piątek, 31 lipca 2020

Turystyka nieoczywista - Sieradz, Jura Krakowsko-Częstochowska, Kolbuszowa, Góry Słonne (3)

Czwartek (16.07.20)

Wybieramy się do Ojcowskiego Parku Narodowego, niestety leje od rana, mimo wszystko jesteśmy pełni wiary oraz nadziei. W Pieskowej Skale leje jak z cebra, rezygnujemy więc ze szlaków, włazimy do zamku.



W galerii sztuki na zamku jest kilka interesujących rzeczy, kilku mistrzów nawet,  przyjemnie chodzi się po suchych wnętrzach zwłaszcza, że właściwie ani żywego ducha. Lubię galerie sztuki, zapach pasty do podłóg, stłumione światło, tę uśpioną aurę ciszy, jastrzębi wzrok pań pilnujących, ukradkowe ślizgi w kapciach. Lubię zaglądać do okien obrazów, wyobrażam sobie tamte światy, wyobrażam sobie ich twórców, tamto życie, momenty tworzenia. 
Jedyne zastrzeżenie jakie mam w niektórych muzeach, to błędnie zrobione oświetlenie, tutaj też światło odbija się od werniksów.








Później pyszny obiad- mogę z czystym sumieniem polecić restaurację na zamku, bo jadło naprawdę podano nam przednie i cena nie zwalająca z nóg bardziej, niż za podłe jadło w hotelu Jura gdzieś pod Mirowem. Tam było be, tutaj jest pyszne.

Ślizgiem błotnym podążamy do Maczugi Herkulesa, a później decydujemy się zmykać do Krakowa, bo deszcz nie odpuszcza nawet na moment, no po prostu co chwila niebo zrzuca nam na plecy jakieś hektolitry wody.




Porządny deszczowy dzień jest idealny na zobaczenie Nowej Huty, tam więc kierujemy nasze autko. leje już na całego, Iza nie jest fanką socrealizmu, postanawia pospać w samochodzie a my idziemy do Muzeum Nowej Huty. Otwarta jest jedynie wystawa związana z obroną narodową, a więc ponure bunkry z gadżetami, które pamiętamy jeszcze z dziecięctwa (to znaczy ja i Żurek pamiętamy) . Na PO u osławionego pana Frączaka w LO im Kazimierza Jagiellończyka w Lidzbarku Warmińskim uczyłam się nawet zakładać OP1. 






Z wiekiem moja klaustrofobia chyba się nasila, bo czuję się bardzo nieswojo w tych grubościennych piwnicach. Powietrze tutaj zdaje się stać w miejscu, światło mdłe podkręca aurę uwięzienia, chodzę i myślę, jak straszliwie byłoby musieć spędzać tutaj całe miesiące. Myślę o postapokaliptycznym świecie, w którym własnie tak by się żyło, jakie to straszne nie móc spojrzeć w niebo, odetchnąć powietrzem z pól, nie słyszeć odgłosów przyrody. Myślę i przyśpieszam kroku, żeby jak najszybciej wydostać się, nacieszyć powierzchnią Ziemi, póki jeszcze można. Pomimo, że chłopiec przy wejściu zaproponował nam z powodu deszczu możliwość powrotu tą samą drogą, nie decyduję się już na powtórkę, wolę deszcz.




 
 Absolutnie cudowne plakaty propagandowe. Czuję do nich feblik.










W Krakowie parkujemy na starym i pomni przestrogi Przemka, sprawdzamy czy nie ma tabliczki "płatne". Nie ma, więc idziemy jeść (ja wiem, że to tak w  skrócie wygląda jakbyśmy tylko jedli, ale jakiś czas od poprzedniego posiłku już minął) do knajpki Smaki Gruzji na Dietla 33. I też barzo przyjemne jadło. Uwielbiam gruzińskie jedzenie, bakłażana, orzechowe pasty, kolendrę, górskie zioła, lobio, nie lubię tylko chinkali ku przerażeniu brygady podczas naszego tripu po Gruzji i Armenii, no nie poradzę, nie smakuje mi i już. Aha, no i oczywiście żaden ser nie wchodzi w  rachubę, ale jarskie rzeczy i dobrze zrobioną baraninkę to uch. I w tej knajpce na Dietla jestem ukontentowana, winko też przyjemne i robi się nam błogo. 

