wtorek, 30 czerwca 2020

"Dzięki Grze rozbijamy skorupę naszej izolacji"

Y, a miał ktoś tak, że najpierw wielkie wiadro czereśni to było strasznie dużo, a po dwóch dniach została mu w dłoniach zaledwie miseczka? Bo jeśli nie, to chyba zastosowałam pożeranie kompulsywne. Aj tam aj tam, zaraz nie będzie czereśni, bo będą papierówki. Przyczynę i skutek prosz sobie ustawić w dowolnej kolejności.
Zwłaszcza, że przeczytałam dziś tego Dicka Druciarza galaktyki w przekładzie Jacka Spólnego. No znakomita rzecz, bawiłam się przednio w tej książce, a i wiele tam jest dobrego, hecnego pomysłu oraz dowcipu i to takiego dowcipu, o jaki raczej bym Douglasa Adamsa może, kurczę. Choć ja nie odmawiam Philipowi K. Dickowi poczucia humoru, bo w wielu książkach prześwituje, ale w tej jakoś wyjątkowo i figlarnie widoczny.
Historię autor osnuł na motywach faustowskich - walki i dopełnienia sił ciemności i światła, zaludnił, czy raczej obsadził ją różnorakimi często zabawnymi stworzeniami, które częściowo już mamy z innych jego rzeczy, jak wuby, ale są  też Szpidle, roboty, skorupiaki, no i ludzie oczywiście. Oraz Kalendzi, tajemnicze byty, piszące kolejne aktualizacje księgi, która zawiera wszystko co się wydarzyło i wydarzy. Szpidle sprzedają je po 10 centów.
Glimmung, istota, która wzywa  mieszaną gromadę specjalistów z różnych dziedzin na Planetę Oracza w celu (to już sobie doczytacie), komunikuje się na różne, dość zaskakujące sposoby. Kto z Was wyłowił kiedykolwiek z muszli klozetowej pojemnik zawierający ofertę pracy? No własnie.
Są znakomite momenty, ciekawe spostrzeżenia, przenikające się przyczyna i skutek, i niepewność,  jak to u Dicka. Całość jest surrealną wariacją na temat porządku świata, jak ten:

"Nasze społeczeństwo, dodał ponuro, ma idealną formę rządów. Prędzej, czy później wszyscy zostają wyrolowani."
((P.K.Dick, Druciarz galaktyki, przeł. J.Spólny)

A podczas uzyskiwania porady z aparatu religii bohater, Joe Fernwright, który panicznie  potrzebuje odpowiedzi na nurtujące go pytanie, otrzymuje z automatu  sposoby na rozwiązanie swojego dylematu (zaczyna od Zen). tak udatnie skonstruowane, że końcowa porada judaistyczna "Miska zupy z grubali marsjańskich" kompletnie rozłożyła mnie na łopatki.

Wyjątkowo, jak nie u Dicka, mrok nie przenika kartek, jest raczej jako sugestia i sygnał, nie okoliczność. 

i skończyłam rano biografię Pavla pióra Aleksandra Kaczorowskiego (Ota Pavel. Pod powierzchnią)  , jest ok.







