadaczami opinii, personami z ukształtowanym charakterem: Ja wiem, że się wielu wkurzy, wiem, ze zaraz ktoś mi zaprzeczy, pewnie zaraz ktoś mnie opieprzy, możecie to wyśmiać ale, i tak w ten deseń. I jest to według mnie takie trochę smutne świadectwo wewnętrznego drżenia (czyli pomysł na oparcie się o kogoś trochę upada i stój se sam człowieku), ale to jest też formuła, która w swojej zasadzie działania zamyka pole do dyskusji, no bo jak się sprzeciwić temu, co już zostało obwarowane wiedzą, że się sprzeciwię. Jak podrzucić swoje argumenty, skoro postujący pisze, że te moje argumenty zna. E, nie, że ja zaraz chciałabym tam coś im dopisywać, ja sobie po prostu zawsze robię takie dyskusyjne ćwiczenia w głowie. To trzy

Wnioski i rekomendacje na dzień dzisiejszy:
Lewandoska idź przerabiać fasolkę szparagową zamiast piperzyć po internetach!



wtorek, 26 lipca 2022

winni mugole

 Dotarliśmy do K. późnym popołudniem, K zdziwiony, że mówię, że ładne te drewniane chałupy w Zgierzu, bo on, że w ogóle to taka siara ten przełom XIX i XX wieku, no może jeszcze jak je poodnawialiby ładnie i jeszcze bardziej zdziwiony, że mówię mu, że doceniam renowację, a jakże i uznaję jej zasadność, ale serce ciągnie mnie do miejsc ruderalnych i że nie poradzę. Koniec końców nie docieramy do tych chałup, żebym mogła je pofotografować, choć mijamy je jeszcze dwa razy autobusem.
Wieczór u K. i U. dużo śmiechu, dużo gadania, dużo dorosłego napoju, pierwszy raz jestem u nich, pierwszy raz widzę na oczy, ale już jak swoi przykleili się do kuli śnieżnej, jakby z  tego samego śniegu. Aniet mnie na ten wyjazd wyciągnęła, bo z Thomasem przybyli do Polski na trochę i żeby poupychać wszystkie spotkania, to żebym z nimi do tego Zgierza i do Łodzi, to i ja się oderwę od domostwa i będziemy mieć czas dla siebie. No i bardzo super pomysł, bo jeszcze z Łodzi z Madzią się spotkaliśmy, a z jakieś 8 lat nie widzieliśmy się, ostatni raz u mnie, jakoś wszyscy wtedy, więc uradowanie wielkie.

Łódź w sobotę przywitała nas niemiłosiernym upałem, ale to nie szkodzi, bo nie zna życia, kto nie błądził po Tiranie. Dawno już tu nie byłam i trochę pozmieniało się miasto. Czuję klimat, może to przez industrialność, która wywołuje we mnie specyficzny rodzaj uczucia fotograficznego, może przez jakąś przyjazną berlińskość, a już na pewno oczywiście rozszczepiona jest ta Łódź przez pryzmat ludzi, z którymi tu byłam. 
Na przykład w tym diamentowym świetle idealnie wygląda fasetkowy dworzec Łódź Fabryczna , 



zaadaptowane budynki elektrowni EC1, w której obecnie znajduje się kompleks instytucji kulturalnych i naukowych świetnie włożonych w nienajładniejsze przecież mury, a obecnie  atrakcyjne architektonicznie. 







Szczególnie przyjemna, zwłaszcza w upale, jest chłodnia kominowa, w której mój mózg wytoczył reminiscencje cysterny bazylikowej ze Stambułu. Nie, nie jest podobna, ale jest coś w osnowie rzeczy, co połączyło obie budowle. No oczywiście, że woda, ale nie zawsze woda spaja mi tak poczucia przecież, nawet szumiąca, nawet ciurkająca, to chyba raczej woda i światło, a bardziej jeszcze odbicia.








No to później nieśpiesznie podreptaliśmy sobie na Piotrkowską, na Piotrkowską Off, gdzie w klimacie ocienionych ceglanymi ścianami ulic zjedliśmy ekstra jedzenie. Żadne tam paragony grozy, choć oczywista, tanio nie było, no ale to cena za możliwość bycia turystą jest, że siedzisz z drugiej strony kuchni i nie musisz latać w upale nad garami, tylko jak panisko sobie nad piwkiem zimnym, z wyciśniętym cytrusowym sokiem, z towarzystwem poćciwym, że możesz gapić się na te ceglane ściany, przyglądać ciuchom przechodniów i naprawdę wszystko to możesz, a  nie musisz. No więc jadło było pierwsza klasa, a knajpa nazywa się Drukarnia, więc gdybyście byli w pobliżu, to warto. Gdyby zaś ciekawiło was, cośmy jedli, to bruschettę z pomidorami, łososia, dorsza z wszelkimi do nich szykanami i genialnym pure z selera i dwa rodzaje makaronów, z czego jeden był z pastą truflową, a  drugi nie pamiętam.


Rzut beretem sklep "Pan tu nie stał", w którym nabyłam koszulkę z Panem Kleksem w roli Piotra Fronczewskiego (przy okazji, czekam na tego Pana Kleksa po latach)
A później poszliśmy na kawę/herbatę/drinki do Doków (ta sama ulica) i tam przeczekaliśmy srogą ulewę. Tamże dotarła do nas Madzia przynosząc dary oraz sweter dla Aniet, bo wszak, kiedy wychodziliśmy było słońce&patelnia. No więc krzepiąc się różnorakimi trunkami procentowymi i nie, śledziliśmy sznury wody, którymi ziemia podłączyła się do nieba i ach, gdybyż można było tę wodę skierować na mój ogród, zamiast marnować na beton i asfalt. No ale tych kilku przedstawicieli zieleni miejskiej też zasługuje, a nawet bardziej może, na nawodnienie.
Później Madzia, miłośniczka czerwonego wina zawiodła nas do knajpki Winni, gdzie naprawdę udatne, a niedrogie wino damasznie portugalskie spożyć raczyliśmy oraz całkiem wporzo podpłomyk z pomidorami i oliwkami, 



a rajd zakończyliśmy w knajpce na Piotrkowskiej - Phở by Lilly Tran, gdzie dobiliśmy nasze brzuchy jakąś oszałamiającą ilością wietnamskiego, sycącego i smacznego jadła, ja zaś zostałam Sybarytą Roku. Zupa pho już mi się nie zmieściła, więc przemiła pani zapakowała ją w kubełek, żebym mogła sobie spożyć w domostwie.











