piątek, 30 października 2020

łapu capu

Tadam, zdalne ze szkoły, bo sprzęt mój zapóźniony czeka na renowację, deoksydację i deratyzację rękami mej informatycznej siostrzenicy (o błogosławieństwo dużej rodziny, w której prawdopodobieństwo trafienia jakiejś potrzebnej dziedziny jest większe). In minus - autobusy polikwidowane, in plus, rano nabijam kilometry łapciami. Nie ,nie na szczęście me zezowate, nie do samego końca wszakże, bo po drodze zgarnia mnie była pani dyrektor samochodem. Nie narzekam, gdyż cieszę się z tych porannych marszów, gdyż idę se i patrzę se, na chmury, na światy, na buchającą jesień, układam w głowie plany i  bezhołowia łikendowe, ale głównie plany, lekcji, plany zajęć, plany paniki, plany wyjść awaryjnych i pomimo tego, że mózg to potężny komputer, muszę dokupić mu operacyjnej. Albo operować. Albo się zresetować. O tak.

W domu kot, w domu mamcia, w domu pranie, sprzątanie wieczne, bałagany, podręczniki, sierść , ogród, kury, rośliny, rachunki, sprawunki i chyba dokupić muszę operacyjnej albo się zresetować a-ha!

Ogarniam też różne TIKi narzędzia kaźni cyfrowej, padlety łajklety, mentimetry i inne takie, z czego mam trochę frajdy i trochę uciechy i trochę mniej na koncie, bo zassie i już potrzebuję konta pro, bo podstawa to tylko biedny mały dzikun na haczyku,a kto by się tam dzikunem nażarł.




A kiedy byłam we Wrocławiu to wzięłam do podróży z nachybiłtrafiłu książeczkę Karola Sienkiewicza Zatańczą ci, co drżeli, polska sztuka krytyczna i barzo dobrze się stało. Ładnie nienachalnie, nieprzesadnie i nienudno opowiada ona, autor, o artystach zaczynających robić swoją sztukę w latach dziewięćdziesiątych, a więc Libera, a więc Athamer, a więc Kozyra, a więc Żmijewski, a więc Adamas. Sienkiewicz ma dobre, porządnie zatemperowane pióro, sprytnie oscyluje między tonami naukowym, dziennikarskim i gawędziarskim, opowiada żywo ze swadą i chyba fajnie tłumaczy tamten świat i poprzez patrzenie na artystów wnosi też słowo o ich sztuce i o sztuce współczesnej w ogóle. Dobra rzecz.

A się nie pochwaliłam chyba tym wrocławem? No to chwalę się tut

A teraz łikend i kot znowu śpi swoją śnieżnobiałą rzycią, swoją słodką mordą unurzaną w głębokim mleku snu. Śni na mej płaszczyźnie do pracy, dla niego łikend nie łikend, piatek, świątek, mam mu oddać swoją poduszkę, położyć na poczesnym miejscu biurka i kij, nie ma że miejsca nie ma,na książki, herbatę, łokieć, śpi tu kot i bez dyskusji mi tu.

poniedziałek, 19 października 2020

napraw sztachetką i sitkiem

 "Działające modele dla małych i dużych inżynierów"

 a gdybyż tak?: "Niedziałające modele dla małych i dużych inżynierów", czyż nie zachęca onych bardziej?

reminiscencje i bałabancje

Zauważam dążność aplikacji do gadulstwa, właśnie blob mi rzekł "tworzę nowego posta" gdym wdusiła przycisk utwórznowypost. Doprawdyż? rzekłam z przekąsem, azaliż ty to blobie jeden tworzycielem takim jesteś, że sobie za mnie klepiesz w dechę i dyrdymały wysmażasz? I może już wkrótce uraczysz mię perorą, że dzięki staraniom twym i duchowi nieugiętemu ja w ogóle cokolwiek... A nie, tak nie będzie, gdyż wielce wysłużon mój stary druh pecet nie da rady pociągnać tego ogona danych uczepionych coraz to fikuśniejszego  oblicza aplikacji i wtedy, drogi blobie, wtedy to ja się przerzucę na I-Ching.


