czwartek, 27 października 2016

EKG

Siedzę, trzymam szklankę w łapie i patrzę jak woda w szklance drży zgodnie z rytmem uderzeń serca.

wtorek, 25 października 2016

dicka śfinia

boziuniu, przeglądałam bloba w poszukiwaniu czegośtamczegośtam i znalazłam odczucie, że byłam i gupsza i mędrsza, to ja już nie wiem jak to to. 

tu u nasz plucha. 

z myśli niedorozwiniętych mam taką, że czasem ktoś idzie i cię zostawia już dawno i to wiesz od wtedy, tylko, że jeszcze biegniesz za oną osobą i w pewnym momencie przestajesz  i dopiero wtedy osoba ona wie. tylko wie od tego dziwnego miejsca, w którym jej się zdaje, że to ty zostawiasz. 
ale też  czasem cię znajduje podnosi niesie dalej i upuszcza w dziwnym miejscu. taki kamyk

z wyczytajni to tak: z trzeciego tomu opowiadań Dicka (intonujemy - błogosławiona niech będzie myśl, która napatoczyła się redaktoru, wydawcu, podmiotu, pomiotu czy też innemu wpływowemu czynniku okoliczności....) i wydawać nakaziła twórczość pana Philipa Kej, wyimek:

Ps: to akurat tom, którym ja myślę - gatunek i jego cechy, wojna. a wojny boje się od urodzenia, teraz tym bardzi bo nam tu dziesiąt km siedzą iskandery celując sobie radośnie w nas z powodu? z powodu guptoty całego gatunku, a zwłaszcza zwłaszczów


" (...) - Nie do wiary, że ludzie mogą się mordować w imię takich błahostek! Od niepamiętnych czasów wyrzynano się wzajem dla bezsensownych sloganów podsuwanych przez takich, co sobie cicho siedzą na tyłach i zgarniają zyski.
- Slogany nie są bezsensowne, jeśli się w nie wierzy.
- Bezsensowne jest zabicie bliźniego z powodu parodontozy! Bezsensowne jest poturbowanie kogoś za to, że nie dał sobie wyciąć gruczołów potowych i zastąpić ich sztucznymi kanalikami wydalniczymi. Zobaczysz, dojdzie do idiotycznej wojny."

(P.K. Dick, Okrakiem na barykadzie (z tomu Kopia ojca) w przekł. J. Szczepańskiego i W. Bukato)



drugi Ps: dostałam od przyjaciół kapcie śfinki i jak chodzę to prawa tłucze mnie w piętę ogonkiem.

Ps 3: Bo nie naciągam ich na pięty.


Z rozmów z przyjaciółmi - O bezładzie jako artystycznym wymiarze ładu

w pracy koleżanka upina gazetkę, ja , ponieważ skończyłam roboty kopalniane doradzam jej (czyt. przeszkadzam)

Ja: (mędzę) Bo ty masz taki matematyczny porządek, że aż boli.

Basia: No właśnie, ja tak nie umiem jak ty, Asiu. U ciebie to jest wszystko tak ładnie, że tak pasuje, tak artystycznie. Ty masz taki...

Ja: Bajzel, Basiu, to się nazywa bajzel

poniedziałek, 10 października 2016

szybki przelot nad grzbietami

Rzeka podziemna, podziemne ptaki, Tadeusz Konwicki

Stan wojenny, oniryczna aura, dziwne wypadki w dziwacznym świetle, przedzieranie się przez śniegi wnętrzności umysłu. Gorzka ironia i uroczyste pochylenie nad człeczyzną. Gdyby miał ją zrobić jakiś teatr, to Wierszalin.
Kilka cycatów, które sobie turkocząc pociążkiem do Gdańska, zakreśliłam:

Wszedł na schody pełne kościelnych kolorów. To resztki witraży w połatanych oknach oświetlały mocnymi barwami marmurowe, wyszczerbione schody i ściany ze sztukateriami, ledwo widocznymi pod wieloma warstwami farby olejnej. Bo socjalizm to imperium farby olejnej, która przykrywa całą szpetotę zmurszałych miast, nie dobudowanych fabryk i walących się ogrodzeń.