Taki się też pomysł urodził, że gdyby w knajpkach w menu było można zamówić dyskusję, albo zwykłą rozmowę. Że knajpka zatrudniałaby na przykład studentów, żeby sobie mogli ćwiczyć erystycznie i na ten przykład do obiadu zamawiasz sobie jakieś 30 minut dyskusji na temat koncepcji budowy strunowej wszechświata, albo, bo czujesz się zmęczony i jesteś na intelektualnej diecie, coś lżejszego - 10 minut uprawy ogórka w warunkach szklarniowych, czyż nie byłoby to udatne? Na większe imprezy można by sobie zamówić na przykład panel dyskusyjny albo debatę. Idąc jeszcze dalej można by zróżnicować cenowo - dyskusję z kontrargumentami (taniej) lub taką, w której zamówiony interlokutor w końcu przyznaje ci rację (droższa opcja) i kiedy opowiedziałam to tow. Radwańskiemu, bo wiem, że kocha takie koncepcje, skomentował nastepująco

Janusz: Ale żeby zawsze wychodziło na twoje

wusz: To już sobie możesz zamówić. Drożej np, że wychodzi na twoje

Janusz: Duże frytki i 15 minut o płaskiej ziemi

Janusz: I jesz zostawiając kelnera z przekonaniem, że jest płaska

Pięknie, prawda?

A po powrocie do domostwa U. i K. zamiast pójść spać, co sobie obiecaliśmy, spędziliśmy jeszcze w cholerę czasu na poważnych dysputach, w których wiadomo, uzdrawialiśmy świat i rozwiązaliśmy większość problemów gospodarczych. A później było spać i nazajutrz już ze smutkiem znowu do rzeczywistości, bo, że koniec bycia turystą. U. i K. są znający Józefa, to od razu wykrywa czołowa lampka, więc mam nadzieję, spotkamy się nie raz jeszcze.





piątek, 22 lipca 2022

wiejskie centrum temperatur

Ani razu nie złożyłam podania o upał, więc nie wiem dlaczego przysłali. Leży teraz toto, wala się za oknami, plącze się i strasznie kurzy (zawsze z przyjemnością witam deszcz już od paru lat, odkąd deficyt wody i susza zwarły swoje szeregi). A jeszcze, żeby było trudniej, jadę w asfaltowo betonowy kurort co się Łódź nazywa, by tam odpokutować wszystkie przewinienia swe i grzechy straszliwe. Jedyne, co mnie pociesza, to że się z przyjaciółmi będę widziała, a to pociesza mnie niemal zawsze, chyba, że jestem w stanie niewychodzęzłóżkaianimnietknij. Mam pewien zasób przyjaciół, choć nie zaprzyjaźniam się tak łatwo, jak to pozornie wygląda. I nawet nie to, że ja się nie zaprzyjaźniam, tylko ludzie nie dają rady przebić się przez moją, nazwę to, specyficzność* . W opinii otoczenia nie jestem łatwa w uprawie, choć zawsze mi się wydaje, że cholernie łatwa, tylko może niestandardowa w obyciu i zachowaniu. Czasami robię coś bardzo głupiego, a czasami wykazuję się przesadnym rozsądkiem, to chyba tak, jak każdy. Czasem, jak każdego pewnie, szczerze zasmuca mnie, że ze znajomości nic nie wyszło zaraz po tym, jak pojawiły się pierwsze znaczniki indywidualizmu, choć moja siostrzenica Marta mówi na to - nie kleili się do kuli śnieżnej. Pomimo tego jednak istnieje dość liczna grupa ludzi, którzy zaufali tej znajomości i są ze mną pomimo, nie po coś, podobnie, jak ja z nimi. Owo po coś wytwarza się samo na naszym styku, podtrzymujemy się na duchu, kiedy popełniamy błędy, wyciągamy się wzajemnie z różnych den i głupich spraw, uczestniczymy w swojej radości i smutku, zamieszkujemy nasze światy czyniąc je otwartymi dla siebie, ale również dla innych. dzielimy się dobrym i złym słowem, jak chlebem, wyzwalamy nasze najpiękniejsze i najgorsze cechy pozwalając im wypływać, dzięki czemu możemy nad nimi popracować lub się w nich wytaplać. I choćby telefon wykazywał sygnał nieodebrania całe eony, nadal znajdujemy czas i siłę, by spróbować dodzwonić się jeszcze ten jeden raz więcej.  No i dzielimy się najdziwniejszymi przemyśleniami w najdziwniejszych porach dnia i nocy. 
Dziś napisałam skróconą instrukcję obsługi domostwa dla brata, który przyjeżdża, by mnie zastąpić. Zaskakujące, jak na pozór proste codzienne rzeczy, które wykonuję, po zapisaniu okazują się skomplikowane i pełne niuansów. To wyjęcie myśli o moich przyjaciołach też mi pokazało, jak są dla mnie ważni i jak wiele miejsca zajmują w moim świecie. Złe słowo - zajmują, raczej wypełniają. Niby się to na co dzień czuje, ale jednak inaczej jest, kiedy się to napisze i obejrzy..

Ps; Oczywiście jestem do tej Łodzi jeszcze anidudu nie spakowana, ale do 15 jeszcze zdążę, choć widzę to tak, że jak zwykle wcisnę do plecaka zestaw precyzyjnie niedobranych do siebie szmatek, ale na szczęście w tej Łodzi nikt oprócz przyjaciół mnie nie zna, a oni z kolei przecież mnie znają

*rodzina nazywa to dziwactwem



środa, 20 lipca 2022

babka z piasku

 na Fejsbukach tym razem ludzie ustalają, kto czuje się oburzony i dlaczego powinien/nie powinien. Sama nawet wzięłam rozkosznie udział, ale to w jakiejś marginalnej wypowiedzi i nawet nie o meritum tylko zapisałam, jaki widzę mechanizm dziania, bo to jest dla mnie znacznie bardziej interesujące, niż odkrycie niepodważalnej twardej racji potykając się o zwały argumentów, które są powtarzalne, więc teraz tylko prześlizguję się wzrokiem po rzeczach. Omijając argumenty własne tylko sobie tu zapisuję, że ja do Pani Olgi Tokarczuk nie mam zarzutów, a wypowiedź rozumiem po swojemu.

