niedziela, 29 grudnia 2019

Z rozmów z przyjaciółmi - Sanatorium pod klepsydrą

Retes jest w sanatorium. W czas świąteczny kuruje kręgi swej kolumny:

Retes: Jednak to inne tempo jest wskazane, Joanno
Świat normalnie oszalał

Wu: dlatego ja nigdy nie byłam pośpieszna.
Pamiętaj, że umiem robić tylko jedną rzecz na raz.

chwila zastanowienia

Wu: Albo żadną na raz...


*

Czas na poświąteczny pikue nikue



Ach ten czas poświąteczny, kiedy hordy Hunów opuszczają Rzym, człowiek posprząta już nieco świąteczny bałagan, ale światełki na choince nadal świecą i w pokoju jeszcze drży czas ognisk i bajek (Janusz rozpozna cytat), ten czas baśni telewizyjnych, książek z akompaniamentem świątecznych pomarańczy, ciast, czekolad i pachnących herbat. Chwile walania się w piżamach, drapania kota za uchem, czytania, i tylko śniegu, tylko śniegu, tylko śniegu tylko śniegu brak. Popadł był i się zmył, tyle w klimacie efektu C.

A własnie, książki!


Wybrałam skuszona tytułem i obrazkiem: Pani Imbir i Szkoła Elfów zapisaną przez Katarzynę Zych i Natana Grecha z ilustracjami Moniki Kuropatnickiej-Marciniak. Ilustracje przepiękne, magiczne akwarele oddają też i moje poczucie zimy jaką pamiętam i do jakiej tęsknię i tę północ cudowną, w której się ongiś zakochałam i tak trwa...
Tekst opowieści raczej dla młodszych dzieci, bo nie jest to niestety opowieść Lewisa, czy Travers albo Bonda, Gaimana czy Jansson. Nie uruchomiła we mnie ta opowieść świątecznego ducha, ale wybaczam ze względu na piękne obrazy. Opowiastka osadzona jest w procedurze przygotowywania prezentów, a traktuje o duchu świąt.

Będąc w Lublinie, zasiedliśmy z poetami w knajpce Między słowami, no bo gdzieżby i stamtąd naznosiliśmy trochę książek. jedna z nich to Mały człowiek. Bajki z lewej kieszeni, Aleksandara Prokopieva (tłum.Aneta Todevska i Michał Sapeta), takie współczesne historie przyśrubowane do szablonu klasycznych baśni. Nie poruszyło mnie, a wręcz zmęczyło nieco i przynudziło. Swoją nadłzawością, czarnowidztwem i pomroką czasów i kondycji ludzkiej. I ja wiem, że kondycja ludzka jest żadna, ale w pisaniu jednak chciałabym większej finezji. Kurczę, może mnie jest nie po drodze z duchem macedońskim, bo dziwne uczucie zawielkiej melancholii i braku poczucia humoru miałam też w Skopje, w Ochrydzie już mniej, ale Skopje własnie było dla mnie takim bardzo milczącym miejscem pełnym wielkiej powagi i nieufności. Kiedy porównuję tę książkę Prokopieva do Baśni braci Grimm dla młodzieży i dorosłych, opracowanych przez P. Pullmana to Pullman wygrywa jednak w cuglach.

i druga z Lublina przywieziona, Andrej Ban, Słoń na Zemplinie. Opowieści ze Słowacji (tłum. Miłosz Waligórski). Ciekawy reportaż, odzierający widoczek i ukazujący przerażające oblicze Słowacji. Jak czytałam  tył książki, to w moim rozumieniu miało być wewnątrz dowcipnie, a jest straszno. Ale warto otworzyć oczy, choć nie przepadam za taką srogą ilością polityczno-gospodarczych objawień.

*

Co do samej lubelskiej knajpki Między słowami, to mam do niej jedno wielkie zastrzeżenie: jak się wiesza w knajpie huśtawkę, na której nie można się pohuśtać, to lepiej tej huśtawki nie wieszać, bo po co, tylko rozczarowanie z tego ogromne, i poczucie, że oto kolejna dla dizajnu na pokaz zrobiona rzecz, że niby luzactwo i wielka radość. jaka radość, kiedy nie można z niej skorzystać?

*






A na niesylwestra przybywa Jakub i Zina może i będziemy pić grzańca i gadać, bo my frenetycznie nieświętujemy sylwestra, ale lubimy się spotykać


sobota, 28 grudnia 2019

Podsuma staroroczna, bywa i tak

że urodziło się głupszym, niż by się chciało, późniejszym człowiekiem, większą płaksą, jest się grubszym, włosy się ma nie tak błyszczące i takie które nie falują na wietrze, a większą część czasu odgrywają rolę miotły strzelonej przez piorun, niechęć do makijażów, strach przed wieloma rzeczami, prokrastynację na podorędziu i wkurwiający charakter. Bywa.
Bywa i tak, że z takich czy innych powodów nie jest się prawnikiem, neurobiologiem, nie ratuje się świata w powiewającej pelerynie, nie nazywa planet swoim imieniem, ani nawet budyniu, ani nawet małego skoczogonka, choć czasem chciałoby się takiego skoczogonka nazwać.
Tak bywa też, że się mieszka daleko i niewygodnie, że twoje domostwo skrzypi w posadach i nie jest obrazem z folderów dizajnerskich, że jest pełne hałasu i Hunów, że kapie, strzępi się i tumani kurzem, tak naprawdę bywa.
Bywa też, że ktoś komu się ufało bezgranicznie, strzepuje za tobą popiół z papierosa,  albo, że ktoś kogo się kochało zniknie, albo, że  to, co było ważne cichnie w tobie. Bywa to też
Bywa i tak, że się nie robi, że nie ma siły wstawać, że się zaczyna być marudnym człekiem, że się ukrywa przed przyjaciółmi, rodziną, którzy się troszczą i martwią i kochają, że się ma do siebie o to żal i jeszcze bardziej się ukrywa, że się ma ochotę rzucić w diabły cały ten kram wybudowany na ostrzu igły albo chociażby zostawić błoto na wycieraczce. Bo tak.
Wiele rzeczy bywa i to "bywa" jest kluczowe. Czasowość bywania ratuje nas przed okrucieństwem, ostatecznością i innymi stałymi. Jest zmiennie. Robiąc rachunek u schyłku roku, myślę sobie, no cóż bywało i tak... czy ten świat jest zły? Jasne, jest okropny! Czy da się w nim wyżyć? A pewno, czego by nie, skoro już kolejny rok. Zmienię coś? Jasne, część zmieni się samo, część nie pozostawi mi wyboru. Tak własnie jest.


Życzę Wam, cały świecie, tymczasowości rzeczy marnych i ponadczasowości tych ważnych.



Z poświątecznego poligonu, bo walcząc zamopiałam o życzeniach, choinka piękna jak las,
a że trochę sponiewierane, to kwestia czterodniowego najazdu Hunów :D






niedziela, 15 grudnia 2019

pierwsze słyszałam, pierwsze widziałam...

Znowu trzeba zdjąć trochę balastu z biurka. Tym razem polecony mi przez Ósmego Michael Chabon. Jeśli ktoś lubi chandlerowskiego detektywa Marlowa, to zdaje się, znajdzie upodobanie w Związku Żydowskich Policjantów w przekładzie Barbary Kopeć-Umiastowskiej, książce pełnej melancholijnego czarnego humoru.
Chabon traktuje swoich rodaków z ironią i czułością, drwi i wiąże się z kolorytem, a wyrazicielem rzeczy i jej nosicielem na barkach, jest potargany przez los i pecha, detektyw Landsman. Nie jestem wielką fanką kryminałów, zresztą w ogóle nie jestem fanką kryminału, a ten przeczytałam, ba, łyknęłam z rozkoszą, bo literatura dobra, wciągająca i z suspenesem, który, jeśli udatny, barzo sobie cenię.
A w fabule jest tak, że w podrzędnym hotelu, w którym po nieudanym życiu zamieszkuje detektyw Landsman,  znajdują nieżyjącego "nikta". Resztę sami. Jeśli chcecie. Chcijcie.