A zza chmur nieśmiało błyska słońce, więc wędrujemy połazić chwilę po starym, po drodze napadając na sklep Bolesławca i doładowując sobie do plecaków (dziewczęta rzecz jasna)  na oko jakieś 8 kilo skorup.






Czas wracać do Przemka i bum, mandacik. Okazuje się, że tablica o opłacie była z jedynej strony, której nie sprawdziliśmy - tadam, pamiętajcie o podróżni, płaci się wszędzie, nawet jeśli nie widać. No to powrót, kolacja, pogaduchy, piwko, winko i spać


czwartek, 30 lipca 2020

Sztuka pocztowa

Kiedy jestem wyjechana, zawsze wysyłam widokówki z podróży. Biorę ze sobą naście adresów krewnych i znajomych królika, którzy są wplątani w tę moją korespondencyjną przestrzeń i dbam o to, by kartki pasowały do każdego z nich. Uważam, że pisanie kartek to taki dar serca, że chociaż masz mnóstwo ciekawych zajęć, dziań i spotkań, wyskrobujesz odrobinę kąta wśród podróżnej zawieruchy, żeby przypomnieć ludziom to odczucie, kiedy nie było telefonów komórkowych, a budki szukało się nawet i tydzień i kiedy ta kartka, ten kolorowy skrawek innego miejsca i czasu, była sygnałem - myślę, pamiętam, nie znikłaś/eś z mojej głowy. Tak więc piszę te kartki, mimo, że współtowarzysze podróży  często pukają się w czoło (gwoli dumy wszakże powiem, że udaje mi się czasem namówić któregoś z nich, by i on posłał komuś otkrytkę). 
Podczas pisania kartek należy pamiętać, że ważnym aspektem tegoż, oprócz sprawiania frajdy adresatom, jest sprawianie frajdy pracownikom Poczty Polskiej i osobom trzecim. Pocztówka, jak wiadomo, jest korespondencją odkrytą, jawną dla każdego, kto ją trzyma w rękach, staram się więc pisać tak, by sprawiła uciechę (lub grozę) wszystkim, którzy ją na chwilę zatrzymają. Wyobraźmy sobie panią poczmistrzynię znudzoną tysiącem stempli na listach z rachunkami, przesyłkach i druczkach. Siedzi zawieszona w senności, w rozpiętej bluzce, gdzieś pod sufitem niemiłosiernie brzęczy mucha, która mimo starań i zamkniętych okien, jakimś cudem przeszmuglowała się do pomieszczenia. Jednostajny stukot stempla i setki jednakowych gabarytowo kopert z opłatami, pouczeniami, dokumentami... I kolorowa kartka, nareszcie coś, co można przeczytać, sięgnąć do cudzego świata, zapuścić żurawia w obce serce, spojrzeć kompletnie nieznanymi oczami. Czyż nie jest to piękne? I piszę tu zupełnie bez ironii, bo tak własnie to sobie wyobrażam, nawet jeśli kartki stempluje automat jakiś stemplowniczy, czy tam inne draństwo, ale przecież jest jeszcze sortownia, listonosz... 
Dlatego pisząc kartki pamiętajcie, by ich treść była na tyle ciekawa lub mrożąca krew w żyłach, by mogła uprzyjemnić nudę i ospałość szarego dnia pracownika poczty.


a że tak naprawdę jest, świadczy wiadomość, którą dostałam dziś od Kubusia Sajka

Kubuś: Mam kartkię. Ziękuję. Złapała ja wpierw mama i się zaniepokoiła alkoholizmem xD



A na marginesie, to jakiś obłęd, co od świtu wyrabiają dziś na niebie chmury i słońce

*

a na drugim marginesie chwalę się, że wreszcie po dwóch latach chciało mi się zlać nalewki ze słojów do butelek. Znaczy część, nie tak że hop hop wszystko na raz, to praca żmudna i nudna, więc na razie tylko 4, ale zbliżają się urodziny, a to generuje gości, a to znaczy, ze trzeba ich poczęstować naleweczką własnego chowu i chyba dlatego, bo jestem zadaniowa. 