Powróciły upały, a ja miałam dziś pustynny sen. Z moimi siostrzenicami weszłyśmy do megakompleksu kinowego i wybrałyśmy kino, w którym we wnętrzu znajdowała się pustynia (ani chybi Borges maczał w tym snie swoje argentyńskie palce) . Miejsce nr 51, które otrzymałyśmy (stolik), znajdowało się gdzieś pośród rozległych, łagodnych i bezwzględnie piaszczystych wydm, poznaczonych tropami zwierząt bez śladu ludzkiej stopy. Na horyzoncie dominował przeolbrzymi lekko zakrzywiony ekran widoczny z każdego miejsca tej pustyni. Na początku, szukając tego stolika 51, napotykałyśmy jakieś na wpół zasypane chatynki w rodzaju hobbickich norek, ale w miarę zagłębiania się w owe rozległe kino, robiło się coraz puściej, pustynniej. Ostatnim zdaniem, które padło w śnie, było zdanie Alicji - no ja nie wiem, czy my znajdziemy to swoje miejsce, te wydmy są zbyt łagodne. A później całkiem prawdziwa (choć też zależy, jak na to spojrzeć)  mucha usiadała mi upierdliwie na głowie, więc nawet nie dowiedziałam się, na jaki film przyszłyśmy i czy przyszłyśmy w ogóle.

Doczytałam sobie dwa kolejne tomy skomiksowanych opowiadań Neila Gaimana, A więc Historie prawdopodobne, wymienię tu bez rozróżniania na scenariusze i rysowników - M. Buckingham, C. Blythe, P.Russel, T. Nixey, M.Hollingsworth, R.Albuquerque, R.Scavone, D.Stewart, P.Chadwick, S.Hampton, L.Kindzierski.
I Stwory nocy i inne opowiadania - J.Bolton, P.Russel, L.Kindzierski, M.Zulli, T.Klein, S.Oakley, N.Filardi.
Zachwyca mnie, jak się pięknie twórcy owych komiksów czują z opowieściami, językiem, klimatem Neila Gaimana, jak bardzo są zaprzyjaźnieni z tym szczególnym mrokiem, co się czai za barierą koloru, jak łapią efemeryczny gaimanowski humor, który nigdy nie jest ułożony "do widza" i jest kompletnie dzikim, nieoswojonym humorem, który potrafi ugryźć w tyłek, jeśli nie odwrócisz się dostatecznie szybko. A książki są tak ładnie i poręcznie wydane, że warto sobie zabrać na bardzozajęte wakacje, kiedy to przez większą część dnia ganiasz po górach i lasach, noce masz zajęte piciem w doborowej kompanii, a rano, zanim wszyscy wstaną, zostaje jakaś minutka czasu na połknięcie jednej historii i porozkoszowanie się świetnym obrazkiem.

A jeśli już o obrazkach, to polecam Pieśni grozy. Straszne mordercze i tajemnicze polskie pieśni ludowe. Rzecz zrobiona na tekstach zebranych i opracowanych przez Oskara Kolberga, a opracowana i umajona grafiką przez Kamilę i Jakuba Sobczaków. Drzeworyty i linoryty znakomicie podbijają ludowość i swoistą demoniczność kultury wiejskiej w owych pieśniach dziadowskich. Pamiętacie takie pieśni, które funkcjonowały jeszcze w podstawówce? Na przykład tę o rozbójniku, za którego wyszła niewinna dziewczyna, bo nie wiedziała kim on jest, a później "prała i płakała bo tę chustę rozpoznała...", albo tę o drugim, równie niefortunnym związku, co to w nim "był to zwykły włamywacz co roboty robił złe". Albo może  tę o trzech bramach: "gdzie są furtki trzy miał tam staruszek córki trzy..." czyli o tym, że rodzice popełniają sporo błędów wychowawczych na początku, ale w końcu udaje im się osiągnąć względny sukces w postaci ostatniego dziecka, które podejmuje swój święty obowiązek wobec rodziciela. Się te pieśni śpiewało i wzruszało nad nimi gdzieś w klasie pierwszej. No to właśnie Pieśni grozy, to taki zbiór pieśni dziadowskich i warto tę książkę mieć, nie tylko, jako ślad i pamiętanie wiejskiej kultury i prostego ducha poezji, ale też dla jej przepięknej oprawy i jako dzieło sztuki wydawniczej. 

Tymczasem moje domostwo jest metodycznie dekonstruuowane przez Hunów i jeśli moje wpisy zaczną zdradzać rozstrój nerwowy lub srogie powalenie nawet, to to może być właśnie przyczyna.

I mam w biblioteczce to...




sobota, 16 lipca 2022

krótkie sny o rozstroju

 Czyż można byłoby wymyślić sobie piękniejszy tytuł serii? Miłość śmierć i roboty to projekt, który szczęśliwym zbiegiem z okoliczności połączył Davida Finchera wespół w zespół z Timem Millerem i Netflix akurat w chwili, gdy chłopaki szukali jakiejś wytwórni. Dałam się Netflixowi namówić na niego dopiero wczorej i wpadłam po uszy. Dałam się namówić nawet nie wiedząc, że to ich, dopiero, kiedy mi dolna część gębusi spadała w dół z zachwytu, oczy śledząc napisy wyłapały, że o kuren, że oja. Trzy serie (przynajmniej na ten moment) animacji krótkometrażowych, bardzo różnych, wszystkich cudownych. Łączą je tytułowe elementy i sf. Znajdziemy tu grozę, cyberpunk, zawadiacki, acz czarny humor, sporo curev oraz trochę nagości, a  poza tym maszyny, kosmos, szczury, zombiacze, potwory, gwiazdy i olosiedrogi, sami obejrzyjcie. Największą grozę we mnie obudził Jibaro, film z cudowną, przepiękną animacją, z przerażającą granicą świata słyszalnego i niesłyszalnego. Alberto Mielgo tak udanie zaprzągł do pługa chaos, dźwięk, ciszę, kolor, grafikę, choreografię i opowieść, że zostanie we mnie już  na zawsze, jestem o tym przekonana. Reszta rzeczy też wspaniała, ale ten mnie pokonał szastprast.