*

- Ona była bardzo ładna, prawda?
- Była ładna, ale taką postną ładnością. Najpierw mnie onieśmielała tą urodą jakby nie dla zwykłych ludzi, a potem raptem spowszedniała i już nic na to spowszednienie nie mogłem poradzić.

*

Wie pan, wie pan, Bóg się ukrywa, Pan Bóg zaczął się ukrywać. Jest takie miejsce, skąd ja pochodzę, skąd pochodzi większość ludzi na świecie, amerykańscy pisarze, kanadyjscy filmowcy, francuscy malarze, rosyjscy muzycy, jest takie miejsce magiczne nazywane Puszkarnią, w zakolu Wilenki, pośród rojstów, lasów, urwisk stromych, zarośniętych dzikimi porzeczkami, miętą o strasznie silnej woni, krzakami kruszyny, blekotu zwanego tam "durnopianem", paproci wielkiej jak drzewa, i tam, w tym miejscu ukrywa się Pan Bóg, który czegoś się przestraszył albo czemuś nie sprostał, którego najpewniej ściga inny Bóg, potężniejszy, Bóg z samego jądra wszechświatów, Bóg niełaskawy dla biednych Bogów prowincjonalnych, jakichśtam regionalnych, władających skromnymi, ubogimi galaktykami.
- Czy pan jest wierzący?
- A pan?
- Ja, ja - szeptał stary doktor - tak, ja panu powinienem odpowiedzieć. Tak, czy ja wierzę? I jak ja wierzę. Wierzę, drogi kolego, tak jak mnie nauczono i tak jak mi kazano. Wierzę praktyką codziennego pacierza z nawyku, ze strachu, na wszelki wypadek. Wierzę rzadką spowiedzią, nieczęstym uczestnictwem w mszy, w pogrzebie. Nie wierzę ciągłym podglądaniem natury i tajemnicy wszechświata, ciągłą niewiarą, ciągłym zwątpieniem.
Wierzę przyjaznym gestem wobec przechodnia, jałmużną dla nędzarza, współczuciem dla bliźniego, i nie wierzę myślą, stałą dociekliwością tej mętnej substancji, co wypełnia czaszkę, wyobraźnią, która dręczy mnie w dzień i w nocy, na jawie i we śnie. Pod względem wiary, panie kolego, to ja żyję byle jak, w chaosie, nieporządku i w ogóle. Czy nie męczę pana?
- Panie doktorze, starszy mój bracie - rzekł cicho Siódmy - ja też się boję nocy. Ja też zagłuszam się jak mogę.

*
-Ty tak dobrze pamiętasz, a ja nic nie mogę sobie przypomnieć.
- Ty nie chcesz pamiętać. Zamknąłeś rozdział. Ty wszystko za sobą zamykasz. Zawsze byłeś uczuciowym pedantem, psychicznym akuratnisiem.

*
Ja wszystkim kogoś przypominam. Gdybym był próżny, to bym pomyślał, że mam w swoich rysach coś boskiego, ale z pewnością mam na sobie widoczny szew kodu przeciętności, jakiś wzór nieznanego nam mianownika, jakiś zakrętas stylistyczny natury, co się wszędzie powtarza. Ja chyba nawet podobny jestem do niektórych drzew, kamieni, a nawet do jakichś faz pogody. Jestem czymś w rodzaju notatnika, w którym Pan Bóg, natura albo przeznaczenie coś sobie notowało dla pamięci i te notatki zostały na mnie, we mnie, koło mnie. Jeszcze nie wyprowadzone na czysto, jeszcze nie wystylizowane do doskonałości, jeszcze nie zamknięte we wzór piękna.

