niedziela, 31 sierpnia 2014

Polodowcowo - 1

26.08.2014 wtorek

Przyjechała Rada, zapakowałyśmy się do karety i na górę. Tym razem granica Warmia/Natangia.
Jeśli ktoś lubi zarośnięte chwastem odrapane zakątki, zapraszam z nami

Na początek Krawczyki, wieś na południe od Bartoszyc wita nas zapachem świeżego chleba i choć jeszcze o tym nie myślimy, jest to dobry omen, że znowu jesteśmy w podróży,  tej najbliższej i zarazem dalekiej, bo są drogi tuż za płotem, a do domu jest z tych miejsc cholernie daleko. Piękna stara piekarnia z czerwonej cegły 


Szukamy dworku, w którym mieści się szkoła. Jest niedaleko piekarni i pierwszy zawód, dworek i owszem jest, owszem dwukondygnacyjny, ale niestety tak przebudowany, że bryłę diabli wzięli, brak niemal zupełnie oznak świetności i elegancji. 



Z jego  dworkowatości została już chyba tylko wieżyczka. 


Park dworski rozległy, z pięknym drzewostanem, zaniedbany oczywiście, choć oczyma wyobraźni widzę już, jak świetnie bawią się tu szkolne dzieciaki, to miejsce stworzone do tego z właściwą ilością chaszczy, wielkich drzew i wysokiej trawy.

Zostawiamy Krawczyki i omijając skręt polnodrożny na Klekotki (a szkoda, bo młyn w Klekotkach podobno słynie z dobrego jadła, co okaże się istotnym elementem za chwilę) szorujemy na Górowo Iławeckie.

Po drodze wieś Wojciechy z  XV-wiecznym kościołem pod wezwaniem Andrzeja Boboli o  bardzop ładnej, przytulnej wręcz bryle z drewnianą wieżą. Mają w sobie jakąś miękkość te tynkowane kościółki z ciemnym drewnem wież,  swojskość jakąś, która wydaje się być blisko ziemi, taka nasza, nieoddalona, własna. Czuję się przy nich dobrze, mam ochotę przytulić pysk do ściany, objąć tę lekko przysadzistą bryłę i pozwolić, żeby ona objęła mnie, żadna tam świętość, raczej matka architektura.





a tu wusz wznosi korne modły do matkiboski z któregokolwiekbądź kościoła i prawdopodobnie zostaje wysłuchana


 tymczasem Rada z wierzchu bada











Tyle razy przejeżdżało się mijając Górowo, a ani  razu w, dlatego postanawiamy je zobaczyć i barzo świetnie, bo miasteczko naprawdę urokliwe. Po pierwsze średniowieczny układ zajmujący malownicze wzgórza, co sprawia, że niektóre miejsca wznoszą się inne zaś opadają. Rzecz jasna  miejsca urbanistyczne, reszty rzeczy nie badałyśmy. Na rynku ratusz, w którym od ponad sześciuset lat nieprzerwanie rajcują rajcy miejscy (nie ci sami, rzecz jasna, tylko wymiennie). Urzekająca jest prześliczna drewniana wieżyczka z zegarem, który działa nieprzerwanie od XVIII w. Taki to proszę państwa królewiecki porządny mechanizm! 





 w miasteczku nie może też zabraknąć fryzjera olarium!


i zabudowa górowska, która została łagodnie potraktowana przez II wojnę światową i tzw wyzwolicieli.








Tu Rada występuje w szopce


Pod ratuszem plan miasta umieszczony tak chitrze, że ja (ślepowron) widzę tylko białą tablicę, ale Rada ze swoim dobrym kierowcowym wzrokiem też całe gówno widzi, więc żeby rozpatrzeć się w sytuacji zmuszone jesteśmy wleźć w tak zwaną szkodę, czyli wypielęgnowany grządko-trawniczek. Dopiero teraz odnajdujemy ulicę,  przy której, jak wynika z przewodnika (pozdrawiam k.. przewodnik) znajduje się knajpa z jadłem lokalnym czyli tak zwane "dania regionalne". Knajpa jest i owszem, Natangia ma na imię, ale wyludniona i dziwnie uśpiona. Bezradnie rozglądamy się po mieszance PRL i czegoś na kształt ludowego rękodzieła typu drewniany kogut z prostokątną dziurą w dupie (upieram się, że to skarbonka). Wreszcie znajduje nas młoda dziewucha i zaczyna się cyrk. Po pierwsze gdzie możemy usiąść? Spłoszone dziewczę strzela oczami po wielkiej sali, w której jest od cholery stołów i drżącym głosem mówi - gdzie Panie chcą. Na tarasie można? Panika w oczach dziewczęcia - można. Siadamy więc na tarasie, dziewczę drżącą łapką podaje nam kartę dań. 