A z rzeczy przeczytanych, o których nosiłam się napisać, to chciałabym podrzucić rzecz Łukasza Pietruczuka, Niski obrót. To taki tomik, w którym mamy zatrzymaną chwilę z życia, nazwałabym to dokumentem tej chwili, ale nie poprowadzonym klasyczną narracją. Łukasz używa ekwilibrystyki słów, co oczywiście od razu narzuca skojarzenie lingwizmu poetyckiego i można by powiedzieć, e to już było, no ale przecież było już wszystko, a tu ów lingwizm jest tylko narzędziem do stworzenia czegoś własnego i ciekawego. Łukasz nie sili się na zadziwienie widza, że- jak oto udatnie żongluję, tylko korzysta z mocy zabiegu, żeby stworzyć własny swoisty panoptikon, w  którym zamyka (a może własnie otwiera) jakiś względny moment. Niski obrót zachowuje bardzo fajny balans między grami słownymi, neologizmami, a opowieścią w takim sensie, że nie wchodzą sobie w paradę, a współtworzą się i dopełniają. Możliwe, że to tylko moja kompatybilność z tymi tekstami, ale na krótkich tekstach budują się całe obrazy zarówno dekorujące przestrzeń, jak i nasycające ją emocją, przeżyciem, uczuciem. Pl próbuje, obracając słowami, dopasowując ich kształty, co nieodparcie kojarzy mi się z układankami/łamigłówkami, gdzie się klocek przymierza i tak, i siak, i do góry nogami,  pojąć, zrozumieć jedno z  najważniejszych dla nas zjawisk - co ja do cholery czuję. Mankamentem tomiku jest szata graficzna, która jest mocno nachalna i niestety zabiera wierszom przestrzeń, a osobiście czuję, że one potrzebują wydźwięczeć bardzo prostym, niewielkim fontem w pustej płaszczyźnie kartki, ale możliwe, że to mocno subiektywne moje, bo przywiązuję dużą wagę do wyglądu rzeczy. No to polecam.

a tu podrzucam wiersz, który uważam, genialnie pokazuje zarówno mnogość poczuć i emocji po obu stronach, ale buduje tez obraz takiego uroczo, ale i tragicznie pijanego smsa, który przecież może być równie dobrze pijany, pardon, literówka, pisany w pośpiechu. 
ps. nie wiem, czy autor o tym myślał, ale w wierszach pojawia się sporo takiego lekko ironicznego poczucia humoru, a  to lubię, rzekłem...


Łukasz Pietruczuk

Literówki


kicham cię
czkam

pospisano
Łkasz




czwartek, 14 lipca 2022

Rampą do świata

 Och, niewątpliwie mnie, pańci kota kota wydaje się, że tłum za oknem tylko czeka na wieści, jak poszło, co dalej, jak się czuje... Świadczą o tym setki pudełek z myszami w czekoladzie zostawianych pod drzwiami i karty z życzeniami powrotu do zdrowia. Nawet jeśli tak nie jest, to i tak wam napiszę, że wczoraj pocmokaliśmy, poobracaliśmy i jeszcze się operacja przesunęła o tydzień, bo a nuż się zagoi, choć pewnie nie. Czekaliście na ten post, prawda? Nie odpowiadajcie na wszelki wypadek.

*

Dobra, nie powinnam była tego pisać. Właśnie wyszłam przed chałupinę, żeby zanieść plastik, bo śmieciowy czwartek i znalazłam na schodach gryzonia, takiego wycharkanego. Zgubił go prawdopodobnie bocian, który mieszka nad moim oknem. na kominie. Wzięłam więc go za ogonek i wysłałam nieco dalej (gryzonia, nie bociana).

*

Zanim pójdę w ogrody, nie żeby się przechadzać, tylko kopać z koniem, siedzę i przeglądam interneta w poszukiwaniu wydarzeń, o których mi interneta opowiadają. I tak sobie dumam raz kolejny, że o co chodzi z tym człowiekiem, jednostkowo każdy z nas robi coś dobrego (ja wiem, kryteria), komuś pomógł, wsparł, zawalczył o kogoś, o coś, podparł drzewko, zasadził bratki, nie skosił trawnika, bo zachorował, podpisał petycję, bo co tam szkodzi, a en masse wytwarzamy coś przedziwnego, jakby się wszystkie nasze przywary sklejały ze sobą i stawały plastusiem-gigantem, tylko nie "malutką pocieszką, co w piórniku bardzo lubi mieszkać i każdemu życzy jak najlepiej, kto go tylko potrafi ulepić", a raczej, pamiętacie terminatora, tego nowszej generacji, co się scalał z takich jak rtęciowe kawałków, no to właśnie takiego. Tylko głupszego. I jadowitszego. Mechanizm mocy wyzwala w brygadzie to szczególne tępe zło. Nawet to nie zło jest, zło na tym wyrasta samo, jak podagrycznik w moim ogrodzie, to jest jakaś inna przestrzeń myślenia, nawet nie stadna, bo mechanizmy stada są nieco poznane, ale jakieś takie budowanie przez stado rampy dla rzeczy niedobrych, rzeczy groźnych, rzeczy niszczących. Chyba tylko jeden święty gen wie o co cho, choć się nad tym nieźle narekombinował. No i pewnie to taki mechanizm regulujący liczebność, bo moja teza jest taka, że prawdopodobnie stoi za tym Wielki Statystyk, który dopatrzył się, że jest nas wkij za dużo. Skoro jednak jesteśmy przeżyciowi, jak karaluchy, to trzymamy głowę nad wodą tymi drobnymi staraniami naprawiania, rewitalizacji świata, który pracowicie i skrupulatnie skopaliśmy.
Jest też takie zjawisko, które na własny użytek nazwałam Powierzchowną Ocena Rzeczy Zbudowaną na Zawiści. Że tytuł- strzał, na osiołku - strzał, niesie osiłka - strzał, za każdym razem źle, za każdym razem nie tak. Nie znam człowieka, który nie robi fajnych rzeczy, który niczego nie umie. Zawsze zazdroszczę każdej takiej umiejętności ludziom, którym się chce i potrafią. To jest niezwykłe, jak wpadają na coś, do jakiej perfekcji dochodzą. Sama potrafię parę rzeczy, choć mnie się ciągle zdaje, ze niedostatecznie. Gwoli ścisłości im pewnie też tak się zdaje. Ale to chyba zazdrość, która nieopatrznie, przerodziła się w zawiść, każe kręcić nosem i świdrować palcem w dziurce.
I nie, że ja jestem przeciwko krytyce, jestem w cholerę krytyczna, w dodatku zdaję sobie sprawę, że mój wewnętrzny As czasem nie potrafi dobrać udatnie słów, żeby nie zabolało, choć bardzo się staram (bywa często, że im bardziej się staram, tym bardziej cholerny puchatek nie jest w domu), ja jestem przeciwko krytyce w złości, krytyce z zazdrości, krytyce w zawiści.
Ale miało być o tym, że dobrze, więc ostatnio Roberuto (Robert Rutkowski, mam nadzieję, że jeszcze o nim się usłyszy), który jest znakomitym pisarzem (dodałam na marginesie, bo mus, żeby miało reklamę jego pisanie), znalazł ogłoszenie chłopca, który zbierając na kolonie podczas tych wakacji, oferuje usługi wyprowadzania psów. Za grosze. No i Roberuto wymyślił zrzutkę w 4 dni, żeby temu dzieciakowi uzbierać dwa patyki, ale szła jakoś mozolnie i nie uzbierało się, a szkoda. W każdym razie gest przepiękny, choć drobny. Wzruszył mnie bardzo. A, o czym to ja miałam? Miałam napisać, że tylu ludzi robi dobre rzeczy, przyłączmy się do nich. 