A tu ładny cycat znalazłam, niejeden, ale tylko ten założyłam oślim uchem: 
"Naomi - tak mówiła - nienawidziła Żydów za ich potulne godzenie się z losem, za ufność, jaką pokładają w Bogu gojów. Ale też Naomi zajmowała stanowisko w każdej sprawie. Dbała o te stanowiska, głaskała je i pieściła, polerowała i pasła. Prawdopodobnie, myśli Landsman, skrytykowałaby nawet jego decyzję, by nie brać ciasta a la mode"

(Michael Chabon, Związek Żydowskich Policjantów, tłum. Barbara Kopeć-Umiastowska)

*

Przeczytana przeze mnie druga książka tego pisarza, Poświata, w przekładzie Michała Kłobukowskiego, równie świetnie napisana, jest utkana na kanwie biografii. Opowieść snuje tu przede wszystkim długo milczący, a na łożu śmierci otwierający się, dziadek pisarza. Z jego historii Chabon robi interesującą, piękną,  dowcipną, mądrą i wciągającą opowieść, która przeciąga nas przez wojenną Europę, powojenną oraz współczesną Amerykę. Jest w niej, owej książce,  też tajemnica i szaleństwo, jest olbrzymi ładunek emocjonalny. Znakomita.

z tej z kolei też jedno ośle ucho tylko, bo spędziłam ją w pekapie i głupio mi było przy ludziach profanować kartki:

"Dziadek znów zamknął oczy. Lekki wietrzyk poruszył miękkim siwym puklem na jego czole.
- Jeżeli umrze ci żona, brat, czy, Boże uchowaj, dziecko, w twoim życiu powstaje wielka dziura. Lepiej nie udawać, że jej nie ma. Nie próbować tego "przepracować", jak to się dziś mówi.
Pomyślałem, że chyba w samej naturze ludzkiej tkwi coś, co każe nam przez pierwszą połowę życia drwić z klisz i konwenansów starszego pokolenia, a w drugiej wyszydzać klisze i konwenanse młodzieży.
- No więc widzisz, kiedy przychodzi pora odmówić kadysz, stajesz przed wszystkimi, wskazujesz tę dziurę palcem i mówisz: "Patrzcie. To z nią żyję, z tą dziurą". I wcale nie mija, nie "zostawiasz jej za sobą".
- Jeszcze jeden frazes.
- A po jakimś czasie do niej przywykasz. Przynajmniej teoretycznie. To dlatego co tydzień jeździłem do synagogi, obojętne, gdzie akurat byłem, żeby przywyknąć. Po śmierci rodziców to poskutkowało. Pewnie myślałem, że poskutkuje też po śmierci twojej babki."

(Michael Chabon, Poświata, tłum. Michał Kłobukowski)


I już wiem, że Chabon wchodzi do pudełka z moimi ulubionymi pisarzami, marszowo wchodzi i ju.

*

A tu w pekapie folderek, jak okładki Chabona, o prosz...


sobota, 14 grudnia 2019

malowana lala

Najczęściej wiem co dla kogo, wypatrzę duperelę, durnostojkę w zakurzonej witrynie, albo patyk w lesie, albo szyszkę i wiem komu to dam, komu to sprawi przyjemność. Ludzie w moim otoczeniu są napełnieni pasją, bożym światłem, które, czasem choćby nawet obłędne, rozjaśnia im oczy. Moi ludzie są pełni barw, czasem również tych ciemnych, złamanych tonów, które sprawiają, że przykucam w pobliżu. Ludzie obok mnie są jacyś, dlatego łatwiej jest znaleźć rzecz dla nich, wiem co dla kogo. 
Ale są też wokół mnie ludzie absolutnie gładcy, malowane lale, idealne damy w towarzystwie i do towarzystwa. Ludzie z perfekcyjnie pielęgnowanym wyglądem, akuratnymi w miarę zainteresowaniami, interesujący się po trosze wszystkim, finalnie niczym. Zajmujący przez jeden dzień, zanim nie skończy się zapas zgromadzonego materiału, który stoi w nich jak martwa woda zmagazynowana w zbiornikach p.poż. Jakiś czas po wyczerpaniu tematów, zaczyna między nami milczeć i nie jest to ten rodzaj milczenia, jakie mam z moimi ludźmi, nie jest to milczenie wyrosłe z zażyłości, rozumienia i po prostu zamknięcia gęby. Milczenie z malowaną lalą jest głuche, męczące, gorączkowo szuka się w głowie tematu jeszcze nie poruszonego, jakiegokolwiek, żeby tylko to je przerwać. Można o pogodzie, ale zbyt wolno się zmienia, można o życiu, ale już zostało opowiedziane, można o polityce, ale trochę straszno. Więc milczy się ciężko jak toną węgla i modli o autobus. 
Ludzie ładni, mający stylowe maniery, taktowni, zachowujący się poprawnie, z wyważonymi poglądami, okrągłymi zdaniami, zainteresowani rzeczami tyle ile trzeba, wszystkimi rzeczami. Takiemu człowiekowi nie umiem dobrać podarku, podpieram brodę ręką i myślę z czym on się w mojej głowie kojarzy i kojarzy mi się z niczym, zero, nul, nie błyśnie żadne światełko przewodnie, które mogłoby mnie poprowadzić. Czym się fascynuje, co mu, jej sprawia głęboką przyjemność, z czego zaśmieje się serdecznie, aż do brzucha, nad czym zmarszczy nos i rzuci tym we mnie, od czego zabłysną mu łzy. Ach nigdy, przenigdy w życiu nie zamieniłabym na takiego moich wariatów.


Foto Retes. Lublin 07.12.19

*

A niedawno odbyłam wariacką podróż łikendową na trasie Olsztyn-Katowice-Lublin-Białystok. Ja walnęłam pekapem przez Polskę, bo miałam (uwaga lokowanie produktu) kh kh spotkanie autorskie i moi państwo, umowa wydawnicza tytułuje mnie Autorem zwanym dalej Autorem, więc jestem, ale reprezentacja tych moich wariatów kochanych naprawdę nie musiała gnać z trzech stron naszego kraju na te kilka godzin, ale przygnała i było pięknie. W skrócie wygląda to tak:


a sam "Trach" wygląda tak. ładny?



a tu herbata, nalewka i grzaniec, bo szaro i ciemno




sobota, 30 listopada 2019

Trach

Pierwszy prawdziwy przymrozek, z cudownymi stłumionymi pastelami barw wschodu, z rozbłyskującym swoją mokrą mordą słońcem, aż się ryjek śmieje. Coraz lepiej w moim nastroju, coraz mnie więcej pomimo kompletnego braku czasu. Na ten przykład wczorajsze andrzejki spędziłam na pracy i śnie, bo już o 19 w łóżku. I dobrze, bo się wyspałam dziś do świtu i dzięki temu miałam calutki świt dla siebie. A mam taki obraz, nie mój wszakże, który codziennie i o każdej porze dnia jest inny. Na nim pierwszym dziś rozbłysło słońce.