(T.Konwicki, Rzeka podziemna, podziemne ptaki)


**


Terra Nulla, Wojciech Altmajer

Podania i legendy Prusów ukute w jedną fabułę, napisane nieco naiwnie jak na mój gust, mało literacko, dykcja sprawia wrażenie nieco naciąganej, czuć chęć stylizacji, ale brakuje jej literackiej jakości. Rzecz warta uwagi ze względu na samą obecność podań splecionych w wątki


**


Henry Kuttner, Twonk. Opowiadania, przeł. Monika Dytkowska, Jolanta Kozak, Anna Wiśniewska-Walczyk

W stylu typowo kuttnerowskim ze żwawą akcją opowiadań, mrugnięciem oka do czytacza i dobrymi pomysłami. Z Latającym cyrkiem Monty Pythona od razu skojarzyło mi się opowiadanie o wyliczance, która położyła Niemcy w II wojnie światowej (oj przydałaby się teraz taka wyliczanka paru rządom, bo my tu pod Obwodem Kaliningradzkim, jak na gorącym jaju siedzimy)

no więc to ta wyliczanka:

LEWA
LEWA
LEWAntyńczyk SPOLEgliwy
LEWAtywę DOBRZE znosi
CHOCIAŻ mu się nie przeLEWA

(H.Kuttner, Chociaż mu się nie przelewa (Twonk. Opowiadania))
 
*

W Mideastern Radio panowała taka fluktuacja kadr, że Mickey Lloyd sam już nie bardzo wiedział, kto u niego pracuje. Ludzie rzucali posady i odchodzili tam, gdzie lepiej płacono. Dlatego, kiedy z magazynu wyłonił się niepewnie mikry człowieczek z dużą głową, ubrany w przepisowy kombinezon, Lloyd jedynie rzucił okiem na spodnie typu ogrodniczki, w jakie firma zaopatrywała swoich pracowników, i zagadnął dobrotliwie:
- Gwizdali już pół godziny temu. piorunem do roboty!
- Robotty-ty? - Człowieczek miał wyraźny kłopot z wymówieniem słowa.
Pijany? Lloyd, jako mistrz zmianowy, nie mógł do tego dopuścić. Zdusił papierosa, zbliżył się do faceta i pociągnął nosem. Nie, nie było czuć alkoholu. Zerknął na emblemat przy kombinezonie robotnika.
- Dwieście cztery... mmm. Nowy?
- Nowy. Ee? - Facet potarł sterczący na czole guz. W ogóle wyglądał dziwnie: twarz bez cienia zarostu, blada, wymizerowana, oczka maleńkie, a w nich wyraz nieustającego zdziwienia.
- No, co z tobą szefie? Pobudka! - zniecierpliwił się Lloyd. - Pracujesz tutaj tak, czy nie?
- Szefie- powtórzył facet z namaszczeniem. - Pracujesz, Tak. Robię.
Jakoś dziwnie klecił słowa, jakby miał rozszczepione podniebienie.
Raz jeszcze zerknąwszy na emblemat, Lloyd chwycił gościa za ramię i przemaszerował z nim przez halę montażową.
- To twoje stanowisko. Zabieraj się do roboty. Wiesz, co masz robić?
Zagadnięty w odpowiedzi dumnie wyprężył cherlawy tors.
- Ja... ekspert - oświadczył - Moje lepsze niż Ponthwanka.
- Okey - powiedział Lloyd. - To rób dalej takie dobre. - I poszedł sobie.
Człowiek zwany Szefem przez chwilę się wahał głaszcząc szramę na głowie. Uwagę jego przyciągnął kombinezon, obejrzał go w nabożnym skupieniu i zdziwieniu. Skąd? - Ano tak! Wisiał  w pokoju, do którego najpierw trafił. Jego własna garderoba ulotniła się, naturalnie, w czasie podróży - jakiej podróży?
Amnezja, pomyślał. Spadł z ... tego czegoś, kiedy to coś zwolniło i zatrzymało się. Jak tu dziwnie, w tej ogromnej, pełnej maszyn stodole! Z niczym mu się to miejsce nie kojarzyło.. Amnezja, nic innego. Był robotnikiem. Wytwarzał przedmioty. Nieznajomość otoczenia nie miała tu nic do rzeczy. Nadal był oszołomiony. Za chwilę mózg mu się rozjaśni. Już się przeciera.
Praca. Szef zlustrował halę, usiłując jakoś wspomóc osłabioną pamięć. Ludzie w kombinezonach wytwarzali przedmioty. proste, oczywiste przedmioty. Jakież dziecinne, jakież elementarne. Może to przedszkole?
Po chwili Szef udał się do magazynu i obejrzał sobie kilka gotowych modeli radia połączonego z fonografem. Więc o to chodziło. Dziwaczne i niezgrabne, ale nie jego rzeczą było oceniać. Nie, jego zadaniem było robić twonki.