a na koniec, żeby nie było, że taka nieoczytana jestem, taka oto cytata: Wszystkie triumfy i katastrofy tego świata ludzie powodują nie dlatego, ze są z gruntu źli, lecz dlatego, że są z gruntu ludźmi (Terry Pratchett, Dobry Omen)

i jeszcze opowiastka, którą znalazłam wczorej na schodach:




wtorek, 12 lipca 2022

koci koci łapki

 Mój dom trochę przypominać zaczął dom osoby wyprowadzonej. Meble ponakrywane prześcieradłami, kocami, pościągane chodniki, walające się talerzyki. A to wszystko za sprawą niespełna trzech kilogramów futerka, które zwane jest Globusem. Globus, bo ma na sobie mapę świata, może nieprecyzyjną, ale na pewno mogłaby się zmierzyć z  LOTowską w Tallinie (jak sobie wpiszecie, tak sobie obejrzycie). Globus, jak już wzmiankowałam w poprzednich pościdłach, jest chory na nowotwór, taki odpowiednik naszego czerniaka, bo kocie uszy białe także są wrażliwe na promieniowanie UV, zatem smarujcie swoim kotom białe uszy kremem z filtrem (nie hecam, tak mi wetka przykazała). No i te uszy globusowe, a właściwie ucho, wciąż krwawi w czym dopomaga mu sam kot, gdyż narastający strup zdrapuje i w związku z tym mam obryzgane krwią domostwo. Zatem niemal codziennie szoruję ściany, podłogi, obicia. A Globus, jako, że wprowadził się z podwórza do domostwa  niedawno, testuje wszystkie możliwe miejsca, w których warto spać dobrze wychowanym kotom.  Wybrnywam z sytuacji pokrywając koci obszar roboczy osłonami w postaci wyżej wymienionych. I czuję się jakbym mieszkała przejściowo.
W dodatku łaciaty drań znalazł szmacianą myszkę po Pannie Łaskotce i poluje ją dzień i noc, noc zwłaszcza. Zwłaszcza środek tej nocy, wiecie, akurat ten środek (bez względu na godzinę), w którym się jest na progu krain morfejańskich. Poluje ją bez końca, tak to przynajmniej nocą wygląda, a później sapie. Bo ma katar. I kicha. A jeszcze później kiedy chcę składać łóżko, bo bez sensu, już nie zasnę, wtedy układa się na kocyku rozłożonym dla niego na pościeli i zasypia. W związku tym do ogólnego bajzlu dochodzi jeszcze pół dnia stojące w stanie rozbebeszonym łóżko.
Jutro zabieg usunięcia tych niegojących się fragmentów uszu. Żeby przestały krwawić. Trzymajcie kciuki.




A tutaj cudowny film, który mi dziś pokazała Iza Fietkiewicz-Paszek. Autorka filmu, Natalia Brożyńska, to osoba zjawiskowa, jak klepniecie dodatkowo link, to sami zobaczycie

https://www.youtube.com/watch?v=ox6iYYqJlMQ


poniedziałek, 11 lipca 2022

potyczki z podagrycznikiem

 Teoretycznie w ogrodzie miałam dziś wypielić sektor kwiatowy, ale teoretycznie, bo najpierw pół dnia zajęło mi znalezienie onego pod kłębami powojnika i wyki osłoniętych szczelnie kwitnącymi baldachami podagrycznika. Znakomite to ziele wsławia się nie tylko działaniem na tzw pelagrę, z powodu której królowie oraz cezarzy w książkach i komiksach maczali paluch w cebrzyku, ziele to słynie ze swej cholernej i nieubłaganej żywotności, wściekle zahaczonych w glebie i rozgałęzionych na wszystkie strony wszechświata kłączy oraz nieumieralnością zupełną. Zatem przez pół dnia odszukiwałam ogród pod tym kłębowiskiem, znalazłam jakieś rachityczne i smętne resztki orlików, ospałe piwonie, wymiętolone irysy i stado zdziwionych ślimaków. Dopiero po tym bohaterskim czynie, uzbrojona w dziabkę, usiłuję przywrócić tej części ogrodu szczątkowo ucywilizowany wizerunek. Niestety nie jestem fanką robót ogrodowych, w których umorusana glebą, pokryta kurzem, zalewająca się potem i solą, oblepiona truchłami much, komarów i gzów, kichająca i drapiąca się, bo alergia na zielsko, bo alergia na wszystko, tarzam się w przestrzeni klnąc pod nosem i śpiewając pieśni pogrzebowe na skoczną melodię. Poczytuję sobie zatem za wielkie bohaterstwo, że to zrobiłam i jestem z siebie niemalże dumna, niemalże, gdyż udało mi się obrąbać zaledwie spłachetek, a jeszcze musze wziąć taczkę i wywieźć wielkie pagóry pokonanego przeciwnika. Tymczasem w domostwie mym mam już na tapecie kolejny tom Malazańskiej Księgi Poległych. Domostwo też ciągle czegoś ode mnie chce, a podobno wakacje to taki czas, w  którym się nie musi.