A tak w ogóle to cieszę się i jednocześnie panikuję, bo za tydzień w Katowicach spotkanie poetyckie, na którym jestem, to ta ładna część. ta która jest powodem paniki jest taka, że ja tam siedzę jako poeta między samemi dochtorami i profesorami, i jak napisano w rozkładzie jazdy, uczestniczę w dyskusji o poezji. O-o. Modlę się już od dziś i na klęczkach pielgrzymuję wokół stołu, żebym czegoś nie pierdolnęła, jak to ja, z kontrowersyjnych myśli joanny. Drugi niepokój jest taki, że moge pójść w przeciwny zwrot i milczeć jak osioł. W jednym i drugim przypadku będę sie czerwienić, będę się czerwienić w każdym przypadku, bo ja się zawsze, w dodatku czuć się jakbym dopiero wysiadła z pociągu Warmia-Katowice, bo tak właśnie będzie, gdyż na styk przybywam, o ile PKP pozwoli. Na sali będą moi przyjaciele i sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo mogą być wiekuistymi świadkami mojej srogiej ignorancji, dobrze choć, że bardzo lubię mojego redaktora Janka Barona, chociaż i tak nie wiadomo, czy jak się zblamuję, to dobrze, że się lubimy i szanujemy. Tak czy siak, w mikołajkowy piątek gnam srebrną strzałą przez nasz piękny choć głupi kraj na przeciw swoim demonom.


niedziela, 24 listopada 2019

Z roboczych. Przekroczyć stół

To jest tak daleko, Saganka przejechała palcem po blacie stołu.
Nie da się odprzejść drogi, którą już raz się zrobiło, Saganko, jesteś za daleko.
I nie ma odwrotu? Sahanka podniosła głowę?
Nie ma, powiedział poważnie Jasionek.

*


wygrzebane z roboczych. Na Odchodne.

Czasami trzeba sobie powiedzieć parę rzeczy jasno, Lala stanęła w przejściu i wojowniczo patrzy na Ceratowego. Nie potrafię, zamyka jej buzię pies.

"Wyrzuć pamiątki spal wspomnienia"

Nie bez przyczyny, bo to własnie one wiążą nas jeszcze, piszę jeszcze, bo tempora mutantur et nos mutamur in illis, więc kto wie, czy to będzie działać podobnie w społeczności przywirtualnej, niewiemja.
Na dzień dzisiejszy jednak, dla nas, jak to mówi tow. Radwański, pamiętających świat bez internetu, pamiątki, podarki, te drobiażdżki spajają bardziej niż wielkie słowa. Wielkich słów czasem nie chcemy pamiętać, bo wygięły się albo okazały nieszczere, te wszystkie zapewnienia, deklaracje, tyrady. A pamiątki? One nie są związane z żadnymi zasadami, niosą w sobie zapis chwili, poczucia, promienia słońca, okruch pamięci i ważności tamtego powietrza, tamtej uważności.
Tak mi to dzisiaj przyszło do głowy, kiedy raniuchno, jeszcze srebrnym świtem, kiedy mnie nie goni praca, a dom jeszcze głęboko śni, zaparzałam herbatę, od Kuby. Przez te parę lat, kiedy wykładał w Chinach, zawsze przywoził mi chińską herbatę, bo wie, że jestem wielką miłowaczką tego napoju. Nigdy nie przybył bez herbaty dla mnie, nie na zasadzie, hej, Chiny, to przywożę herbatę i rozdaję, on wiedział, że to dla mnie i ja wiedziałam, że on wie. 
Dziś, kiedy piję herbatę przywiezioną przez Kubę, zawsze o nim myślę. Nawet, kiedy śpieszę się do pracy, czy na imprezie dosypując kwiaty chryzantemy do dzbanka, myśl moja biegnie do Sajkowskiego. Podobnie jest z każdą rzeczą, każdym przedmiotem, który mam od przyjaciół, owijam się w chustę od Reteski, natychmiast myślę o niej, biorę do ręki książkę od Janurza, moja myśl biegnie na Podkarpacie, patrzę na aniołka Bińki, jestem w chwilach wrocławskich, zakładam naszyjniki od Aniet, Zuzi, Madzi, trzepię z kurzu włóczkowe futerko Snupiego od Marty, idę na zakupy z torbą od Grzecha i Gagatki,  oglądam film, pijęz  kubka, patrzę na namalowane dla mnie obrazy ...;
 ach wymieniać by wszystkie drobiazgi, z których zbudowany jest mój dom, z których jest zbudowana pamięć...


zaczęłam od środka

Najpierw było dziwnie i trochę nudno, rozpędzało się i rozpędzało, ale jak już chwyciłam, to do samego końca, a później od środka do początku. Niemal, bo nie mam pierwszej części. Mówię o "długim" cyklu panów Terry'ego Pratchetta i Stephena Baxtera, dwóch śmiałków sf. Śmiałków, bo z poczuciem humoru. 
Cykl sf, oczywiście, klasyczny, z tym, że nie lecimy nim w kosmos, czy raczej nie nachalnie, bo we wszechświecie jesteśmy. Rzecz opiera się na koncepcji światów alternatywnych połączonych ze sobą jak sznur pereł, których rzeczywistość przekraczać mogą osobnicy wyposażeni w mentalną umiejętność fizycznej zmiany tej rzeczywistości, a już za chwilę, dzięki prościutkiemu aparacikowi zasilanemu ziemniakiem (myślę, że pomysł Pratchetta), niemal wszyscy. 
Lecimy więc sobie przez te światy, (najczęściej są to Ziemie, ale jedna z podróży odbywa się przez długiego Marsa) które jako cykl alternatywnych twarzy tego samego miejsca, określa się zespołowo  jako "długie"; continuum. No i poruszane są tu problemy ksenofobii, ekologii, potrzeby lub niepotrzeby centralizacji, polityki, finansów, przestępczości, cywilizacji, rodziny i właściwie wszystkie człecze sprawki. I mamy klasycznych bohaterów w stylu Indiany Jonesa, zakonnicy w przebraniu, młodocianych niedocenianych, verne'owskich marzycieli i sterowce i proszę, jeśli kto lubi scifi, przeczytać.
Terry Pratchett, Stephen Baxter, Długa Ziemia, Długa wojna, Długi Mars, Długa Utopia, Długi Wszechświat, Tłum. Piotr Cholewa (bo któżby inny)

autor Maja (3 lata)

*

Często idę z lekturami poprzez lektury, znajduję w którejś odniesienie, cytat, nazwisko, słowotrop i szukam i bęc, następny świat (koncepcja "długiego" czytania) . I właśnie tak znalazłam Umberto Sabę, poetę, a że w sieci akurat była do nabycia jakaś jego książka, niepoetycka, nabyłam i tak poznałam Ernesto w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego. Zważywszy czas powstania, może być to skandalizująca książka, bo na pierwszych kartkach uderza w nas starogreckim modelem miłości do efeba, chłopięcia o imieniu Ernesto. Ten obrazoburczy motyw nie jest jednak sednem opowieści (niedokończonej), jest jednym z elementów, przeżyć, doświadczeń składających się w tkankę dorastającego chłopca, którego to finału dorastania nigdy nie dane nam będzie oglądać. Powieść Ernesto jest jak rozpoczęty kosz, zawieszony w przestrzeni, do uzupełnienia wyobraźnią, własnymi przeżyciami i historiami.




*

No i "Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk, ach, taka jak lubię. Dokładnie. I zabawne, też pokrewna z tym "długim" cyklem, jeśli tak się przyjrzeć bez przykładania się do formy, raczej kątem oka. Ale ja własnie często używam kąta oka, czy też, jak to nazywamy my biolodzy, widzenia obwodowego. W każdym razie Prawiek jest środkiem rzeczywistości.