poniedziałek, 29 czerwca 2020

maglując malignę

im dalej w  las, tym dziwaczniej. czytam, słucham i myślę, zastanawiam się jak u licha zdobyć tę pełnię życia. ni cholery nie mam przystępu do tego poczucia. poczucie odklejania się od świata rośnie synchronicznie  ze wzrostem temperatury, może  mój komputer pokładowy się przegrzewa? to nawet nie marazm, a coraz bardziej dojmujące  wrażenie, że sprawy tego świata są jakąś fantasmagorią, że kiedy dotykam ściany, teoretycznie ją czuję, ale w praktyce jest to uczucie niezwykle dalekie od tego, że ta ściana jest. oczywiście, nie śpieszno mi, żeby sprawdzać nierealność ściany swoją głową, wiem, że głowa nabędzie na swojej powierzchni rzeczowego dowodu na to, że można tę ścianę jakoś udowodnić, ale i tak jakoś ta ściana nie dociera do głębi. a mam wrażenie, że powinna. 
to poczucie, czy raczej brak, blokuje mi działanie, jakbym istniała w jakimś kiepskim filmie, którego reżyser w najlepszym przypadku ma mnie głęboko w zadupiu, na którym zresztą mieszkam. może już czas na zmianę dekoracji? 
codzienne wsłuchiwanie się w to, co chce mi powiedzieć mama, próby zrozumienia też mnie nieco odrealniają, nie mówię już o tym, że cholernie męczą mi głowę. to jest nauka języka, który się nigdy nie wydarzy, nigdy nie napiszę w nim wiersza, nie stworzę opowiastki. dzień po dniu, mama, świergot głuchego kota, gderanie kur, ptaki za oknem. i buczenie własnych myśli, uporczywe. budzę się nad ranem i przewracam w pościeli niewyspana, pragnąca wrócić do historii sennych i z zapętloną myślą, której nie sposób ani złapać ani odegnać. 
pada znów. za oknem łąka, której nie skoszono i po raz pierwszy od wielu lat przypomniała sobie swoją malowniczość, czyż to nie piękne? oglądam ją jak obraz, patrzę przez strużki deszczu głęboko w tło zepsute hałdą zerwanego z  drogi i zrzuconego na kupę asfaltu. ludzie fotografują deszcz i wrzucają na fejsbuka, to tez nierealne, kiedyś deszcz po prostu padał, nie był dziwem, choć klasyfikowano go jako zjawisko. gorzej, że myślą, że jak pada tak dużo deszczu to koniec suszy i mateczka planeta się odrodziła i możemy spokojnie pójść do swoich samochodów. a susza jest, nawet pomimo tego deszczu. deszcz nie wsiąka w mateczkę ziemię tylko rozbijając sobie twarz o wybetonowany, wyasfaltowany świat, o zeschnięty na kość naskórek naszej planetki, zalewa co tam się nawinie, a później razem z wiatrem wędruje do góry. albo do strutego na śmierć oceanu. zupełnie nie do picia.
zostały nam dziś cztery kury, z czego jedna chyba nie dożyje jutra. i kogut. Wyrzuciłam nad ranem rudego z kurnika, zdążył usunąć z tego nierelanego świata połowę drobiu, a ja w tej malignie nad ranem, w tej myśli zapętlonej, myślałam, że drą się jak zwykle, jak co dzień. aż do jednego przeraźliwego jak ból krzyku z któregoś kurzego gardła, dopiero wtedy podskoczyłam i pognałam z motyką w garści. w piżamie, na bosaka, rozczochrana. kto by się tam czesał do lisa.
czytam Pod powierzchnią Kaczorowskiego, o Otcie Pavlu, przejęłam dziś od Poczty Polskiej nowego Dicka i kolejne części Muminków w audiobookach. Krzysztof Kowalewski je czyta i robi to świetnie, ale mogę słuchać tylko, kiedy nic nie robię, bo kiedy coś robię, nie mogę słuchać. jedna rzecz na raz, jedno zadanie, jedna uwaga, ona mi się skupia tak mocno w stożek, że nie dam rady umieścić na jej czubku więcej niż tylko jednego anioła, więc problem filozoficzny w moim przypadku jest rozwiązany. 
no i byłam wczoraj na wyborach, wstałam z cieniem nadziei, ale zgodnie z opadaniem naszej najbliższej gwiazdy, opadała również nadzieja. pod koniec dnia zaczęła ścielić się przy glebie jak mgła, ale ta rano się podniosła,a  nadzieja już tak sobie tam leży gdzieś w mokrych trawach.



niedziela, 28 czerwca 2020

Trach w Białej Fabryce

A, zapomniałam umieścić w kącie pompowania ego (według fengszuja każdy blog powinien mieć zarówno kąt do spania jak i kołyskę ego) linka do Krzyśka Kleszcza wpisu o Trachu

https://bialafabryka.blogspot.com/2020/04/pyzata-morda-w-peni-trwozliwe-apki.html?m=1&fbclid=IwAR3zXss2j5iw8BpAt7F_QJBIWDxhB9ZW7a2b3M4hqAnv9LXSozfx7Sr_Y6U