Dziś w nocy, bo są wakacje, w których się nie musi i wcale a wcale nie muszę chodzić spać kiedy trzeba, tylko chodzę spać kiedy se chcę (za to wstawać muszę o świcie, bo ziwerzyniec) , przeczytałam nabytą w Biedrze książkę o Grze o tron pióra Jamesa Hibberda w przekładzie Marcina Mortki pt. Ogień nie zabije smoka. Lubię oglądać rzeczy o tym, jak robi się inne rzeczy, zawsze lubiłam.

A na kanapie mam motyle, o takie.



czwartek, 7 lipca 2022

Nikt tak pięknie nie mówił...

 dziś bez pitolenia, ładna wersja piosenki, którą cholernie lubię. Świetnie zaśpiewali ją Zawiałow i Podsiadło, choć nie mogę opędzić się od skojarzenia duetu Koteluk-Mozil


środa, 6 lipca 2022

kierając kierat

Przeczytałam trzy pozostałe części Fanky'ego (Funky Koval, Bogusław Polch, Maciej Parowski, Jacek Rodek).  Barzo dobry komiks i przedmowy oraz posłowia, czy raczej słowa okładkowe właściwie potwierdziły i odpowiedziały mi na myśli przy tomie trzecim (jakieś trzy posty niżej). Zawsze uważałam, że trzeba bić trzcinką dorosłych, którzy wmawiają dziatwie, że komiks to nie książka, cóż za barbarzyństwo! Słowo i obrazek związane są ze sobą od zawsze już piktogramami, więc co wy tam swoim pociechom wmawiacie! (A wierzajcie mi, miałam w  szkole takie sytuacje, kiedy dziecię chcąc zachęcić w ogóle do czytania, wciskałam mu w łapinę komiks, a ono odnosiło ze słowami, że rodzicielka nie pochwala). 

W sieci śledzę od jakiegoś już czasu pisanie dwóch pisarzy, najpierw samotne, później do siebie z różnymi pojawami, przejawami, porozumieniami i rozbratami. Przyglądam się, jak buduje się nić relacji nie tylko między nimi, ale między nimi i ludem, a  więc można już powiedzieć właściwie, że to relacji sieć. Trochę prawdziwa sieć, nieco matnia, bo widzę, jak budujący się, stworzony niemal przypadkowo bąbel, zaczyna wymuszać pewne rzeczy, jak wpływa na swobodę, wolę i emocje. Trochę napędza, ale bierze haracz, w jakiś szczególnie wyrafinowany sposób, niemal niedostrzegalny, ogranicza. Pisanie obu, do niedawna jeszcze mnie zajmujące, ujednolica się, schematyzuje, zaczyna kołysać monotonnie i nuży taką podprogową kołysanką. Trochę można wpaść w trans, co obserwuję u gawiedzi nałogowo pożądającej już raz otrzymanych  wieści z rzeczywistości raz jeszcze, teoretycznie  przetworzonych przez autorskie pióro. A jednak one wcale przetworzone nie są, zostają zapisane raz jeszcze, okraszone powtórką z rekwizytów (skąd ja to znam, w końcu sama mam ciągle te same rekwizyty w chałupie, ta sama szklanka z herbatą, fotel, krążek światła lampki). To brzmi poetycko, i rzemiosło jest barzo dobre, i pióro udatne, jednak treść nawija nam już raz usłyszany szmer mediów na zwoje. Po drugiej stronie teraz trwa walka z pieniądzem - trochę jest chciany, a  trochę pojawiają się wyrzuty sumienia, w  związku z czym obecnie każdy publiczny tekst, który czytam (nie czytam wszystkich więc robię tę adnotację), zawiera spowiedź, tłumaczenie się i zastrzeżenia. Mam więc przed oczami spektakl wewnętrznego i zewnętrznego świata rozpisany na partytury. Obaj pisarze w pewnym momencie złapali przyjemność tandemu, to niewątpliwa pomoc, bo można się oprzeć i odnieść, a  także wzajemnie inspirować i to czynią ludzie od zarania pisząc listy. Może miało powstać coś na miarę listów Lema i Mrożka, czy Poniedzielskiego i Umer (jeśli idzie o internetową formę),  innych jeszcze, ale jakoś tak chyba zamiast scalić w jedno (może w przyszłości w  formę książeczki), podzieliło. Może dlatego, że korespondencja jest na bieżąco publikowana i strony w Koloseum ochoczo zagrzewają gladiatorów?  A skoro strony są strony, to powstają stronnictwa, a te z kolei mają to do siebie, że są stronnicze? Cholera wie, w każdym razie nachodzi mnie refleksja, że może listy dobrze jest opublikować po czasie, gdy emocje już pogasną.... Druga refleksja jest taka, że ludzie tacy jak ja (tu wstawić sobie odpowiedni epitet, może być obraźliwy) potrzebują w sztuce różnorodności, zmian lub przynajmniej zawieruchy. W związku z  tym, skoro nie odczuwam zmian i nużę się,  zawierucha i to co się miedzy piszącymi zadziewa, zaczęło mnie zajmować bardziej niż treść, niż to, co autorzy chcieliby przekazać Urbi et Orbi, ale to nie znaczy, że spisałam ich na straty, rzecz jasna.