"

     "
(Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy)




niedziela, 10 listopada 2019

poranny wzrusz

Herbata purpurowa z Kenii ma smak popiołu, w głębi smaku przypomina mate, której szczerze i z oddaniem nie znoszę, z ulgą siorbnęłam czajniczek do końca (nie wolno marnować wody) i naparzyłam sobie pu erh przywiezionej mi przez nieocenionego Sajka z prawdziwej prowincji Pu-erh. Właśnie zaczęłam wkładać głowę w monitor, a przypomniało mi się, że mam okulary, bo ja prosz wszechświata własnie znowu, po piętnastu latach niemania, mam, to sobie te okulary nadziałam przed chwilą i piszę widząc, co, jak sądzę, pozostanie jednak bez wpływu na wypływające spod moich palców dyrdymały.
Może ja ciągle tymi herbatami, tą meteorologią świata ciała i ducha zanudzam, ale nie sposób uniknąć mówienia o czymś, co jest znakomitą przyjemnością w życiu, a ponieważ blog odwiedzają od przypadku prawdopodobnie jedynie jacyś zabłąkani znajomi królika, to ja sobie głównie piszę do siebie, to mogę.



A jak mam więcej wolnego czasu, to bardziej chce mi się, tylko ja to taka powolna jestem, że już inni poszli,a  ja dopiero zaczynam, ale jak mnie dublują, to im się wydaje, że szłam przodem, więc błogosławione kółka, kółeczka i groszki.
Przeczytałam sobie wczorej nowo wyszły tom Fistaszków, jak zwykle znakomity i w tomach tych dodatkowo, co jest dla mnie cymesem, barzo udane są słowa wstępne, tym razem pani Sylwii Chutnik. Każdemu, kto Fistaszków Charlesa Schulza jeszcze nie zna, zalecam bezwzględnie, a i własnie mi wpadło do głowy, że lubienie tego rodzaju obserwacji świata mogłoby być dla mnie miernikiem porozumienia na przykład - niech przepadną z moich znajomości i sczezną na pniu wszyscy ci, którzy Fistaszków nie pojmują, którzy nie czerpią z nich mądrości życiowej, którzy nie potakują z zachwytem, że oto tak właśnie, którzy nie uśmiechają się przy nich z głębi swojego zajęczego kołaczącego rytmem planet, serducha! mogłabym wtedy zakrzyknąć i poczuć się oczyszczona z nieporozumień na tle poczucia humoru, rozu i porozumienia. I możliwe, że zupełnie odruchowo tak własnie jest, i to by tłumaczyło, że...




W związku z Noblem dla Olgi Tokarczuk, nabyłam dwa tytuły, których nie czytałam, bo jakiś czas odsuwałam autorkę z pozycji pierwszych na liście na dalsze, z przyczyn głównie finansowych, ale ten Nobel pobudził moje uśpienie, bo ja od studiów cenię paniolgowe pisanie, i nabyłam, i dziś rano przeczytałam Podróż ludzi księgi. I ładnie. Tokarczuk mnie przede wszystkim kupuje swoją magią unoszącą się z tyłu słów i między nimi, to jest podobne uczucie, jak przy niektórych książkach Murakamiego. Oczywiście nie bez znaczenia jest, że mają te książki w sobie myśl i nad nią rozważania, mają historie z ludźmi, którzy narysowani są głęboko krwią, kością i duchem i mają piękny, nienudny język. A kiedy już tę "podróż..." skończyłam i oglądałam okładkę (bo ja zawsze oglądam sobie długo i dokładnie wszelkie obrazki na i w  książkach), to znaczek "The Nobel Prize 2018", wzruszył mnie ogromnie. Nasza, pomyślałam sobie, jakie to cudowne uczucie...

*

A w drodze do szkoły czytuję Legendy i podania   ziemi raciborskiej, zebrane przez Ewę Wawoczny i takie ładne, u źródła, i dawnego, i współczesnego, naturalne bajanie.

*

i jeszcze sobie poprzeglądałam swoje stare wiersze, też wzrusz, sporo tam rzeczy, które trwały, dziwne, że już tak zostaną utrwalone

*

Na koniec szybkie jadło:

cebulę podsmażamy na oliwie z odrobiną curry
dorzucamy pieczarki, solimy, pieprzymy i smażymy dalej, ale tak, żeby nie wysmażyć wody. całość studzimy
w tym czasie gotujemy makaron
dorzucamy do pieczarek podgrzewając całość, przyprawiamy słodką papryką, dorzucamy listki bazylii i starkowany żółty ser. jemy.

*

aha, a dobra i dziwna, acz piękna w swojej dziwności jest ta mieszanka z bławatkiem purpurowym, błękitna laguna



niedziela, 3 listopada 2019

dopadły mgły...








Dziś piękny, mokry, mglisty poranek z makaronowym światłem. Słońce podrzuca do góry rudy kolor liści i zabarwia nim całe powietrze, a w górze dymnie i liliowo. Piję zieloną herbatę, której zapas przezornie przygotowałam w dzbanku, przekomarzam się z kotem, szukam w necie informacji do poczynionych tu i ówdzie notatek. Jak prosto jest teraz przeszukiwać świat, odnaleźć tropy, jak szeroko otwierają się pola i wciąż dalej i dalej gnam, nazwisko za nazwiskiem, wiersz za wierszem, nuta za nutą, obraz za obrazem, tyle dobra. Przepuszczam część rzeczy przez głowę nie żeby je skatalogować, trzymać na uwięzi, jako ilustracje w rzadko toczonych przeze mnie dysputach, przepuszczam je przez głowę, żeby podrzuciły w górę kolor leżących w mojej głowie liści, wymieszały go ze światłem, zabarwiły przestrzeń. Lubię smakować, przechadzać się ścieżynkami, wodzić palcem po reliefie kamienia, przytulić policzek do szorstkiej kory.  Lubię siedzieć rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią, lubię słuchać spokojnych oddechów i mieć poczucie, że mam cały czas dla siebie, niczym nieograniczony.







sobota, 2 listopada 2019

wykopaliszcza

Hunowie pokopytkowali w swe strony, a ja trochę sobie porysowałam, trochę poczytałam i rozładowując stratygrafię biurka, znalazłam dwie niedokończone akwarelki i parę grzbietów, które miałam zapisać,a  nie zapisałam

*

Z Legendarza dwie pozycje: Duchy polskich miast i zamków, Witolda Vargasa i Pawła Zycha, kontynuacja dziwów i mroków naszego kraiku w szczególności, jak w  tytule oraz Księga smoków polskich z tekstem napisanym przez barzo cenionego przeze mnie Bartłomieja G. Salę z ilustracjami Vargasa i Zycha i tez jak  w  tytule (Marto, jest tu również smok z Torunia). posiadaczom progenitury barzo zalecam, bo naprawdę ładnie są to wydane i zrobione rzeczy.
To z ostatnich zakupów.

*
a ze złogów biurkowych, to

Doroty Masłowskiej, Inni ludzie, znakomity jak zawsze literacko-wariacki flow, świetna translacja rzeczywistości-oczywistości na muzykę słowa, książka hip-hopowa ze smutnymi myślami, brudnymi ulicami i bezdenną, rozpaczliwą bezcelowością szarości. Wydana ładnie, jak powiększona płyta kompaktowa, a najbardziej mnie rozczulił i zajął, w monochromie okładki kolorowy znak Wydawnictwa Literackiego zrobiony na hologram. Śliczny. Tak wiem, nie jestem normalna, ale mnie takie rzeczy dotykają, logika wzorku na tapecie, budowanie obrazów z plam, guzik na podłodze albo postawiona w odpowiednim miejscu kropka, taka tam niesubordynacja stabilizacji.