Wróciłam z tego Wrocławia, Wrocław stoi nadal takim, jak pamiętam, chociaż, ponieważ byłam sama sobie tam, to tak cicho wokół mnie było i głucho. Ani się ja nadaję do środowisk poetyckich, ani też środowiska jakoś specjalnie się nie otwierały, raczej tendencja jest, jak to w grupach, do zamykania i tak trochę, jak ta sierota marysia z temi swojemi gęsiami, co to mają język, ale i swój i nieswój, trochę jak kołek w płocie stałam sobie w kącie i zastanawiałam, czy znajdąmię.
Po tej gali dziwnej pandemicznej nikt właściwie już do nas odsuniętych w cień wygranej, nie podszedł, nie powiedział, hej, fajnie że wpadliście z tymi swoimi książeczkami, cieszymy się, że wzięliście bezpłatny urlop w robocie stawiając szacowną swą instytucję na głowie wobec urlopów lekarskich i waszego wyjazdu, że jechaliście przez całą naszą Polskę, żeby być tutaj tę godzinkę i oto my jesteśmy waszymi jurorami i tak wyglądamy, gdybyście nie wiedzieli i dziękuję i fajnie było. Ale nikt nie podszedł, nikt się nie pokazał, nie zdążyłam nawet oblecieć foteli żeby zajrzeć jak wyglądają sędziowie nasi, a już maszerowałam w stronę hotelu łapiąc deszcz w kołnierz.
W zasadzie wygląd poszczególnych osób mogę sobie wyszukać w Internatach, ale po co, kiedy szukałam człowieka i chyba tego mi najbardziej zabrakło. Tym samym stwierdzam po raz kolejny już, że ja się do środowisk artystycznych nadaję nie bardzo, następnym razem spróbuję w celować grupę spawaczy, te są chyba wesołe chłopy. No trochę mnie jeszcze Kasper Pfeifer z żoną przygarnęli, ale też nie chciałam im kolidować jakoś z zamysłem spędzenia wspólnego czasu, zatem tylko ciut,a  poza tym to byłam ja, Worcław, hotel i książki. Ot i tak.

 




Ale za to prowadzący nasz wieczór pan Paweł Mackiewicz okazał się był świetnym człekiem, z ogromnym ciepłem, taktem, wiedzą i erudycją. Byłam cały czas spanikowana i od rana nic nie jadłam, więc głodna, i myślałam, że mi zaraz do mikrofonu kiszka marszowa wygra jakieś udatne glissando, a to że mi mikrofon łupnie o podłogę z trzęsących się rąk, a to, że jak to mam w zwyczaju odpłynę do swojej głowy i zaśmieję się do siebie w najmniej stosownym na zewnątrz momencie i na wizji, i cała Polska (no dobra nie  cała Polska, bo kto ogląda wieczorki poetyckie) zobaczy, że kmiot wiejski suszy zęby do sera tam dzie właśnie rozlano wino, i że wieprz warmiński ślizga się na perłach i ryjkiem orze bruzdę, i  jeszcze palnę coś głupiego, no i byłam mokra jak szczur z tych nerwów, mięśnie miałam jak postronki, żeby opanować drżenie i jedynie spokojny głos prowadzącego trzymał mnie w jednym kawałku, że nie wyrąbałam w ścianie dziury w kształcie mnie.
Tak więc Panie Pawle, wielki szacunek mój i podziw oraz podziękowanie szczególne Panu. 

I jeszcze przemiłe były dziewczyny, które obsługiwały imprezę, one też w szczególny sposób, tak po ludzku, pozawerbalnie, dodały mi otuchy.

I przepiękne było wystąpienie pana Tkaczyszyna-Dyckiego, chociaż tyle, bo wcześniej poleciałam na spotkanie z nim, na którym niestety go nie było, a jeszcze wcześniej poleciałam na spotkanie równie lubianego przeze mnie Serhija Żadana i też go nie było, ale na gali siedział tuż przede mną i jakbym chciała, mogłabym go poklepać po głowie, ale nie zrobiłam tego, choć przychodziły mi takie myśli, a jakże. O i  to była moja tajna przyjemność.