Zastanawiam się jak to jest, że nauczają, ze trzeba mocno chcieć i wtedy się to osiąga, no jeszcze czynami trochę, ale wiecie o co cho, a ja jak tak bardzo chcę to ch... organ jeno dostaję,a  udaje się w miejscach, na których jakoś niespecjalnie mi zależy. Oczywiście to nie oznacza, ze się nie cieszę, bagatelizuję, czy demonstruję kompletny ignor, tylko po prostu nie dbam na co dzień tak bardzo, jak o rzeczy, na których mi bardziej zależało.
Gorzej, ze jeśli odwrócić sytuację, to wszechświat wie, że ty wiesz i że zaczynasz kombinować, a ponieważ ty wiesz, że wszechświat wie, że ty wiesz, więc nie kombinujesz, a ponieważ wszechświat wie, że ty wiesz, że on wie, że ty wiesz, to wszystko zostaje tak jak jest, po staremu. kaplica.


piątek, 26 czerwca 2020

poniedziałek, 22 czerwca 2020

zanosi się na bu, a my się wiecznie znosimy

O tak się burzy ostatnio u nas. wały szkwałowe przecudowne przetaczają się nad moim podwórzem, tylko gapić się w górę i podziwiać majestaty, draperie, piekielne kotły i kowadła, groza zdejmuje pięknem, a piękno grozą



Czytam kwitowania, komentarze na Fb, przyglądam się światu i tak mi wychodzi, że  rzeczy rozbijają  się często o pewną ogólną paranoję, jaka ogarnia populację w kwestiach tytułowanych w porządku obrad jako "sprawy różne".

Ostatnio w kwestii tolerancji. Przyglądam się wpisom, reakcjom "dyskusjom" i zdaje mi się, że każdy problem i zjawisko natychmiast wywołują efekt panicznego skoku na drugi biegun, nazwałabym to jakoś tak - dwubiegunową chorobą ludzkości. Gdyby ów efekt nie zachodził, w ogóle prawdopodobnie nie przeszkadzałyby żadne nazwy, czy żarty, nie ciskalibyśmy w siebie pecynami gliny i możliwe, że każden żył sobie po swojemu. Wykwita na tych bojach o tolerancję, kwiatek nietolerancji, który jest hybrydą z nietolerancyjnych i nietolerujących nietolerancyjnych, a także nietolerujących tolerancyjnych ale nie tak jak "my" i wszelkich innych odcieni. Bardzo kolorowy kwiatek.

Mam na przykład kolegę, który jest tak bardzo uwrażliwiony na brak tolerancji w kościele, że czuje wewnętrzny obowiązek wystawiać środkowy palec każdemu mijanemu w drodze do pracy kościołowi. Przestałam go już zapytywać, czym mu zawinił gotyk
 W zachowaniach histerycznych, jest niestety coś takiego, że pociągają reakcję nie pozytywną, a nakręcają sprężynkę dalszej paniki i histerii, nawet jeśli tematyką zgodne są z naszym osądem.

Oczywiście  nie oznacza to, że godzę się z brakiem tolerancji, czy zostawiam, bo tak było, jest i ...
 Nie, przeciwnie, uważam, że każdy z nas powinien  dbać o tolerancję. Specjalnie używam słowa dbać, nie walczyć, bo dbanie, to słowo nieagresywne, spokojniejsze, pilniejsze, pracowitsze i gdybyśmy dbali o swoją tolerancję, może łatwiej by było? i obywało się bez walki?

Jest jeszcze drugie słowo - "starać się",  ja na przykład staram się tolerować ludzi i rzeczy, którzy/które mnie wk..., irytują, a przebuk, wcale nie jest to łatwe. 
Ale staram się, naprawdę.