*

Druga Doroty Masłowskiej książka to Jak zostałam wiedźmą, opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci. Nowoczesna wierszowana w kosmicznym stylu Masłowskiej bajęda o podróży przez dobre i złe, o zmaganiach (i uleganiach) z tym, co wciska nam współczesny świat, czyli szarym kitem, i o tym jak walczyć z demonami. Fajna, kostropata taka z ciekawymi ilustracjami pani Marianny Sztymy

*
Michel Houellebecq, Platforma w przekładzie Agnieszki Daniłowicz-Grudzińskiej. Tym razem na tapecie seksualność vs duchowość, rozdzielające się, zmagające, łączące. Smutna historia o miłości. e czytałam ją wcześniej zorientowałam się dopiero na poincie, i barzo dobrze, a co.
" W życiu może zdarzyć się wszystko, a zwłaszcza nic", to motto ogarnia książkę i jej bohaterów. Urzędnik o dość zmęczonej egzystencji i skłonności do seksu, wyrusza na wakacje do Tajlandii, na których to wakacjach poznaje agentkę biura podróży i nie, nie, w Tajlandii nic się między nimi szczególnego nie dzieje, dalej, to już sobie państwo...
Tak, warto poczytać, mi dziś, kiedy o niej myślę pisząc, zrobiło się barzo barzo smutno, ale mi w ogóle jest ostatnio smutno, to może nie z powodu książki, tylko jesieni?.

*

i na koniec książka Przyjaciele. ten o najlepszym serialu na świecie, Kelsey Miller (tłum. Magda Witkowska), którą nabyłam jako fanka serialu nie tylko sobie, ale również krewnym i znajomym królika (również fanom) i niestety nabyłam hurtem nam wszystkim, a dopiero później przeczytałam. Nuda jak uj, nastawiłam się na wiele wspaniałych pozakadrowych ciekawostek, opowiastek, anegdot, a tu pani snuje historię producenctwa serialu , perypetii finansowych z wetkniętym tu i ówdzie jakimś szczególikiem. Czuję się trochę wystrychnięta na dudka, ale to tez nie pierwszy raz, kiedy się tak czuję, więc nakładam swój czubek i ogon chwalę tylko jesienią.

*

i już się znowu górka z biurka zmniejszyła, i mogę teraz przełożyć na biurko górkę z tapczanu,a  to oznacza, że kiedy gość w bom wejdzie z bógwdom, to będzie na tym tapczanie mógł nie tylko usiąść, ale i wyciągnąć nogi (nie kopyta wszakże, mam nadzieję).



już nie myśl

świt. Nisko nad horyzontem, pod zwałami ołowianych chmur, wąska szczelina przez którą nasza najbliższa gwiazda wysyła mi promień otuchy. Siedzę i myślę. Po co to tak myśleć, nie myśl już, przestań wreszcie myśleć, nie analizuj, świat ma dla mnie mnóstwo dobrej rady, najlepszej. żebyż jeszcze ten świat miał dla mnie magiczną różdżkę, żebym pasowała, z tym jużniemysleniem też.
Ostatnio, znajdując się pod wpływem różnych pomysłów przyjaciół, udałam się byłam nawet do psychoterapeuty, zobaczę co to, pomyślałam, a nuż przygnie mnie do świata, jak dobry ogrodnik naciągnie mi gałązki w stronę jedynego światła. Nie naciągnął. Oczywiście, można mi zarzucić, że po jednym spotkaniu to i spirytus nie naciągnie nalewką, ale po tym jednym spotkaniu poczułam, że ja i psychoterapia razem jakoś nie banglamy. Trochę się z panem pozgadzaliśmy, trochę pożartowaliśmy, trochę popłakałam, trochę mnie poprzytulał do serca, trochę mi powiedział, że jestem dla siebie za surowa, że poprzeczkę sobie winduję za bardzo, że nie muszę, że potrzebuję oparcia, no i wyszłam z poczuciem, że to było kompletnie nienaturalne. Brak zaufania. 
A właśnie, zaufanie, uczę się go pilnie, niestety problem z zaufaniem jest taki, że jeśli to zaufanie naprawdę jest, istnieje ryzyko rozbicia sobie mordy. 
Wychodzi się z tego trochę ze wzrostem nieufności, trochę ze łzami w oczach, wiadomo, straty na godności, ciemne plamy na sercu, nieszczera magia słów. uf uf.

*

*"Była niedziela, późna jesień 1948 roku, Sarajewo tonęło we mgle, z kaflowego pieca co chwilę buchał ciężki, smrodliwy dym z węglowego miału. Dzieci leżały obok siebie w łóżku i chorowały na świnkę. Ciocia Evelina, była zakonnica, która zerwała śluby, gdy zwątpiła w absolutną Bożą dobroć, poczuła krótkie i czyste muśnięcie smutku w momencie, kiedy kieliszek się rozbił. Było to tego dnia jedyne piękne uczucie, zaraz potem zatonęła w otępieniu i lodzie. Marzły jej palce u rąk i nóg, głowa bolała ją od dymu, bała się, bo nie wiedziała, jak pomóc chorym dzieciom.
Zamiatając szkło, małe i ostre kryształki, które przed chwilą były całością i były kieliszkiem, pomyślała, że może powinna rozbić wszystkie kieliszki po kolei. Wspaniały byłby wtedy smutek. Ale oczywiście tego nie zrobiła."

(M.Jergovic, Psy nad jeziorem)


Wróciłam do książki Miljenka Jergovica, Psy nad jeziorem (przeł. Magdalena Petryńska), wcześniej mnie formuła jej odrzucała, a kiedy znalazłam w swojej głowie miejsce i czas, pochłonęła zgodnie z instrukcją obsługi na okładce. Książka -maligna z wciągającymi historyjkami i historiami, uwaga, należy pozbawić się chęci utrzymania nici, to zupełnie niepotrzebne, z tego labiryntu i tak się nie wychodzi. Snując się po korytarzach powieści, odsłaniamy specyficzną, bałkańską historię i duszę, obrazy nakładają się na siebie i nie jest pewnym, czy są to wspomnienia, czy wytwory zapadłego w śpiączkę bohatera - poety, a w zasadzie autora kilku tylko wierszy opatrzonych tym samym tytułem: "Psy nad jeziorem". Piękne opowieści, piękny język, znakomite metafory i kilka zacnych spostrzeżeń, z których niektóre przytaczam:



"Podniosła wesoło rękę, żeby do niego pomachać, już biegła mu na przeciw, kiedy przypomniała sobie, że nie żyje. Momentalnie oblał ją zimny pot, otrząsnęła się, jakby przejechała paznokciem po szkolnej tablicy, i już znajoma fizjonomia przemieniła się w przypadkowego przechodnia, obcą osobę, całkiem niepodobną do tej, na powitanie której uniosła rękę.
Zapomniała się i pomachała.
Ludzie spojrzeli po sobie zdumieni i rozstąpili się, żeby ominęła ich życie."

"Ze zgrozą zrozumiałem, że Dubrownik jest zbudowany z piasku, banalny blask jego tysiącletnich murów to złudzenie, turystyczna fatamorgana, eleganckie rymowane oszustwo dubrownickiej literatury renesansowej, czekało się tylko na dzień lub noc, kiedy nad Dubrownikiem lunie pierwszy deszcz, żeby zdemaskować to największe kłamstwo naszej historii kultury i naszego sentymentalnego wychowania.
Przez setki lat, może przez całe tysiąclecie, chmury jakby cudem omijały piaskowe miasto i rósł mit o jego kamiennej potędze i historycznej wartości.
Dubrownik, renesansowa twierdza, romański emblemat na niewłaściwym brzegu Adriatyku, na obszarze, którym władał dziki słowiańsko-wołosko-wizygocki lud ogołocony z kulturowej substancji, aż do pierwszego deszczu wydawał się cudem i prawdopodobnie dla turystów nim był.
Pod jego warowne mury przybywali tureccy najeźdźcy, lecz nigdy ich nie zaatakowali, dziwili się tylko, jak po środku świata prymitywnych ludzi, którzy pod koniec ich panowania przybiorą chorwackie imię, bo jakieś imię było im potrzebne, żeby się mogli rozpoznać pośród kulturalniejszych od siebie, i drugich, równie prymitywnych, którzy nazwą się serbskim imieniem, mogło powstać coś takiego.
Jaki plan miał dobry Allah, tworząc w tym miejscu Dubrownik i zasiedlając go dubrowniczanami?
Takie pytanie zadawali sobie Turcy, ale odpowiedzi być nie mogło, bo nie do człowieka należy wnikanie w zamiary Boga, tak jak nie zostało mu dane, by w swym ograniczeniu wiedział, co Pan przeznaczył jemu samemu. Potwierdzeniem jest fakt, iż także wielkie imperium osmańskie, najpotężniejsza i najbardziej uduchowiona wspólnota stworzona na kontynencie eurazjatyckim, mimo całego rozumu swoich uczonych i wysokich sułtańskich doradców, przedsiębiorczych wezyrów i szpiegów, ogromnie zachwycone Dubrownikiem nie wiedziało, że miasto zniknie podczas pierwszego letniego deszczu.
Nawet Francuzi, kiedy w  wojennym marszu nie zauważyli Dubrownika, tylko przeszli przezeń z pogardą i zanim ruszyli dalej, zlikwidowali jego państwowość, uważając ją za tubylcze igraszki albo kilkusetletni deliryczny sen kazirodczych szaleńców, nawet oni nie zauważyli, że Dubrownik zbudowany jest z najdrobniejszego piasku zebranego na plaży Banje. Byli na tyle przyzwoici, że nie obsikali jego murów i nie odkryli w ten sposób, z czego jest zrobiony."