(H.Kuttner, Twonk (Twonk. Opowiadania))


**


 Zaginiony horyzont, James Hilton, przekład Witold Chwalewik, przekład przejrzał, zweryfikował i wstepem opatrzył Ireneusz Kania

Klasyka sf w takim starym verneowskim /verneńskim?/ stylu o świecie alternatywnym do zawieruchy polityczno-kulturowej. Utopijna zagubiona gdzieś w Tybecie, a właściwie pośród niedostępnych szczytów Himalajów, Dolina Błękitnego Księżyca z panującym klasztorem Szangri-La. Miejsce umiarkowane we wszystkim, miejsce cudowne, łagodne, z  którego wydostać się niemal nie sposób, bo nie wiadome, czy się tego chce i jak się tego chce. Czy istnieje i dla kogo istnieje chęć, by wydostać się z raju?


"Tu Conway znów przeciął dyskusję.
- Nie spierajmy się teraz o te kwestie. Wspólnie z nami interesuje się za to miss Brinklow inną sprawą: Jakiemu głównemu celowi służy ten klasztor?
- W paru słowach panu objaśnię - zaczął cedzić Czang słowa w odpowiedzi, prawie szepcząc. - Najbardziej podstawowe w naszym życiu jest bodaj przeświadczenie o wartości umiarkowania. Uczymy, że  unikać należy wszelkiego nadmiaru, nawet - niech pan wybaczy ten paradoks - przesady w cnocie. W dolinie, którą państwo widzieli, żyje wedle tej zasady kilkanaście tysięcy ludzi, i żyje wedle niej pod władzą zakonu, śmiem powiedzieć, wcale szczęśliwie. Rządzimy z umiarkowaną surowością i zadowalamy się umiarkowanym posłuszeństwem. I sądzę, że mamy prawo się chełpić, że poddani nasi są w stopniu umiarkowanym trzeźwi, uczciwi i skromni.
Conway mimo woli się uśmiechnął. Pomyślał, że Czang znakomicie to ujął, sama zaś zasada dosyć mu odpowiadała.
- Mam dla tej ideologii zrozumienie - odparł. - A tubylcy z pańskiego orszaku należeli właśnie do poddanych klasztoru?
- Tak. Czy dobrze sprawiali się w czasie drogi?
- Bardzo dobrze. Cieszę się szczerze, że okazali przy tym zręczność stanowczo więcej niż umiarkowaną. Pan dotąd mówił, a propos, że reguła umiarkowania dotyczy poddanych; czy obowiązuje ona również kapłanów?
Czang potrząsnął w odpowiedzi głową.
- Nie, na to pytanie, niestety nie mogę dać panu odpowiedzi. Powiem tylko jeszcze, że nasi mnisi wyznają różne poglądy, lecz przeważnie są umiarkowanymi heretykami w stosunku do swej wiary. Bardzo mi przykro, że więcej na razie powiedzieć nie mogę.

(J.Hilton, Zagniniony horyzont)

sobota, 8 października 2016

Po nas choćby pop, baaa rock!

Byłam wczora na "Mistrzach baroku" w naszej olsztyńskiej filharmonii. Dyrektor Sułkowski, zwany przeze mnie i moję siostrę prywatnie: "naszym Panem Piotrem" (no bo my się z siostrą okrutnie w nim kochamy)  cudowny jak zwykle. 
Barok, wiadomo, ssie jak pop (nie ksiądz taki wszakże, a muzykowanie), ale soliści świetni - klawesynistka Ewa Mrowca i Arkadiusz Krupa - oboista (a nawet pięcioboista patrząc nań), no i orkiestrę naszą lubię i cenię także. 
Koncert magiczny, bo soliści wydobyli z utworów najprawdziwniejszą magię - z oboju niemal widoczna, snuła się wstęga dźwięku i rozłaziła jak dym i układała w spirale, pętle, w coś niesamowitego (pamiętacie disnejowskiego łosia, którego wabił zapach?), zaś przy klawesynie nagle orkiestra weszła dla mnie w tło i już tylko ten klawesyn słyszałam, choć to przecież instrument cichy, wręcz dyskretny, a ja zatopiłam się w jego melodii, zachłysnęłam, nalałam sobie jej do uszu jak wody. 
Nie wiem, może to dzień taki w mojej głowie był, że aż tak mnie zaczarowało, a może rzeczywiście istnieją rzeczy na tym świecie magiczne.