I jestem zaszczycona, że ta nominacja silesiusowa wiejskiej dziwaczce z kurami i kotem, bo to olbrzymie wyróżnienie i tylko  tylko jeszcze tego człowieka...

 i jeszcze gratuluję serdecznie Kubie Pszoniakowi, bo własnie ten tomik obstawiałam. Zważywszy również na to, że nie znałam wierszy kaspra, ale to nie zmienia trafienia mego.

a ponieważ Wrocław miastem literatury, to należy po strzyżeniu i kąpielach, wziąć rymowanie w dobrym salonie.


piątek, 9 października 2020

A gdybyż tak... na grzyby!

 Dość długi czas intuicja (tak tak, tow. Radwański, ta sama, która nakazuje mi czytać tych, którzy już nie żyją)  trzymała mnie z dala od książek Carlosa Ruiza Zafona. Każda przeczytana  achwzmianka wyglądała mi nielegalnie i szłam nalać sobie kielicha. No dobra, może nie szłam nalać sobie kielicha, ale przebuk, myślałam o tym.
W ubiegłym tygodniu, w poszukiwaniu pewnej polecanej przez Szota książki książki, wlazłam do księgarni internetowej i tak mnie ten Zafon kłuł w oko, że pomyślałam,  kozie raz śmierć, kupuję! W wyniku zwijania się wokół mnie rzeczywistości w trąbkę, wylądowałam z trzema zafonami z tetralogii, przy czym nabyłam pierwszą, druga i czwartą nie dlatego, że nie było trzeciej, bo była,  i bez książki po którą przybyłam. Howgh. I teraz co?
Przeczytałam dwie pierwsze i zaprawdę powiadam wam ci, którzy tego nie czytaliście - nie wyrzucajcie sobie, nie miejcie sercu swemu za złe, bo albo tłumaczowie skopali albo to naprawdę słabe pisanie jest.
Zda mi się ckliwą i naiwną próba zrobienia Dumasa siedzącego w fotelu Poego pretendującą do poetyki prozy Cortazara. A gdyby naiwności było nazbyt mało, zajawka z tyłu okładki w drugiej części od razu powiedziała mi, że wszystko skończy się pomyślnie, co w sumie ma swoje dobre strony, bo już wcale nie kusiło mnie żeby zaglądać na koniec  i mogłam spokojnie kontemplować szlachetność bohaterów  i mizerną próbę uczynienia ich głębokimi i wielowymiarowymi. I teraz tak, nie przeczytam czwartej, bo nie mam trzeciej, zatem wiedząc, że to jest słabe pisanie psiamać, nabędę tę cholerną trzecią, bo mam odruch doczytania do końca każdej rzeczy, którą zaczęłam. Dobra, wszyscy krewni i znajomi królika, którzy mnie rzeczywiście znają, wiedzą, że jest książka, w której utknęłam setnie, czyli dzieś około setnej strony, to Heideggera Bycie i czas.


Rano widuję świetne rzeczy, ostatnio, gdym oczekiwała na transport do miejsca mej działalności zarobkowej, a słońce sobie wesoło wschodziło robiąc z zamglonego powietrza kisiel morelowy, sroka lądowała z rozłożonymi skrzydłami  na czubku świerka. I to słońce obłędne chlusnęło na srokę malinowo-morelową barwą i była ta sroka nagle różowa niewiarygodnie aż musiałam się szczypnąć w mózg - co to u licha za ptaszę egzotycznę, zanim do mnie dotarła fizyka tej sytuacji. I tak sobie byli, ta sroka na świerku, oboje uróżowani tym porankiem, nicnierobiący sobie z jesieni.

*

A wieczorami cienie dłużą się niemiłosiernie


I tak każdego niemal dnia przy pomocy smsów opowiadam przyjaciołom  poranne dyrdymały stojąc na przystanku, bo to właściwie jeden z nielicznych momentów dnia, kiedy mam czas i jeszcze się nie słaniam. Po południu albo czasu nie mam, albo się w przypadku wykonania wszystkich zadań, które dopuściłam do jestestwa, słaniam natychmiast. No to więc przyjaciele skazani są niestety na rozważania hipofilozoficzne, traktaty niemoralne, recenzje niefrasobliwe i po prostu zwykłe głuptoty na rano. Ale in plus jest, że dzięki temu niedawno wybudziłam Retes z letargu i nie spóźniła się do robota. Aha!