"Kiedy, już jako pięćdziesięciolatek, owdowiał, przekazał majątek synom, a miał ich sześciu, pożegnał się i rzekł, żeby żyli dalej tak, jakby im ojciec umarł, bo nigdy więcej go nie zobaczą, nigdy się do nich nie odezwie i o nic ich nie poprosi.
Synowie się śmiali, oprócz najmłodszego i najmądrzejszego, Jovicy, który na rozstanie włożył czarny żałobny garnitur, wyściskał ojca i ucałował, życzył mu szczęścia w życiu, dobrej, gospodarnej zony, dużo dzieci. Z jakiegoś powodu tak dzieje się we wszystkich bajkach ludowych i we wszystkich opowieściach, które się nimi stają: najmłodszy syn zawsze jest najmądrzejszy i najlepszy."

i jeszcze fragmenty dla krewnych i znajomych królika

"Kto w życiu nie miał kaca albo jako dobry muzułmanin nie ma szans go poczuć, ten nie wie, bo nie może wiedzieć, że cierpienia człowieka przepitego często są gorsze od męki, jaką niesie najgorsza nawet choroba. (...) Ten moment iluminacji, kiedy alkohol odpuści, wielu uważa za najszczęśliwszy w życiu. Zwłaszcza, jeśli przeżywa go pierwszy raz.  (...) Dlatego słuchaj synu, co ci Dubravko mówi: tylko w dwóch sytuacjach normalny człowiek gotów jest podpisać kapitulację. Kiedy boli go ząb i kiedy ma gigantycznego kaca. (...)Ząb mąci człowiekowi rozum. W zębie jest nasza dusza. Gdy boli wszystko inne, co ma boleć, dokładnie zna się granicę. I choćby nie wiem jak bolało, boli tylko jedno miejsce. A kiedy rozboli ząb, po pięciu minutach boli już i ten z lewej, i sąsiad z prawej strony. Boli cała szczęka, jedna i druga, potem najbardziej ze wszystkiego boli ucho. Wtedy już boli cała głowa, mózg boli i w nim każda myśl, strasznie boli, takim samym bólem jak ząb, od którego wszystko się zaczęło. Na końcu boli wszechświat.
Ząb nie umie boleć sam, taki ma charakter."

(Miljenko Jergovic, Psy nad jeziorem)


\\*

A my szatkujemy i kisimy kapustę.





piątek, 1 listopada 2019

Z rozmów w rzeczywistości - O lustrze kurtuazji

Wybieram oprawki do okularów

Pan optyk: Nie chciałbym dawać pani takich wąskich, bo one są takie mało kobiece

ja: No własnie wolałabym takie wąskie, bo widzi pan, ja mam taki szczurzy pyszczek i jak założę większe okulary, to wyglądam jak smutna małpka

Pan optyk (z oburzeniem): Ależ dlaczego pani tak o sobie sądzi!

podaje mi jedne oprawki, drugie oprawki, chwila zadumy

Pan optyk: Spróbujmy z tymi wąskimi

lisojeleniem być

Do najazdu Hunów jeszcze trochę, jeden post sobie napisałam byłam o świtaniu i zamroziłam, a żeby nielot w głowie mi nie zdechł, gdyż karmić należy swego nielota, przygarść słów o książczynach.

"Tam Lin i królowa elfów. Prastare podania, legendy i opowieści z Wysp Brytyjeskich", Andrzej Juliusz Sarwa. Jeśli się posiada książeczki z opowieściami z tychże wysp, pozycja ta będzie nieco wtórną, ubogą i lekko przynudzającą, jeśli natomiast jest to pierwsza w temacie, to tylko lekko przynudza.

*

Z Legendarza kolejny tom duetu: Witolda Vargasa i Pawła Zycha , Magiczne zawody; i tu znowu się nie zawiodłam, a mam w kolejce przy łóżku już następne. Krótkie, poparte przypisami opowieści, przekazane prostym, ale nie pozbawionym szlachetności i arachaicznej aury, językiem. Rzecz zdaje mi się jest  dostosowana do potrzeb dzisiejszej dziatwy, co szczególnie cenię, bo nie ukrywam, że jako kat szkolny, zawsze przeszukuję zasoby, by wydobyć pozycje zjadalne i zachęcywujące współczesnego młodego czytelnika (sic!) do literatury. No i ładne, klimatyczne ilustracje z paletą barw podbijającą magię opowieści, paleta nawiązuje do półmroku jaskiń, ciepłych kręgów światła,  i budząca ten jakże potrzebny dreszczyk.

*

Luk Pearson, Stephen Davies, Hilda i Ukryjcy. Jestem wielką fanką pearsonowskiej Hildy w formie komiksowej, tu mamy książeczkę która jest na podstawie serialu, który jest na podstawie komiksu, trochę to niszczące, ale o dziwo, po pierwszym, świętym oburzeniu, na koniec zaakceptowałam książeczkę, jako tę, którą przeczytam dziatwie na szlachetnych zajęciach zwanych dalej "zajęciami z wychowawcą", no czyż można się oprzeć takiemu: zdaniu "Był lisojeleniem, białą kuleczką odwagi i śliczności."? I czyż nie rośnie natychmiast taka potrzeba, że ach lisojeleniem być? Z tym, ze bez tego zdania z książeczki, to bardziej zycie metodą na lisa plus wiadome, z czym się je jeleń.
Czego brakuje? Absurdalnego, pozasłownego poczucia humoru, które tworzyło się na obrazkach i w lakonicznych zdaniach komiksu, które po prostu wyrasta z czytacza na tle, o ile, rzecz jasna czytacz takowe poczucie humoru w sobie posiada. Ja czasem czuję humor tam, gdzie go nie ma, ale jak to powiedział mój przyjaciel Jakub Sajkowski, ja jestem "regularnie poj.." oj tam oj tam!

*

Strefa wolna. Wiersze przeciwko nienawiści i homofobii. Bardzo udatny tom-zbiór wierszy różnych poetów w przekroju od nie- do znanych. Przyznaję się, że sama tam wysłałam, jednakże niestety chlip chlip, nie dostałam się, a szkoda, bo bardzo byłabym rada znaleźć swe nazwisko w takim towarzystwie. No nic, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że nienawiść się jeszcze długo długo nie skończy (chyba, że nas szybciej zaleją wody z topniejących lodowców), więc może następnym razem. Tak, czy siak, nawet beze mnie, tom jest bardzo wart mania na półce, a jeszcze bardziej sięgania po niego, bo, proszę państwa, ja się poświęcę i nie wystąpię w następnym, tylko niech ta ludzka nienawiść nareszcie zostanie otrzęsiona, więc czytajmy, oglądajmy ją i walczmy, mądrze i świadomie.