Ps: Kubuś, nie pokazuj tego mamie, bo Ci zabroni przybywać na Warmię


środa, 29 lipca 2020

chwal dzień przed zachodem słońca

Uwielbiam codzienne misterium bosego kontaktu z ziemią. Trawa w ogrodzie jeszcze chłodna i mokra, ta przed schodami już wygrzana, sucha ale nadal miękko kładąca się pod stopami. Wiechcie bylin smagające łydki, plaskanie wodą w kałuży obok kranu, nieśmiały zapach unoszący się z zaspanej gleby, spomiędzy chwastów z nutami budzących się i rozsmakowujących w słońcu papierówek. Jak się tu dąsać na taki świat, jak narzekać, że się zbudziło zbyt wcześnie...


I skoro podobno kto rano wstaje, temu bozia daje robotę,   to zerwałam ogórki i wpakowałam do słoików, oczyściłam kurki, oćwiczyłam mamcię; i przeczytałam "Do Amsterdamu" Michała Olszewskiego. Smętny to obraz osiedlowego i dzielnicowego życia małomiasteczkowych i wiejskich , przesiedlonych na grunt miasta, młodych (i trochę też starych) ludzi. Rzecz napisana  bardzo dobrze, niby nihil novi z tymi opowieściami i narracją to w pierwszej, to w trzeciej osobie, przerzucaną na kolejnych bohaterów opowieści-układanki, ale wciągnęło, jakbym słuchała historii opowiadanych trochę na imprezie, trochę w kącie zmęczonego świata. Bez przegięcia.

"(...) a po małomiasteczkowym odkrywcy pozostanie jedynie ulotne pogwizdywanie przez zęby - najlepszy oręż w walce z samotnością..."


(Michał Olszewski, Do Amsterdamu)



A teraz za oknem jakby niesie się na deszcz. Oby.


Wspomnienie Gór Słonnych, jackowa weranda, foto Żurek (20.07.20)

wtorek, 28 lipca 2020

Dzień czeskiej czułości

czyli spędzony oprócz sprzątania i ogrodowania na czytaniu i przypominaniu Bohumila Hrabala "Postrzyżyn" (przekład Andrzej Czcibor-Piotrowski), "Miasteczka, w którym zatrzymał się czas" (przekład Piotr Godlewski) i "Czułego barbarzyńcy"  (przekład Aleksander Kaczorowski) oraz Oty Pavla "Śmierci pięknych saren" (przekład Andrzeja Czcibora-Piotrowskiego) i "Jak spotkałem się z rybami"(przekład Józefa Waczków).
Nie ma na wiszący ciężko za oknem  upał lepszej nad czeską czułość i wrażliwość, nad sielski dramat, dramat miejsc i serc, rzeczy odchodzących i zarastających pokrzywą czasu. 
Potrafią obaj, i Hrabal i Pavel ułożyć rozpacz i tragedię w korycie srebrnej rzeki, w ciele brzuchatej ryby, na opalonej skórze chłopca, zamknąć je w beczce piwa, stągwi mleka. Obaj mówią na pozór podobnym, a jednak różnym językiem-obrazem, choć łączy ich ta czułość do świata własnie, to  opromieniające świat uwrażliwienie, jakie zdają się kołysać w sobie jak talizman przeciwko złemu. 
Hrabal skupia się na dzianiu, obrazy swoje buduje dynamicznie z werwą łobuzerskiego skrzata, Pavel rozsnuwa tęcze barw, migotań i błysków, spod których, jak ze snu jakiegoś letniego, kiedy nas morzy mżenie blasku, wyrasta opowieść. Obaj mają w sobie wiele ciepłego humoru, który urzeka, bawi i wzrusza.
Więc nie dziwno, że własnie na taki dzień zmęczony po bujaniu się w bańkach mydlin, tumanach kurzu i skrzypieniu chwastów, właśnie tych dwóch Czechów wybrałam na towarzyszy słodkiego nicnierobienia. Ale jakże to nazwać nicnierobieniem, czytanie!