Ps: dokonując korekty po czasie zauważam, że post sponsoruje słowo "trochę", ale niech tak już kulawo zostanie 

wtorek, 5 lipca 2022

Krótka Piłka

 Strasznie się wzruszyłam. Te cholery Radwański i Radziewicz ani słowem mi nie pisknęli, że o. Spłakałam się, bo jakoś dziś mam oczy na środku strumienia. I chyba to jedna z najładniejszych rzeczy o moim pisaniu, jakie dostałam. Kreaturia w ujęciu Izy Fietkiewicz-Paszek ze spojrzeniem tow. Radwańskiego na wszelki wypadek dzierżącego oręż i Retesy Radziewicz



kapu kap

 Przygarnęłam Globusa już wiedząc, że jest bardzo chory, okazało się, że bardziej nawet. Na razie udało się dać mu dom na miesiąc, ale od wczoraj widzę, że niechybnie się chyli, bo kiedy kot nie je, to jest niedobrze. Mieszkam wśród śmierci, zaczynając od tego, że przy cmentarzu i na cmentarz mam okno (kiedyś uwielbiałam, kiedy cmentarz był jeszcze piękny, teraz to patelnia poznaczona grobami), idąc przez kolejne śmierci bliskich, ciężko chore zwierzęta, wiecznie rachityczne rośliny, a na mojej pewnie śmierci kończąc, no bo tak by kiedyś wypadało. Zmagam się ze śmiercią, trzymam pędy życia podnosząc je uparcie, kiedy kładą się ciążąc niemiłosiernie. Rozdmuchuję iskrę czując jednocześnie jak wycieka ze mnie energia. Może nie powinnam, może to właśnie mówią słowa, że trzeba pozwolić odchodzić i po prostu być wiedząc, że wszystko jest tylko na chwilę, na tę chwilę. Jednak kiedy patrzę w oczy tego kota, to widzę w nich pragnienie zostania jeszcze trochę, prośbę o jeszcze dwie minutki. I tak mi się przypomniał sen taki kiedysiejszy o tu, zresztą często miewałam sny o śmierci. O dziwo już od jakiegoś czasu nie, może skończyły się, kiedy zaczęły się śmierci prawdziwe? Choć tatko śni mi się często i zazwyczaj wiem, że nie żyje. Przy okazji poczytałam te swoje sny, chyba muszę wrócić do zapisywania, choć wtedy zaczyna się pamiętać nazbyt wiele szczegółów i nie ma możności zlepić słowem tych wszystkich wątków, które w rzeczywistości sennej mają przecież swoją logikę. A śmierć to podobno wieczny sen, więc może za kurtyną również działa ta sama fizyka, może czekają nas tam wszystkie elementy, które pojawiają nam się w czerpach nocą albo ciężkim letnim popołudniem, może należy już za dnia wypracować sobie strategię unikania niebezpieczeństw, radzenia z demonami, kto wie. Tak czy siak śmierteczki małe i duże przepływają przeze mnie, opływają moje ciało łasząc się do rąk. Każde dotknięcie śmierteczki uruchamia cieknący wąziutki strumyczek czegoś, co ze mnie wycieka, ani to boli, ani dręczy, sączy się, jak kapiąca z małej ranki krew, tylko na jej miejsce wpływa smutek, i jakaś tęsknota i żal, i strach, i trzeba pilnować, by ten strach nie wyrósł w całkiem dorosły, drapieżny  lęk. Codziennie zmagam się z tym strachem, pilnuję go, uwalniam, żeby nie podszedł do gardła i nie zacisnął lodowatej dłoni. Będzie dobrze, powtarzam sobie, jakkolwiek, po prostu będzie. Tylko przez chwilę, a później dopadną nas sny.




poniedziałek, 4 lipca 2022

Ad hoc hoc

Dotarł Funky Koval, ale jeszcze nie miałam czasu go przeczytać, bo była u mnie Baron i robiłyśmy rzeczy. Rzeczy właściwie robiły się trochę same, bo choć nadawałyśmy im wstępnie kierunek, później toczyły się już gdzie chciały. Więc chcę Wam opowiedzieć o kilku fajnych miejscach, które możecie odwiedzić, gdybyście przypadkowo znaleźli się tu u nas. W piątek wieczerzałyśmy w Knajpusze. To taka jadłodajnia nad Jeziorem Blanki, czyli moim jeziorem, tylko z drugiej strony. W Knajpusze dobre jest to, że można zjeść dobrze i dużo w dodatku, a przede wszystkim dobre są ryby. Ryby są świeże, a zatem nawiedzajcie Knajpuchę o tu: https://www.facebook.com/KnajpuchaBlanki-114387523603553

W sobotę była padaka, więc nici z jeziorowania, czy nawet byczenia się w ogrodzie, namówiłam Justynę na wypatrzony w sieci koncert Soyki w Gietrzwałdzie, przy okazji chciałam tę grzesznicę wyszorować w świętym źródełku.  Zanim zapadnie koncertowy wieczór, namówiłam ją na obejrzenie artystycznego spłachetka, czyli Nowe Kawkowo, Jonkowo, Wegajty po drodze. Ponieważ droga wiodła przez Dobre Miasto, to sobie obeszłyśmy miniskansen miejski, gdzie dowiedziałyśmy się, że kochaj siebie, nie chcemy wojny i wierność, a później pojechałyśmy do Nowego Kawkowa. 



Z tymi wioskami tam to jest trochę tak, że nam się tutaj zalęgły artysty, tak trochę znienacka od jakichś dziesięciu lat jesteśmy trochę Bieszczadami dla tworzycieli i stąd mamy co rzut beretem, jakieś fajne siedliszcze i artdomostwo. Nowe Kawkowo rozsławione zostało chyba pioniersko przez Lawendowe Pole założone przez Joannę, która pomyślała, kie licho, cisnęła robotę w korpo i przyjechała do nas sadzić lawendę. No i tak jej jakoś wyszło, że z lawendy wyroby zyskały uznanie, że jeszcze agroturystyka, że muzeum żywe lawendy, że warsztaty. Kwitnie lawenda i pachnie, a ja zawsze, kiedy tam jestem obowiązkowo nabywam olejek lawendowy, który jest znakomity na zmęczone pracą dłonie. To jest olejek do masażu, ale ja go kładę na dłonie na przykład po wielkim sprzątaniu albo wiosłowaniu 
Justyna: A na co stosujesz ten olejek
ja: no na zmęczone ręce, po jakiejś ciężkiej pracy, na przykład wiosłowaniu cały dzień
Justyna (tym swoim niczemu nie dziwiącym się głosem): No tak, wiadome, przecież spędzamy całe dnie na wiosłowaniu...
Tak czy siak, olejek kupuję tam zawsze, jeszcze lawendową mgiełkę obowiązkowo, mydełko  i syrop lawendowy, jednak w tym roku niestety jeszcze nie był przygotowany, bo dopiero zaczynali zbiory. A że było fajnie, to, chociaż robię z tego nalewki, i tak nabyłam sobie 4 syropy: sosnowy, skrzypowy, pokrzywowy i głogowy, bo przygotowane przez kogoś innego niż ja, na pewno są magiczniejsze, a poza tym pan tak pięknie i z miłością  o nich mówił, że byłoby barbarzyństwem nie nabyć choć jednego. Dobra, wiem, że cztery to trochę więcej niż jeden.