 

Chwilę studiujemy zapasy i kiedy dziewczę przybywa dopytujemy o nazwy regionalnych potraw standardowo "a co to a co to?" Dziewczę ma łzy w oczach i szepcze - to ja pójdę zapytam się w kuchni, po czym zapisuje nazwy na przedramieniu (żartuję, na karteluchu je zapisuje) i  znika w czeluściach knajpy. Pisze w czeluściach, bo mamy  teorię spiskową, że albo kuchnia jest w piekle, albo cholernie daleko, albo  są drugie drzwi i dziewczę przyniesie nam coś z innej beczki (knajpy po drugiej stronie miasta). Po długim okresie oczekiwania dziewczę wraca, by dokonać prezentacji wzmiankowanego jadła. Nieufnie zamawiamy zeppeliny (o których wiemy, czym są i lubimy) oraz kawę bo kierowca po piwie nie zawsze trafia  w bramkę, a dla mnie piwo, ponieważ jestem sekretarzem, a sekretarz nie musi precyzyjnie trafiac w bramki, tylko piórem w stół. Dziewczę znika i nie ma  go kolejny srylion minut. Wreszcie wraca noga za nogą  wbijając nos i całą uwagę w kolebiący się na tacce garnuszeczek kawki i  piwo. Ręce latają jej jak u rasowego deliryka a my staramy się natchnąć dziewczę otuchą, że jesteśmy wyluzowane i na wakacjach, że tylko wyglądamy jak  Gessler Magda, a tak naprawdę jadamy na co dzień  gumofilce i brudne ścierki. Dziewczę drżącą dłonią zestawia napitki.

 

- Ta kuchnia jest naprawdę daleko, mówi Rada, bo kawa zimna, a była gorąca, gdyż trufelka się nadtopiła. Ta kuchnia jest naprawdę daleko, kontynuuje kontemplacyjnie patrząc w przestrzeń, bo trufelka się przez ten czas zestarzała.
- A moje piwo na szczęście zimne.
Ale to wszystko nic! Prawdziwie kulminacyjnym momentem jest wjazd zeppelinów. Rozumiemy już dlaczego dziewczę zdenerwowane - w centrum talerza leży  jeden kluch (symbolizujący ratusz?), zaś drugi kluch pokrojony w plasterki i podsmażony na brązowo (hm, hm) otacza ten pierwszy niby cykl wersalskich rabatek mięsnych. Świetnie świetnie, ale jesteśmy głodne więc zjadamy starjąc nie rozważać zbyt intensywnie kraju pochodzenia kluchowych plasterków oraz w spadku po kim je dziedziczymy. Możliwością która nas zadowala jest ta, że kucharz miał trzy kluchy i nas sprawiedliwie podzielił? Tfu! Apage myśli niedobra dlaczego podsmażane! Konkluzja jest taka - jesli będziecie w Górowie, na Boga Wielkiego i dwunastu apostołów z Judaszem włącznie, nawet jeśli jesteście niewierzący (tym bardziej, bo wtedy nawet modlitwa Was nie uchroni) nie jedzcie w "Natangii"!


Depczemy rabatkę pod ratuszem, a po oglądzie rzeczy, skaczemy niecnie przez murek i napadamy na cerkiew greckokatolicką pw Podniesienia Krzyża Świętego (XIVw). 

 

 

















 

















 



















Cerkiew jest zamknięta, ale od czego jest szczęście  głupiego jasia, oto zmierza do niej pan z kluczami (Pan Klucznik czyli) i zaprasza nas do środka. Pan Józef przemiły zresztą opowiada nam trochę o historii cerkwi, tak ładnie po swojemu, nieprzewodnicko, bo jak sam mówi - się tak dobrze nie zna. Mówi o historii zwykłych ludzi, o zniszczeniu kościoła, o przerobieniu go na magazyn zbożowy, o tym, ze sam będąc małym chłopcem brał udział w wybijaniu szyb ot tak, nie ze złości, tylko z głupiej potrzeby figli, o tym, jak przebiegała konserwacja, jak wycinano deski zastępując jak największe fragmenty znalezionymi na strychu deskami starymi. Patrzy na nas i mówi - jest kapłan i wikary, ale obaj żonaci, co zdaje się oznacza, że znowu przyplątuje się omałoturystyka - o mało nie miałybyśmy możliwości złapania prawosławnych świątobliwych mężów (hmm, może szkoda, bo duchowni  bywają dość przystojni, a i urząd zacny)

 

Sama cerkiew przepiękna - ikonostas Jerzego Nowosielskiego o niepokojącym w pewien sposób połączeniu starego i sztuki nowej pomimo swojej pozornej nieprzystawalności koresponduje z fantastyczną barokową polichromią sufitu (1660). 

 
 
 
 
 
 
 
 


No pod tym sklepieniem szczęki opadają nam, jak dwa lata temu w Chwalęcinie. Tegośmy się nie spodziewały.