*

No i aria z suity bachowskiej. Ten utwór ma dla mnie szczególne, poza popularnością swą i wiecznym osłuchaniem, znaczenie, bo wiąże się z moją wielką miłością; Był jesienny słoneczny dzień i ktoś, kogo kochałam jak szalona (tak, tak cholera, kochiwało się kiedyś jak szalone) przysłał mi małoromantyczną, co prawda, ale wtedy jedyną możliwą nam drogą nowoczesnej technologii najpiękniejsze wyznanie : ":słucham arii, widzę ciebie" (ciebie było oczywista z wielkiej, nie, żeby nie). No i za każdym razem, kiedy ją słyszę, jak za pstryknięciem palców Dżinna, znajduję się bezwzględnie cała w tamtym dniu, w tamtym świetle, tamtej miłości...
I czy ja mogę być obiektywna?

a słuchaliśmy Bacha, Haydna, Vivaldiego, Porpory i Pachelbela

*

a tutek se na jesień macie kanon Jana Pachelbela

niedziela, 2 października 2016

wałkując wołka

Z ostatnich dojesień to niesień zrobiła się nagle - siup i jest.
Skończyłam dziś ze Słupeckim,  w łóżku skończyłam i choć krótki to był związek, wszakże cenny. Jak już spiskałam Emi z Ziemi, planety pingwinów, Wilkołactwo zaczęło się było dość nudnawo i przez moment nos na kwintę, a także kwartę i tercynę zwiesiłam, że jeszcze strony nieznane przede mną, a już uwiera, ale nie, ale nie, pan autor chyba po prostu nie miał serca do antyku chyba albo jadł akurat kanapkę, że mu się tak ociężale pisało. Po zmiamlaniu antycznej historii wilkołactwa, dalej już było spaśnie, richticzno (to po warnijsku) i choć czasem na jakieś drobniutkie ale! trafiałam /*jako biolog na ten przymiar - tygrysy w Hameryce Południowej/, ale to może być sprawa tłumaczeń źródłowych alboco. Tak, czy siak napisane w większości jak lubię, bez pitolenia po próżnicy, konkretnie zarysowane dzieje wilkołactwa, z podaniem przykładów, z cycatami źródłowymi i na szczęście w zjadalnej dla mnie formule. Kilka rzeczy mnie rozbawiło, kilka rozczuliło, znalazłam kilka ciekawych mitów, których jeszcze nie znałam, zatem voila! Wilkołactwo, Leszek Paweł Słupecki

Na początek jeden z moich ukochanych mitów, może dlatego, że lubię wilki. Mit pochodzi  z Eddy zwanej Prozaiczną

(...) Słońce, pełne trwogi, biegnie szybko po nieboskłonie, ponieważ się lęka o własne życie. I nic w tym dziwnego, że pędzi tak prędko, bo jego prześladowca jest blisko. By się ratować, zostaje mu tylko wciąż przyspieszać swój bieg. Któż to wprawia Słońce w taki strach? Są to dwa wilki. Pierwszy, ten, który je goni, nazywa się Sköl. Słońce boi się, że je pragnie pożreć. Drugi nazywa się Hati Hrodwitnirson (syn pustoszyciela), który biegnie przed nim, chce złapać Księżyc i kiedyś go pożre. Jakiego rodu są te wilki? Otóż na wschód od Midgardu - świata ludzi i centralnej części universum - w lesie drzew żelaznych (Jarnwidur), tam gdzie przebywają czarownice, mieszka stara olbrzymka (Gygur), która zrodziła wielu synów, wszystkich w wilczym kształcie. Stamtąd pochodzą owe wilki. Najtęższy z  ich rodu  to Managarm (pożerca Księżyca), czyli Hati. Żywi się on ciałami ludzkimi, połyka Księzyc, a niebo i powietrze skrapia swoją krwią, dlatego zaćmiewa blask Słońca i huczą wichry...