Dziś przynoszę liza książki Wiedeńskie koło Dusana Sawicia w przekładzie Agnieszki Żuchowskiej-Arendt.
Jest to rzecz, która mogłaby w moim odczuciu być naprawdę dobrą książką, bo kiedy pozbawić ją opisów rodem z Harlequinów, tych wszystkich "migdałowych oczu, naprawdę przystojnych rysów i dobrze zbudowanych sylwetek", kiedy pozbawić ją  ledwie wyczuwalnego (a jednak) posmaku ethosu Bałkańczyka i dodatkowo prób polerowania tegoż, zostaje ciekawa historia z odpowiednią dynamiką, bo jest migracja będąca na poły własnym wyborem, na poły przymusem, jest cykl przypadkowych zdarzeń, które zazębiają się i tworzą większy mechanizm, jest szczęście i dramat, tylko wszystko się jakoś rozpełza, tleje w palcach, jak zleżałe płótno. Może po Serbsku brzmi inaczej, nie wiem, po polsku własnie tak ją odczułam, ale to już każdy sobię rzepkę skrobię.


a tu gawroństwo i czereśnie




poniedziałek, 15 czerwca 2020

zanim rozdziobią nas gawrony

Wróciłam z drzewa zziajana, zdyszana, lecz fraszka igraszka... Ranną rosą poniósł się iście pandemoniczny wrzask, napadły na nas gawrony z lekką kawalerią srok, więc chwyciwszy naprędce wiaderka, pobiegłam ratować to, co jeszcze ratować się dało z czereśni. Na szczęście stado gawronów zachowuje się inaczej niż szpaki i kwiczoły, które pod ostrzałem pecyn, klasków, tupań, gwizdów i pohukiwań aż po dzikie wrzaski, mają mnie głęboko w  rzyci. Gawrony (przynajmniej na razie) trzymają się obok, póki uprawiam indiański taniec w okolicy drzew. Tak więc od rana te czereśnie zbierałam, no bo skoro już na drzewie muszę siedzieć, to nie z pustymi rękami. Rozdaję wszystkim krewnym i znajomym królika, ptactwu też nie bronię, tylko, że ptactwo zjada wszystko na pniu (sic!), zatem jeśli coś da się ocalić...





Noc była biała. Wiedzieliście / udaję, że mówię do licznej rzeczy czytaczy, tymczasem prawdopodobnie raz do roku zajeżdża tu autobus na pętlę i ci co w nim zaspali, przerzucą wzrokiem linijki, na co zresztą nie narzekam, bo też i obciążenie mniejsze, że trzeba dobrze pisać i pisać ważko i ciekawie/, a wiec wiedzieliście, że mamy białe noce? Jak nie pośpicie w nocy, a mieszkacie w terenie umożliwiającym obserwację horyzontu, zobaczycie, że łuna zachodu zaraz przechodzi w łunę świtu, niemal płynnie, dziś sobie na obie patrzyłam, ponad polami. Nie pospałam, ale i trochę filmów i trochę książki i tak zeszło jakoś.




Wrócę jeszcze do wykładów Umberto Eco, Na ramionach olbrzymów,  bo w jednym z  ostatnich (o paradoksie) natknęłam się na rzecz, która sprawiła mi niekłamaną przyjemność, całą stronę poświęcił Eco na Leca, naszego Leca, cytuję: Jedyne paradoksy, które prawie nigdy nie wydają się rakowate, to paradoksy Stanisława Jerzego Leca (...) Przyznaję, ze mam słabość do Leca, ale chciałbym zakończyć paradoksem służącym mi w życiu za przewodnika, choć nie zawsze jestem mu posłuszny; mam też nadzieję, że i wy się nim posłużycie:
"Pomyśl, zanim pomyślisz"

i jeszcze przepiękny rysunek Auguste Leroux, ilustracja do Dzienników Casanovy. Rysunek pełen uczuć, emocji, o wielowarstowej narracji. Zawieszenie Casanovy w punkcie między prawdziwym czuciem, a polityką działania, postawienie go w punkcie potrójnym tajemnicy, obłudy i miłości

https://66.media.tumblr.com/b49fa66b75efbf58b0a279339442a6a2/tumblr_p3sfxe09JN1r1b39ao1_500.jpg




sobota, 13 czerwca 2020

Eco w komunikacji wiejskiej

"Anna Karenina nas wzrusza, ponieważ podpisawszy pakt narracyjny, udaliśmy, że żyjemy w jej świecie tak, jakby był on naszym, a po krótkim czasie (jakby w  chwili mistycznego uniesienia spowodowanego niewątpliwie określonymi zaletami narracji) zapomnieliśmy, że udajemy.(...)"