poniedziałek, 27 lipca 2020

Strzępki grzybni kontra pozory

Mój świat składa się ze strzępek, zlepków, kawałków, szmatek, drobiazgów posztukowanych, pozszywanych w płachtę. Zawsze kiedy o tym myślę, przypływa do mnie obraz cohenowskiej Zuzanny całej w  piórach i łachmanach  i obraz tej Zuzanny znakomicie pasuje do mojego świata. Mój świat składa się z tego, co czasem tylko ja dostrzegam, z wielu bardzo brzydkich i bardzo pięknych rzeczy, bibelotów porozrzucanych w ogólnym rozgardiaszu na pozór bezładnie, a także z rzeczy nieoczywistych, tak jak ta podstawka do czytania książek. Pamiętam moment kiedy się w niej zakochałam, to była moja druga wizyta w Dolinkach u Jacka Mączki. Z zaproszonych na łikend gości-poetów, dotarłam tylko ja. Przez cały czas lało i było zimno, siedzieliśmy więc z Jackiem w jego chatce na zboczu góry, grzaliśmy czerwone wino na kozie (piecyku, nie zwierzątku), dosypywaliśmy do niego macierzanki (do wina, nie piecyka), gadaliśmy o poezji, sztuce i czytaliśmy na potęgę, po cichu i na głos. I ta podstawka, sklecona przez Jacka naprędce z przypadkowych elementów, które napatoczyły mu się pod rękę, jest dla mnie całym zapisem tamtego czasu, tamtych poczuć, wielowymiarową fotografią mentalną, żywą inkluzją stanu ducha, ogromnej radości i energii z bycia w Dolinkach, na zboczach Gór Słonnych. 
Niektóre przedmioty, jak owa podstawka, składają się z elementów jednak tylko pozornie przypadkowych. Jest siła, która te elementy do siebie ściąga jak magnes, i ręka nie mogąc się jej opierać, mimowolnie łączy je w całość tak, aby stały się czymś więcej, niż tylko klecidłem z drewna i metalowych haczyków. Aby stały się czymś.
Tak więc, kiedy  tydzień temu odwiedziłam znów Jacka, nie bardzo mógł uwierzyć, że właśnie ta podstawka jest mrocznym obiektem mego pożądania. A ponieważ w końcu uwierzył, to mam tę podstawkę teraz na swoim biurku i jej kąt nachylenia, stabilność i wyślizgane drewno są idealne, i jest  ona węzłem spajającym przestrzeń Dolinek z moim wusz.




a do Dosi zawołał ten również ręcznie robiony kieliszek, kiedy schroniła się przed ulewą pod okapem sklepu. Powiedziała mi, że spojrzała na niego i wiedziała, jest stworzony dla mnie. I jest


czwartek, 23 lipca 2020

Turystyka nieoczywista - Sieradz, Jura Krakowsko-Częstochowska, Kolbuszowa, Góry Słonne (2)

środa (15.07.20)

Rano pobudka, pyszny żurek tomaszowej roboty (żurek dla Żurka) i dalej. Jeszcze raz atakujemy Olsztyn ze względu na szopkę, tym razem w punkt, nie ma luda, jest ranek, słonce myje zaspaną mordę, my mrużymy oczy, w których jeszcze chlupoce resztka wczorajszego czerwonego wina. 
Pan Jan Wiewiór (artysta ludowy, który wraz z żoną szopkę zmajstrował) okazuje się barzo sympatycznym człowiekiem ze skłonnością do gawędy i zacięciem dramatycznym. Opowiada barwnie kołysząc słowa z ogromnym ciepłem, jakie żywi do tego gdzie jest i co robi. Chociaż oboje z żoną pochodzą z Kotliny Kłodzkiej, znaleźli swoje miejsce w cieniu Jasnej Góry, bo to ich uskrzydla, ta siła ich wiary. Szopka to historie zaklęte w laleczkach, ginące zawody, ginąca formuła życia, jakiej już wkrótce przyszłe pokolenia nie będą znały (o ile w ogóle będą jakieś przyszłe pokolenia). Na podwórzu kapliczka św Idziego, a w piwnicy (lochu, jak mówi pan Jan) legenda o Kacprze Karlińskim, której to warto posłuchać chociażby ze względu na momenty grozy. Ale najważniejsze są tu podobno anioły, których moc sprawcza ma być porażająca. Wiara nie wiara, nabywamy, bo anioły są ucieszne.



Po drodze z Olsztyna zatrzymujemy się w Złotym Potoku, gdzie snujemy fantazje o długich kieckach, przechadzaniu się i całodniowym sączeniu ponczy, bo przecież co innego byłoby tam do roboty? Żurek zdecydowanie nie nadaje się do haftowania na tamborku. Tylko zastanawiamy się, czy miałby to być Pałac Raczyńskich, czy Dworek Krasińskich. Ucinamy sobie na tę okoliczność ciekawą dysputę, rzecz jasna nie o hafciarstwie Żurka, ale o tym, jak znaleźlibyśmy się w takich okolicznościach i czy to dałoby się wytrzymać, zwłaszcza nam, wiejskim niepokornym babom.