Kolejnym miejscem, gdzie akurat byłam pierwszy raz, jest Cegielnia Art Letycji Pietraszewskiej, która znajduje się w przeuroczym miejscu, rzut pomponem od lawendowego pola. Ceramika Letycji to cymesik, wiadome, że nie wróciłam stamtąd bez absopieknej filiżaneczki, dwóch minimiseczek i minimydelniczeczki, ale klimat tego miejsca to jest jeszcze większejszy cymesik,. Kufrowo-chaciany, z pogawędkami międzystolikowymi, z prawdziwym Francuzem robiącym mistrzowskie crepes i takim czymś w środku, które się robi, kiedy zmoknięty schodzisz ze szlaku na widok światełka w oknie, a tam za tym oknem jest wielkie płonące ognisko, które nie parzy, a daje światło, ciepło i tę dziwną miłość, która sprawia, że czujesz się w domu. Mój naleśnik był z szynką i serem, ale crepe-odjazd to był Justyny naleśnik z gruszką i słonym karmelem - koniecznie go spróbujcie, jeśli tam traficie. Jeszcze wielka szklana lemoniady i talerz zupy z pokrzywy, która miała być jedna, ale do której poprosiłysmy dwie łyżki i jakoś tak dziwnie się stało, że ją nam pani domostwa rozlała do dwóch talerzy, a nijak nam nie wychodziło, ze gdyby udało się zlać ją do jednego talerza, to się wtedy zmieści.  Jeszcze trochę śmichów chichów, pogawędek międzystolikowych i ruszyłyśmy dalej.

Właściwie tylko na siku i herbatę miałyśmy się zatrzymać w Galerii Kawkowo w samej wsi, acz zupełnie jeszcze nie wiedziałyśmy, że wcale nie przyszłyśmy tam po to. W drzwiach przejęła nas Olga, a właściwie olgowa magia, chwyciła nas i amen. Wy na warsztaty? Nie, my tylko na herbatę i do toalety, a jakie warsztaty, zainteresowałyśmy się. No i to był koniec naszych dalszych planów. Kiedy Olga roztoczyła przed nami pawi ogon techniki japońskiej ceramiki Raku, wiadome było, że zostajemy, choć jeszcze formalnie się trochę sumitowałyśmy. Olga Filipiak, to jest taka wiedźma, od której nie możesz oderwać ni oczu ni uszu. Opowiadając o ceramice, opowiada całą sobą, cała jest opowieścią, cała jest procesem. To była cudowna rzecz z grupą fajnych zakręconych ceramiczek (chyba tylko my i jeszcze Małgosia byłyśmy spoza kręgu artystycznego). Szkliwa z tlenkami w kubeczkach były blade i bure, jeszcze nie wiedziałyśmy co z tego będzie, ale bawiłyśmy się doskonale, choć wstrzymywałyśmy oddech nakładając te burości, wiadome, zawsze maluje się językiem (poeci to wiedzą).
Po załadowaniu misek do pieca na jakieś dwie godziny (Olga, czy coś może w nim pęknąć? Tak, czasami się zdarza, ze któraś pęknie), postanowiłyśmy, że choć już i tak nie damy rady zdążyć na koncert (sam  pierwszy wypał trwa niemal 2h), to przejedziemy się do Gietrzwałdu do Karczmy Warmińskiej gdzie miałam wyegzorcyzmować Justynę.


Pech chciał, ze na wyjęcie misek z pieca spóźniłyśmy się dokładnie tyle ile stałyśmy w robotach drogowych , no ale przecz nie można mieć wszystkiego i wszystkich kotów łapać za ogony. Szamanka Olga wyjmowała miski skrzące się wszystkimi kolorami tęczy z kotłów, gdzie redukowały się beztlenowo, studziła w wodzie i czyściła piaskiem. 



Przedostatnia miseczka była moja. Piękna. Tylko jeden szkopuł, to właśnie moja pękła, a tak bardzo pilnowałam się, żeby wcześniej nie domyśleć do końca zdania, że jak ma która pęknąć, to na mur rypnie moja. I rypła, ale co tam, skleję! Suchejcie, ta technika to rzeczywiście jest magia chemii, te szaroburości i brązy nie do rozróżnienia, zamieniły się w feerię barw i błysków, ja jestem zakochana, zarówno w ceramice Raku, jak i Oldze. Amen


Koniecznie mus też wspomnieć o samej Galerii Kawkowo prowadzonej przez Anię Grądzką, malarkę, bo właśnie tam odbywały się warsztaty. Klimat miejsca, naturalny wiejski eklektyzm, mariaż starego, pięknego, sypiącego się, campowego, wyrafinowanego, ziołowego i drewnianego, wałęsające się piesy i koty domownicy i gościnnicy, przepyszne ciasto, herbata z ziela ogrodowego i sama gospodyni, to trzeba poczuć.



A kiedy już wróciłyśmy do domu i przy winku ind piwku omawiałyśmy dzień i nasze żyćka, to o 5 rano, zaraz po tym, jak zorientowałyśmy się, że to na prawdę już rano jest, a Justyna wraca jutro do doma,  wyciągnęłam ją na foto foto gmły, a ponieważ była już częściowo w piżamie (justa, nie gmła), dokoptowałysmy jej dodatki stosowne, jak to ładnie ujęła moja przyjacióła Boriena: czyli typowy strój żegocki o poranku, piżamka, swederek plus któraś dziergana chusta





i jakoś tak łikend szybko się skończył, kurna. I to o tak, mniej więcej.