Jestem wierną od lat miłośniczką Umberto Eco (zresztą chyba ja w ogóle wierna jestem, czyli pomimo paskudnego charakteru posiadam też rys psi) i w tak zwany długi łikend, to własnie z nim spędzam poranki. A właściwie z jego zarzuconymi jesienią ze względu na niemożność koncentracji, esejami - Na ramionach olbrzymów (przeł. K. Żaboklicki) . 

Ach, niech się nie zgadza kto tam ze mną niezgadzać się chce, Eco jest znakomity. Jego erudycja mnie powala, ale sama erudycja nie powaliłaby mnie, gdyby przez nią nie przezierała przemyślność i znakomite poczucie humoru. Chapeau bas w stronę tłumaczy Eco, bo wierzę, że gdybym czytała Eco w  jego języku ojczystym, byłoby jeszcze bardziejszej, ale i na grunt polski przepływa krótki błysk mrugnięcia okiem, ledwie dostrzegalny uśmieszek, który widać tylko pod odpowiednim kątem i to w lustrze. Jest to jeden z ludzi, z którymi marzyłabym się spotkać, posłuchać na żywo, spędzić wieczór na rozmowie. Ale po a) nie żyje, po b) ja i tak nie umiem włoskiego, po c) nie umiem też w międzynarodowym pogańskim, zatem raczej stałabym i głupio się uśmiechała. Ale i tak chciałabym. 

W fantazji  wybrnęłabym z tego, że mogłabym być przygłupią prowincjonalną kuzynką włoskiego intelektualisty, która przynosiłaby herbatę i siedziała w kącie, żeby posłuchać melodii, która (jak to świetnie wyjął w jednym ze swoich wykładów  Borges) niesie ze sobą ładunek tego, o czym mówią słowa).

A coraz mniej jest z kim rozmawiać, kogo słuchać. Paradoksalnie, coraz mniej, choć coraz więcej ludzi mówi. Kurczy mi się też grono interlokutorów, z różnych przyczyn, nie wszystkie są zależne ode mnie. W najbliższym kręgu została garść najbliższych przyjaciół, których nad ranem dręczę myślami o literaturze i sztuce w ogóle i którzy jeszcze z tego powodu nie zablokowali mojego numeru. W tym miejscu chciałabym im podziękować. Odwdzięczam się wszakże jak mogę, podejmując dysputy zaproponowane przez nich w równie dziwacznym czasie, o ile jestem komunikatywna, czyli posiadam przy sobie środek przekazu (również w postaci języka). A jest to rzecz ważna, inspirujące są te rozmowy, to patrzenie w swoje serca, przyglądanie się swoim pracom, smakowanie spostrzeżeń, obracanie na wszystkie strony rzeczy wypatrzonych, przyniesionych. To niezwykle cenne.

To dokończę cytat z Eco

"(...) I nie tylko: ponieważ w tym świecie nie byliśmy - że tak powiem - zarejestrowani, czyli nasza obecność mało tam znaczyła, instynktownie staraliśmy się postawić w miejscu jego prawowitych mieszkańców, którzy z rozmaitych względów najwięcej mieli z nami wspólnego"
*

A fotel nie należy już do mnie, o



czwartek, 11 czerwca 2020

"I see trees of green..."

Uwielbiam podeszczu, ranek wstaje jeszcze zaślumkany, zamazany, gęsty od oparu. Słońce niemal z trudem przepycha się przez powietrze i wszystko jest pod okapem, parasolem tuiteraźniejszości, złudnym, bo złudnym, ale nie samą jawą żyje ten świat.

Wyglądam przez okno na łąkę, a tam żywot we wszystkie strony, obrazy jak z Chełmońskiego , na wyciągnięcie ręki, na krok bosą nogą w tej ciepłej i mokrej trawie. I zaraz po czereśnie, nagrzane, opasłe od soku, i z książką pod głosami uwijającego się żywota, coś takiego panie, coś takiego...

I jeszcze ten zapach, moczarów, gliniastych dołków porosłych zielskiem, wierzbowisk zasiedlających wykroty i bagienka. Ten zapach jest niepowtarzalny, tylko warmiński. Z zamkniętymi oczami trafiłabym do siebie.