No i to na razie tyle, dużo tego nie ma, bo miałam mnóstwo przeinnych zajęć i na czytanie brakowało czasu, a jeśli zdarzała się chwila czasu, brakowało z takich czy innych względów, pogody ducha,a  bez niej nie mogę się skupić. Ale idzie ku dobru i jestem z siebie dumna bo zamówiłam okulary. Czas na piknik!


A, i powoli zabieram się za spacerek po Izraelu i notkę lwowską. ot to. Dziś Dzień Wszystkich Świętych, będzie więc mi smyntorz święcił dziś do okien.

Ps: Oprócz wielkiej litery "ż", nie mam też już na blogu wielkiej litery "ś" i choć Janurz Radwański się ze mnie śmieje, prawdę Wam mówię, nie mam ich i już. Tylko tu, kopiuję ją sobie z worda, czyż nie przypomina Wam to "Drugi Ustapie Upanasku (prusimy czytać jak uwoce warzywa"? (źródło: Krakadił)  : ]

sobota, 12 października 2019

infundybuła


Ranek to jest ta pora, kiedy świat nie przeszkadza mi w byciu sobą, kiedy ja sobie nie przeszkadzam w byciu sobą i zezwalam być sobie. Leżę wtedy w swym środowisku naturalnym, łóżku czyli, bo gdzież może być lepiej, i przychodzą mi do głowy myśli, które zbawiłyby cały wszechświat, gdyby chciało mi się je zapisać. A skoro wszechświat zbawiony nie jest, to droga dedukcjo, możemy uznać, ze zapisywać mi się nie chce. czasem coś skrobnę, nie powiem, w książczynie, którą czytam do i od poduchy, ale później nie wiem, w której jest to zapisane i tak wszelkie ważkie plany zbawienia zatrzaśnięte są i wgniecione w moje półki. 
Teraz powtarzam sobie "Listy" Kurta Vonneguta w tłum Rafała Lisowskiego. Powtarzam, bo zjarzyłam po jednym detalu, że już je czytałam. A tak mi jakoś właśnie ta okładka podejrzanie wyglądała, że jakbym już coś, ale ni chu chu nie było w czaszy mojej czaszki wspomnienia o tym, żadnego. Tylko ten detal, kiedy ojciec Vonneguta przykleja miłe wiadomości do płyty pilśniowej i pokrywa lakierem bezbarwnym. Na 500 stronicową książkę zapamiętałam tę jedną, drobną rzecz. I przecież nie szkopuł w tym, że książka nudna, bo Vonnegut pisze świetnie także listy i zawsze lubię być zaproszona do korespondencji, popatrzeć jak działa świat ludzi, kiedy nie prezentują go publicznie (przynajmniej w momencie korespondowania), po prostu mój mózg "nie odniósł się", za to zachwyciła go ta jedna, drobna wzmianka z ojcem, która pokazuje w kilku słowach, całą ogromną czułość i dumę i charakter tego człowieka. I myślę o swoim ojcu, o tym jak wiele mi dał miłości i mądrego rozumienia, jak pozwolił dokonać wszystkich mądrych i totalnie durnych wyborów, które doprowadziły mnie tu gdzie jestem, a więc możliwe, że były potrzebne, zakładając wszakże, że znajduję się w dobrym miejscu. 
Z rzeczy przeczytanych ostatnio  to skończyłam vonnegutowskie: "Syreny z Tytana" w przekładzie Joanny Kozak i Rzeźnię nr 5 w przekładzie Lecha Jęczmyka.
Przynosze następujące cytata:

"Do stworzenia tak wielkiej liczby rzeźb natchnęły Salo efekciarskie pozy Ziemian. Natchnęły go nie tyle same czynności, co sposoby ich wykonywania. Ziemianie przez cały czas zachowywali się tak, jakby z nieba obserwowało ich jakies wielkie oko - i jakby to wielkie oko bez końca  łaknęło rozrywki.
Wielkie oko było nienasyconym wielbicielem teatru. Wielkiemu oku obojętne było, czy na Ziemi graja komedię czy tragedię, czy farsę, czy satyrę, czy zawody lekkoatletyczne, czy wodewil. ądało jedynie, aby spektakl był zrobiony z rozmachem.- dla Ziemian zaś to żądanie było najwyraźniej równie nieodparte, jak siłą ciążenia.
Żądanie było tak kategoryczne, że Ziemianie nie robili prawie nic innego, tylko grali, grali dniem i nocą 
- a nawet we śnie.
Wielkie oko było jedyną publicznością, jaką Ziemianie się przejmowali. Autorami najwymyslniejszych spektakli, jakie oglądał Salo, byli ci Ziemianie, którzy żyli w najokrutniejszej samotności. Ich jedyną publicznością było rzekome wielkie oko.

Kurt Vonnegut, Syreny z Tytana, przeł. J.Kozak


i bardzo poruszający opis działań wojennych, chyba jeden z najlepiej skonstruowanych, jakie czytałam (nie czytam zbyt dużo o wojnie, bo się jej boję), prostym sposobem, pięknym językiem, dotkliwie:

"Był z lekka obruszany w czasie i oglądał film od końca, a potem jeszcze raz we właściwej kolejności. Film opowiadał o amerykańskich bombowcach z drugiej wojny światowej i o ich dzielnych załogach. Oglądany od tyłu film wyglądał tak:
Amerykańskie samoloty, podziurawione, z rannymi i zabitymi na pokładach, startowały tyłem z lotniska w Anglii. Nad Francją naleciało na nie tyłem kilka niemieckich myśliwców, wysysając pociski i odłamki z niektórych bombowców i członków załogi. To samo zrobiły z zestrzelonymi amerykańskimi samolotami na ziemi, które wzbiły się tyłem w powietrze zajmując miejsca w szyku.
Bombowce nadleciały tyłem nad płonące niemieckie miasto. Tam otworzyły swoje luki bombowe i wysłały jakieś cudowne promieniowanie magnetyczne, które stłumiło pożary, zebrało je do stalowych pojemników i wciągnęło te pojemniki do brzuchów samolotów. tam zostały one ułożone w równiutkie rzędy. Niemcy na dole mieli swoje własne cudowne urządzenia. Były to długie stalowe rury, które wysysały odłamki z ciał ludzi i samolotów. Mimo to nadal było kilku rannych Amerykanów i kilka uszkodzonych bombowców. Dopiero nad Francją pojawiły się ponownie niemieckie mysliwce i zrobiły porządek, tak, że wszystko było jak nowe.
Po powrocie bombowców do bazy wyładowano z nich stalowe cylindry i odesłano je z powrotem do Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie pracujące dzień i noc fabryki rozmontowywały cylindry, rozdzielając ich niebezpieczną zawartość na minerały. Szczególnie wzruszało to, że pracę wykonywały prawie same kobiety. Potem minerały rozsyłano do specjalistów w różnych odległych okolicach. Ich zadaniem było ukryć je pod ziemią w tak sprytny sposób, żeby już nikomu nie zrobiły krzywdy.(...)"