Następny przystanek Mirów. Luda mało, pogoda pyszna, skały świecą i mówią wieki




Bobolice, to odbudowany orli zamek, docieramy sobie do niego spacerkiem z Mirowa, niestety nie przez skałki. Okazuje się, że szlak z powodu sryliona tytułów własności, został przegrodzony wysokim płotem i dostać się można jeno asfaltówką. A szkoda, bo trasa barzo urocza i tak fajnie się idzie, i tak polno jest i skalno, i pachnie i świerszczy,a  tu bęc - siata. Wracamy więc pętlą przy jaskini na asfaltówkę i do Bobolic. 
Zamek malowniczy, bajkowy wręcz, więc wcale nie dziwno, kiedy na tablicy znajduję na zdjęciu Kościuszków, a w tekście, że Jacek robił tam teledysk do Meridy Walecznej






Teraz ruszamy żeby obejrzeć Okiennik, ale trafiamy tak trochę przypadkiem, a trochę z mapą (bo skręciliśmy nieco nie tak) do ruin zamku Morsko. Dziewczyny zostają w aucie udupione upałem, a my z Żurkiem obchodzimy zamek w koło, całujemy w czoło.

Po drodze z głupia frant zostawiamy autko na przydrożu i wbijamy się w  fajny zielony szlak na Górę Zborów, a potem z drugiej jej strony złazimy którędyś, bo szlaki w jurze są very marnie oznaczone, właściwie prawie wcale, więc napotykamy innych piechurów kręcących się i głowiących, czy ta zarośnięta chaszczem ścieżka to ta z mapy, czy może wydeptany trakt wiedzie tam. Idziemy zatem na słońce i przeczucia. 
Na asfaltówce, gdzie porzuciliśmy naszego utytłanego golfika, stoi młoda panna. W pełnym stoi rynsztunku z wszelkimi szykanami. Przecieramy zdumione oczęta, sen mara bóg wiara, ale jest to jawa, gdyż bieży ku pannie młodzian w gajer odzian z pudełkiem butnym i fotografem. Rozważamy czy  będą dyrdać z tym wszystkim na górę. Tego już się nie dowiemy, a szkoda, bo byłaby to sztuka nad sztukę wg mnie, wleźć w upale w bieluteńkiej, długiej rozkloszowanej kiecce, pełnym makijażu i fryzie i nie zgubić tegoż wszystkiego, nie zanapowieszać na krzakach oraz nie utytłać. A toż młoda panna!

i od razu przypomina mię się pogwarka moja z Sylwią, kiedyśmy na jakiejś stacji weszli do wuceta

ja (patrząc w lustro) : O jezu, wyglądam jakbym dopiero wyszła z krzaków! czemu mi nikt nie powioedział?

Sylwia (filozoficznie): Znając cię nie byłam pewna, czy to twój dzisiejszy dizajn, czy krzaki i nie chciałam cię urazić







Skręcamy tym razem odpowiednio wspólnymi siłami nawigując i dalejwięcując Sylwię za kółkiem i włazimy na Okiennik. Jest sucho, pyliście, skóra trzeszczy, trzaskają pod stopami kruche łodyżki baldaszkowatych, ma się wrażenie, jakby tysiące słonecznych igiełek tatuowało każdy odsłonięty milimetr ciała. Tylko w drzewa, do drzew, do cienia...



Ogrodzieniec to już przesyt słońca. powoli czujemy znużenie lejącym się z nieba blaskiem, podlewamy naszą powłokę od wewnątrz wodą i noga za nogą...





Opuszczamy skałki i tniemy do Krakowa. zachodzi słońce, a my, zanim napadniemy Przemka, który na nas czeka, najpierw zanurzamy nasze zwłoki w wodzie Zakrzówka. Jest odpowiednio chłodna, kojąca, zmywa z nas kurz i zrzędzenie. Światło zabarwia skały na różowo, powoli opada żar, z legowisk podnosi się noc. Do Przemka




Przemek tjutro pracuje więc może posiedzieć z nami, jak sam tłumaczy  " jeno krótko", a więc kończymy o 2 i to właściwie wyrzucając Przemka do łóżka. Z pełnym rozmachem sybarytów.
Idzie sen. 

Ps: Idzie łatwo, gdyż Żurek śpi w innym pokoju, nie zaś ze swym chrapem, przy naszych uszach.