A poza tym wzrusza mnie Panna Łaskotka, która, kiedy siedzę przy kompie, siada na moich szpargałach biurkowych, wtedy muszę wyciągnąć spod rzyci poduszkę, położyć na blacie obok siebie i Łaski zwija się na niej w ścisły biały obwarzanek i chrapie. Rytuał.

czwartek, 1 października 2020

amplituda

 Czytałam swoje pierwsze posty na tym blogu, co się zmieniło? Zaczęłam się bać.

wahadło Foucaulta, królicza nora, a sprawa kabaczka

 Albo mój organizm sam z siebie wytwarza jakieś entuzjastyczne pokłady alkoholu albo to już początki dementiae, bo każdego poranka dzień wczorajszy wydaje mi się tak odległy, że niepodobna mi rozpoznać swoich własnych myśli, pomysłów. Noc, którą przesypiam zanurzona po same uszy w gęstych snach pełnych opowieści,  staje się tunelem pomiędzy wczoraj a dziś i za tym tunelem jest zupełnie inny świat, choć przecież stary kontynent. Rzeczy wczorajsze dzieją mi się tak dawno, jak wyścigi rydwanów i rano zastanawiam się kto u licha powymyślał mi ten wczorajszy dzień.  Mój biały kot, przeciąga mnie przez tunel wyłuskując po drugiej jego stronie w przeciwieństwie do białego królika, który preferował przeciwny zwrot poczucia.. Paralelne jest jednak odczucie odrealnienia. Białego kota z białym królikiem łączy tez punktualność. Jest jeszcze możliwe wyjaśnienie, że nawala mi tarczyca. Jest jeszcze możliwe, że nie jestem normalna.

*

W związku z  powolnym obrotem Ziemi, dziś mogę powiedzieć, że zupełnie mnie poj... wykazałam się brawurowym brakiem rozsądku i od wczoraj jestem podyplomową studentką geografii i fizyki, tak że ten, na brak czasu jest tylko jedno remedium, wziąć sobie do chałupy kozę, co właśnie uczyniłam i koza zamieszka ze mną jakieś półtora roku

*

i zanim przecisnęłam się przez tunel nocy, upiekłam kabaka, na którego przepis tu ostawiam ku uciesze i pokrzepieniu

Weźmij jeden nieduży a młody kabaczek i umywszy uprzednio pokrój  w plastry

Nadzienie uczyń wedle recepty:
mięso mielone (ja 0,5kg)  z ugotowanym ryżem zmieszaj (ja pół szklanki ryżu), nadto dodaj posiekaną dużą cebulę, dwa ząbki czosnku i nać zieloną pietruszki oraz jednę jaje. Wyrób masę soląc ją i opieprzając wedle uznania.

Plastry kabaczka przekładaj oną masą i sklejaj w jedno, całość zaś złóż w żaroodpornym naczyniu lub blasze lekko podlewając spód oliwą.

Z połowy szklanki śmietany (18) i takoż szklanki przecieru pomidorowego (ja mam taki domowy, który jest pitny, jeśli zaś niepitny, to sugerowałabym dodanie wody), soli i pieprzu uczyń sos, który dobrze wymieszawszy wlej na kabaczka.

Całość posyp wiórkami żółtego sera (lub parmezanu, ale ja miałam zwykłą goudę)

i piecz w piekarniku, ja zwykle wstawiam do zimnego i piekę około godziny, ale to już należy kontrolować według indywidualnych cech piekarnika.

i o


i zaczynam się stresować tym wyjazdem do Wrocławia na Silesiusa, że wszyscy obcy, że poeci, literaci, że świat kompletnie różny od mojego. i też obawa że oto zostanie obnażona wszem i wobec moja kompletna ignorancja w sprawach bliższych dalszych i tych co się tłoczą pomiędzy nimi. I dzie ja tam, baba z zaścianka z trzema kurami i kotem, no teraz to już naprawdę strach...