(...) Dokładnie tak jak Edda tłumaczyli sobie odmienność faz ziemskiego satelity Huculi, twierdząc, że pożerany jest on przez wilki. Uważając, że wilkołacy, to rodzaj misisznyków - ludzi obdarzonych zdolnością do przemian wraz ze zmianami faz księżyca - opowiadali, że miesiąc ma dwa oblicza, pełne i chude, na przestrogę grzesznikom. Byli bowiem kiedyś dwaj bracia, co pokłócili się o połoninę. Wyniesli tam pełne wiadro i postanowili, że podzielą się tak, jak zeń popłynie woda. Mimo umowy jeden z nich poczuł się podziałem pokrzywdzony i w sprzeczce przebił brata widłami, a jego krew spuścił do wiadra. Od tych braci - wierzyli Huculi - pochodzą wilkołacy. Żrą się pomiędzy sobą i pożerają księżyc, na którym Bóg położył na pamiątkę zbrodni wiadro i widły. Żrą księżyc, by zatrzeć ten obraz, lecz nigdy nie mogą dokończyć dzieła. Przychodzi pora, kiedy muszą stać się z powrotem ludźmi, księżyc odrasta i obraz narzędzi zbrodni odtwarza się na nim na nowo.


Według Kormczej knigi wilkołacy, których lud dostrzegał na niebie w postaci obłoków, zjadać mieli księżyc i słońce. Tak samo w przekazie Eddy Hati Managarm spryskiwać miał niebiosa i powietrze swoją krwią, przez co zaćmiewał blask słońca i księżyca. Może to być śladem obserwacji zaćmień, kiedy słońce czy księżyc pokrywają się czerwienią, co sugeruje wuyobrażenie krwawej walki w niebiosach. Hraban Maur znał obrzęd vince luna, strasznego wrzasku, którym lud dopomagał księżycowi podczas zaćmienia walczyć z zagrażającymi mu potworami. Zagłada groziła wszystkiemu, co tylko świeciło na niebie. Lud rosyjski zna zagadkę: "Na morzu, na oceanie, na ostrowie, na bujanie, świeci miesiąc na osinowy pień. (...) Wokół pnia chodzi wilk kosmaty i ma w zębach wszystek zwierz rogaty", co znaczyć miało, ze wilkołak pożerał wszelkie niebieskie stada.

Na koniec na pociechę panom:

Przemiana odbywać się miała przez włożenie wilczej skóry. Wilkołak wyróżniał się nadludzką siłą, dzikim wyglądem i bogatym owłosieniem, co nie wyklucza łysinki.  na ogół był to wojownik, rycerz lub żołnierz
 (Leszek Paweł Słupecki, Wilkołactwo)

i jeszcze ładny miedzioryt przywołany ryciną tamże



i fragment z Hansa Sachsa (mniemam tłumaczenie Słupeckiego) o Schlembartlauf (zapustny pochód przebierańców)

Gwizdy i bębnienia
Czynią tysięczne zgiełki,
Głośno dzwonią dzwonki, 
strzelają fajerwerki.
Dzyń, bum, puff! Dzyń, bum, puff!
Śpieszą w biegu dzikim
W porządku wszakże wielkim
Niby szalone wojowniki
Olbrzymie ludzi tłumy.
Wszyscy w maski przebrani,
Rozpoznać się nikt nie umie.
A na czele, parami 
Coś z dziewięćdziesiąt par.
I wszyscy poprzebierani
W lisie, smalone futra kudłate,
W kształt dziki i sękaty,
Zupełnie jak lwy i koty.
A inni znów gęby
Strasznie pomalowane mają.
Jak diabły wyglądają.
Noszą owcze dzwoneczki,
Rzucają ognie i straszą
I robi się miejsce dla zgrai...