 Na tym, najstarszym z malowideł Chrystus ma po 6 palców u każdej stopy. Niestety radowy aparat nie ma możliwości dobrego ściągnięcia tegoż





Żegnamy się z panem Józefem (Boh daj zdrowie takim ludziom, którzy sprawiają, że z przyjemnością chodzi się po tym świecie) i udajemy na poszukiwanie muzeum gazownictwa (depcząc najpierw rabatkę pod ratuszem)

Tak, tak, może to kogoś zdziwić, ale frenetycznie interesuje nas gazownictwo, a skoro jest okazja i jest muzeum, warto je zobaczyć. Pokładając się ze smiechu (nie, ze żartujemy, naprawdę szłysmy do tego muzeum) nieopatrznie wstepujemy do sklepiku pt mydłopowidłokonfekcjatrąbki i wychodzimy obwieszone świecidełkami, a Rada w kowbojskich butach. A żeby uniknąć śmierci w męczarniach od razu zdementuję - nie są kowbojskie, to botki. Botki!

Zahaczamy o kościół rzymskokatolicki  zamknięty niestety, ale na pobliskiej plebanii dowiadujemy się, ze wkrótce duchowna osoba pofatyguje się i otworzy, gdyż będzie mesz. Wobec tego złazimy ze wzgórza kościelnego i mijając kolejny wyraz żalu po smoleńsku oraz dąb (Rozwadowski) jana papy ruszamy na poszukiwanie Krystyny z gazowni. 


A tu takie miłe sentymentalne akcenty




Muzeum gazownictwa w starej gazowni (początek XXw) pod wieżą ciśnień jest niestety zamknięte, więc oglądamy je tylko z wierzchu, a przy okazji odwiedzamy dwa malowniczo położone na sąsiadujących wzgórzach cmentarze - katolicki i prawosławny. 









Tak sobie chodzimy wokół nich i rozmawiamy na tematy różne (czyli omawiamy głównie sprawy planetarne, jak można się domyślić)

Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa (XIXw) już otwarty, więc szybki rekonesans (barzo piękny ołtarz).


i księżniczkowa wieża


a tu kolekcjonerskie zdjęcie o tym, komu ufa Rada




Alleluja!










Później na moją szczególną prośbę jeszcze rzut oka na dom, gdzie Napoleon był jeden dzień ponieważ uprawiam turystykę śladami napoleońskich jednodniówek. Najpierw depcząc rabatkę pod ratuszem (zdaje się zostawiłyśmy tam trwały ślad). sprawdzamy dzie jest, później znajdujemy dom, który okazuje się tą samą plebanią greckokatolickiego kościoła, którą widziałyśmy na wstępie.





Ruszamy do Plut - kościół świętego Wawrzyńca (XIVw) położony absokurwalutnie przepięknie, na wzgórzu w centrum wsi, górujący nad wszystkim. Murowany z kamienia polnego i cegły. Niestety zamknięty, więc nie możemy zobaczyć barokowego wnętrza z ołtarzem z Królewca. Dookoła kościoła maleńki cmentarzyk, ślicznie się to czuje, już nawet nie malowniczość, a czyste proste piękno wdziera się pod skórę, rozpływa, przyprawia o stan nadwrażliwy, o gęsią skórę i chęć bycia tu i bycia.






W pobliskim sklepie nabywamy drogą kupna wodę, bo oczywiście tradycyjnie spędzamy dzień na niepiciu napojów, a starzejący się organizm niestety ma swoje humory i nagle ni z gruchy ni pietruchy zaczyna jęczeć i skamleć że mamo pragnienie mnie ssie!! Więc kupujemy wielką butlę wody i dopytujemy się o grodzisko Pelten i pozostałości zamku kapitulnego. Lud miejscowy, jak zawsze uczynny tłumaczy nam jak je znaleźć (nie musimy dodawać chyba, że tłumaczenia miejscowych, którzy wiedzą w której to części lasu są dość uproszczone i w związku z  tym  enigmatyczne) i ruszamy. Ma się ku zachodowi, słonce jest niskie i ciepłe, światło oblizuje las, oblizuje krowy, nas oblizuje a my szwendamy się w  poszukiwaniu właściwej ścieżki i nie tracimy czasu, co to to nie. 




Zapytowujemy wiec kolejnych gospodarzy, którzy tłumaczą już lepiej, ale i tak skręcamy w las zbyt wcześnie, co sprawia, że trafiamy w cholerne jeżyny zamiast w miejsce, gdzie znajdują się wały i dawna fosa. Gwoli ścisłości i ku pocieszeniu cały czas znajdujemy się na obszarze staropruskiego grodziska (w Ziemi Wewa), które usytuowane było nad rzeką Wałszą (rzeka jest nadal), tylko nie znajdujemy pozostałości zamku, ale za to znajdujemy dwa podgrzyby w barszcz. No nic, kolejnym razem wybierzemy się rano, bo kiedy słońce zapada, wszystkie miejsca w lesie zaczynają wyglądać tak samo (jakby rano nie wyglądały), decydujemy się wracać do domu. W dodatku gospodarze są na tyle mili, że proponują nam przewodniczyć innym razem i super.



a wieczorem piwsko i pizza i zmęczenie powietrzem, słońcem, wewnętrznym dotykiem czasu, piękna i miejsca