A do siebie czasem trafić jest trudno, czasem stajesz przed własnymi drzwiami z pewnością, że oto znajomy kształt klamki, a klucz zgrzyta, obraca się i nijak nie pasuje. Otwiera ci ktoś zgoła niespodziewany, niby przypomina, niby podobny, a inny. I nie wiesz właściwie, czy to tu, czy nie tu, bo niby stół w tym samym miejscu i dach i figurka bozi bez rączki, a wszystko jakby nie te, nie garnie ci się do rąk, a ty się doń nie garniesz. Ale zamykasz oczy, wdychasz ten zapach i wiesz, że którekolwiek atomy by się nie pozamieniały miejscami z innymi atomami wszechświata, pamięć tkankowa trwa.

I coś w tym jest, bo zastanawiałam się dzisiaj zalegając jeszcze pod parującym ze mnie snem, że nie pamiętam przeczytanych książek, obejrzanych filmów, wysłuchanej muzyki, a świetnie pamiętam życie. Wzmacniam się tą myślą, że owo życie zawiera całą tę wysłuchaną muzykę, obejrzane obrazy i przeczytane słowa, zawiera wszystkie poranki i zachody świata, czas niczym nie ograniczony.

Amen









A na ostatnie zdjęcie trafił Michalec, co był mnie nawiedził będąc w drodze motórem i to po latach niewidzenia się, czym wprawił mnie w osłupienie najpierw, a w radość wielką zaraz za tym.
To niezwykle ważkie uczucie, że inni jednak rozpoznają, że tu.

Teraz dopiero amen


środa, 10 czerwca 2020

W dekoracjach snu

Bardzo znakomicie, że pada. Co prawda wraz z padaniem jest ziumb, ale wody brakuje, więc niechże. nawet kosztem moich pelasiek, które posadzone na początku kwietnia ani drgną. Ale niech pada. Mam dziwaczne sny, od cudownych, po koszmarne.
Stale mnie prześladuje jeden majak senny, a w zasadzie to jest już śnienie na jawie, że demon, najczęściej pod postacią zwierzęcia (nie wiem jakiego, bo tylko to czuję i boję się otworzyć oczy i poruszyć) skacze na moje łóżko i staje mi nad głową. Dzisiaj znów go miałam. Odczucie przerażenia jest koszmarne. I leżę tak z zamkniętymi oczami aż do momentu, kiedy zacznie przez moje powieki prześwitywać promień brzasku (chyba dlatego wolę spać od wschodniej strony), zastanawiając się ile jeszcze wytrzyma mój pęcherz.
Kiedy śpię z kotem, uspakajam się szybciej, bo obudzony rozsądek szybko mi podpowiada, że ach gdybyż namacalny piekielny stworzeń wskoczył mi na łóżko i ziajał nad mą głową, kot na pewno nie chrapałby tak smacznie u mojego boku. Ale czy głuchy kot też?
Ale poza tym mam także bajeczne sny sny, aż się czasem nie chcę budzić i polegałabym jeszcze, a  tu trzeba do zdalnego, do kur, do mamci, do świata...
A ten świat nie może ani chwili pobyć sobie beze mnie. Co w tym jest, że z jednej strony świat ma nas głęboko w tylcu, ale w spokoju też nas nie chce zostawić? Że my tylko chcemy święcie w spokojności paść się, jako te baranki wełniane,  na zacisznej łączce, ale nie, zaraz na tę łączkę musi meteor, musi kosa spalinowa, musi tuman kurzu.
Albo to może obopólna zasada przyciągania?

Okolicznościowo czytamy Fistaszki



Ciągle się skradam po ten pierwszy tom Fistaszków, ale chadza za jakieś horrendalne kwoty, więc możliwe, ze kupię go na łożu śmierci, jak już kwoty będą dla mnie czczą obietnicą złożoną spadkobiorcom. 

A poza tym, zakupiłam sobie mebel. Mebel piękny, mebel autorski, mebel zadzierżysty, mebel posiadający swoje wewnętrzne i zewnętrzne ja. Wyrzuciłam landarski tapczanik wraz z Powidokiem i wspomnieniami artystycznych zadków, które go gniotły.