Kurt Vonnegut, Rzeźnia numer pięć,, przełożył Lech Jęczmyk

i gdyby nie to odwrócenie kolejności, nie zadzxiałałoby tak mocno to, że kobiety produkują pociski, że usa sprzedaje broń przeciwnikom, bo do takiego trybu już przywykliśmy, do ponurych obrazów, okrucieństwa, dramatów i oburzającej polityki, umysł pomimo niezgody, przywyka w jakiś tam sposób, układa się w kołysce znanego szlaku skojarzeniowego, jeśli to poczucie zburzyć, odwrócić, zmienić zwrot strzałki, rzecz działa na nas z mocą na nowo. 

niedziela, 6 października 2019

szarpanie paździerzy

To już ta pora


Dobra, jest piękny dzień i nie dam rady oszukać mojego drugiego, obserwującego ja oszukać i namówić do współpracy, że nie chce się, że niedobrze, że smutno. Te wszystkie rzeczy to tak, pierwsze ja może i chciałoby, ale drugie ja widzi, że jest przepiękny dzień, od A do Z ze wszystkimi ogonkami ą ę panie hrabio.







Pierwszy poranek oszroniony tej jesieni, powietrze tnie, niedziela, czyli robić coś trzeba, ale niby wszechobecna w naszej oj-czyźnie religia zezwala na nie, więc aż się chce spędzać czas religijnie, na które to spędzanie oba ja znakomicie się zgadzają, z tym, że to drugie każe mi jeszcze poćwiczyć brzuszki, gestapowiec jeden wewnętrzny, psiamorda!




Muszę się pozbyć tomiszcza walającego mi się niby cegła po pokoju, odnieść je na półkę czyli, zatem przepiszę, co mam przepisać.
Kilka p cytatów z Ursuli Le Guin, ze zbioru: Wracać wciąż do domu,  który w tym roku przeczytałam po raz pierwszy, a który chłonęłam nie tylko dla samej fantasy, nie tylko dla świetnego stylu, ale też mądrości, uważności i etnicznego piękna, jakie zrobiła niby sam mistrz Tolkien

"Gdyby wieczność miała porę roku, byłaby nią pełnia lata. Jesień, zima wiosna są zmienne i przechodnie, ale pełnia lata to bezruch. Trwa tylko chwilę, lecz dopóki jest, wszyscy czują, że nie może się zmienić"




"Biedacy, wśród których chodziłem, nie okradli mnie, bo nie przyszło mi do głowy, że mógłbym zostać okradziony, i nie bałem się tego. A nawet gdyby mnie obrabowano, nie miałoby to dla mnie znaczenia. Gdy nie masz się o co modlić, wtedy Szczęście daje ci posłuch"

(U.Le Guin, Moce, przekład Maciejka Mazan)



"Mały kotek robi to, co inne kotki, podobnie dziecko chce robić to, co inne dzieci, chceniem tyleż potężnym, co bezmyślnym. My, istoty ludzkie, które wszystkiego musimy się uczyć, zaczynamy od naśladownictwa, ale prawdziwe człowiecze rozumienie pojawia się wtedy, kiedy znika chęć bycia takim jak inni.
(...)
Musimy się uczyć ile się da, ale musimy także uważać, by naszą wiedzą nie domknąć koła, nie odciąć się od pustki, by nie zapomnieć, że nasza niewiedza jest bez dna, bez granic, że w tym, co wiemy, atrybut "bycia znanym" łączy się, być może ze swym zaprzeczeniem. Nie ma głębi to, co widzimy jednym tylko okiem.""

(U.Le Guin, Wracać wciąż do domu, przeł. Barbara Kopeć)

i wiersz z tegoż tomu

Pieśń ważki

Ounmalin, Ounmalin!
Jakżeś piękne nad rzeką!
Do obór w cieniu dębów
Powraca wieczorem bydło.
Dźwięk krowich dzwonków
Przypomina śpiew wody.
Ze szczytu krągłego wzgurza
Widać dalekie winnice,
Słychać jak ludzie śpiewają,
wracając do domu wieczorem

(U.Le Guin, Wracać wciąż do domu, przeł. Barbara Kopeć)



i czyż nie ma tu Goethego?
czyż nie ma tu Jesienina?



S.Jesienin [krążą liście]

" Krążą liście miedziane i złote
Po różowej powierzchni strumyka,
Jakby lekkim, chwiejącym się lotem
Rój motyli ku gwieździe pomykał.

Zakochałem się dziś w tym wieczorze
Błądząc myślą nad zżółkłym parowem...
Urwis wiatr w zawadiackiej przekorze
Zadarł brzózce spódnicę na głowę.

Ziębnie serce, od pól wieje chłodem,
Stadem owiec zmierzch siny nadciąga.
Za umilkłym, półsennym ogrodem
Zabrzmi czasem dzwoneczek na łąkach.

Nigdy głębiej i nigdy żarliwiej
Nie wsłuchałem się w szept wszechstworzenia.
Chciałbym oto podobny tej iwie
Nurzać ręce w różowość strumienia.

Chciałbym pyskiem księżyca łakomym
Skubać słomę ze stogu nad rzeką.
Okruch szczęścia - i ten nie sądzony:
Kochać wszystko, nie pragnąć niczego. "

(przeł. Tadeusz Mongird)

*

inna rzecz bardzo mocno skojarzyła mi się z jukagirskim tosem


Zazdrość

Tamta w kolczykach
cóż ci dać może?
Mięso i wino?
Większe erekcje?

(U.Le Guin, Wracać wciąż do domu, przeł. Barbara Kopeć)

*

mnóstwo rzeczy zaznaczyłam oślimi uszami, ale przepiszę i zostawię już tylko jedną, która mówi, że Le Guin była też dobrą poetką


WEZWANIE DO DRUGIEGO I TRZECIEGO DOMU ZIEMI
kaligraficzny zwój z heyimas Serpentynu w Wakwaha

Słuchajcie, ludy Adoby, i wy, ludy Obsydianu!
Słuchajcie, ogrodnicy, rolnicy, sadownicy,
wy, pracownicy winnic, pasterze, zaganiacze!
Wasz kunszt, godzien podziwu, jest sztuką szczodrości,
jest sztuką obfitości, bardzo niebezpieczną.
Między kłosami zboża mężczyzna rzecz" "To moje,
to moja orka i siewy, to jest moja ziemia".
Wśród pasących się owiec kobieta mówi: "To moje,
to moja opieka i troska, to są moje owce".
Ziarno posiane w bruzdę, czasem wschodzi głodem.
na grodzonym pastwisku krowa rodzi przestrach.
W spichlerzu aż po dach pełno jest ubóstwa.
Źrebak spętanej klaczy nosi imię Wściekłość.
Owoc szarej oliwki nazywa się wojna.
Miejcie się na baczności, wy ludy Adoby,
w,y ludy Obsydianu. Przejdźcie na dziką stronę,
nie tkwijcie tak bez przerwy po stronie uprawnej.
Tu mieszkać niebezpiecznie. Idźcie, gdzie wśród dębów
gęsto jest od żołędzi, gdzie trawa niesiana
rośnie bujnie, a korzeń sięga w nieoraną ziemię.
Spotkacie tam jelenie, pasące się na wzgórzu
i przepiórki na łące, i ryby w strumieniu.
Możecie je stąd zabrać lub nawet je pożreć;
jak wy są pożywieniem. Są z wami, nie dla was.
Kto jest ich właścicielem?
To domena pumy,
a wzgórze jest lisicy,
na drzewie mieszka sowa,
las należy do myszy,
staw jest własnością płotki:
wszystko jest jednym miejscem.
Przybądź i zajmij swoje.
Nie ma tu płotów, są kary, jest śmierć, lecz nie ma wojny.
Jeżeli będziesz polował, zapolujesz na siebie.
Chodź, stwórz się, zbierz z trawy, z liścia, z gałęzi.
pij dobrze na tej ziemi, co nie jest twoja - jest tobą.

(U.Le Guin, Wracać wciąż do domu, przeł. Barbara Kopeć)



a tu poranek z moim zaczarowanym lasem. "Sośnina" , zmalował Dariusz Sokołowski, poeta, muzyk, malarz, matematyk
tutaj posłuchać można jego ansamblu