Retes: a nie wiem, czy nie powinnaś wystawić tapczanika na aukcję z listą poetek i poetów, którzy na nim spali...

A jako, że służył mi ten tapczanik wcześniej również za część biura, wczoraj odruchowo cztery razy rzuciłam za siebie komórkę, no, ale to Samsung solid, to nie umer od tego.

A mebel jest taki i zrobiła go pani Katarzyna Strzeszewska. I teraz jest więcej miejsca do tańczenia oraz lepsze echo do śpiewania.




A na czereśniach dojrzewa już zatrzęsienie czereśni i zaczynamy nieco gniewać się z ptactwem. A po łące bociany. Niesamowite wrażenie, bo mają też gniazdo na kominie tuż nad moim oknem i kiedy wzlatują lub zlatują z gniazda, robią to jakby miały wlecieć w moje okno. Ja to mam, mówię Wam, mój świat to chaos, ale jakiż piękny chaos.

Coś dzisiaj podejrzanie optymistyczny post mi wyszedł, a wstałam taka wyziewana i wypluta, z chmurą gradową na pysku i opadłymi konarami rąk. Może niebezpiecznie niesie na dobre?

piątek, 5 czerwca 2020

z zapisków kury domowej

Nie będę składać na pandemię i brak czasu tego, że zwolniłam się z dyscypliny pisania. Co prawda wiele napisałam w głowie, nie powiem, całą książkę nawet, tylko w głowie to wygląda zawsze zacniej, niż na świecie, no i w ogóle jest takie poczucie we mnie, że kiedy o czymś, teoretycznie ważkim, zacznę pisać, to mi się od razu odechciewa. W ogóle nie umiem chyba rozmawiać. 
Dzisiaj więc piszę na rozgrzewkę, bo postanowienie jest takie me, żeby się nieco z tego gnuśnictwa blobowego (nie nie, nie myśl sobie blobżku, całe dnie klepię w komputer, ale treści zgoła inne, niż tu) wyciągnąć za włosy, jak to był zrobił jeden znany nam wszystkim baron.

No to co ostatnio fajnego przeczytałam

Otóż nabyłam kolejny tytuł Michaela Chabona - Niesamowite przygody Kawaliera i Claya w przekładzie Piotra Tarczyńskiego. I po raz kolejny się na Chabonie nie zawiodłam. Jest to osadzona, rozkrzewiona i zaplątana w historii pewnego komiksu, rzecz o dorastaniu, miłości, przyjaźni, tajemniczych światach umysłu. 
Eskapista Joe Kavalier ucieka z okupowanych przez Hitlera Czech i przybywa do swojego kuzyna Sammy'ego Claya (a właściwie Samuela Klajmana) do USA przez Japonię. Jak i dlaczego? Nie chciałabym zepsuć przyjemności zgłębiania tej świetnej historii dwóch komiksiarzy dziwaków, których losy na zawsze związały nie tyle więzy rodzinne, a pewien golem.
Książka napisana cudownie, potoczyście, z właściwym Chabonowi poczuciem humoru, z wnikliwymi obserwacjami socjo i psychologicznymi ułożonymi nienachalnie w wartko toczącej się akcji. 
Barzo polecam.

Z przytarganych przez Zinka "zdrugiejręki" rzeczy, czytnęłam w końcu Lubiewo Michała Witkowskiego. Jakoś nie miałam wcześniej okazji, a i tez niezbyt mnie do tego piliło, zważywszy na to, że autor żyje, a ja, jak to już ustaliliśmy z tow. Radwańskim, czytuję tylko tych martwych.
Smutna bardzo ta książka jest, dobrze napisana i przesmutna. Mankament? Znalazłam na tej samej stronie 2 niczym nieuzasadnione orty, które mówią że po czole płynęła mu "stróżka" i w kontekstach nijak nie dało się wytłomaczyć tego licencją poetycką. Najwięcej jednak frajdy w tej książce sprawiły mi notatki kogoś, kto ją przede mną czytał, notatki czynione ołówkiem, grzeczne, wręcz szkolniackie, więc może jakiś pilny student literaturoznawstwa?

Później Vonneguta Recydywistę w przekładzie Jolanty Kozak i Matkę Noc w przekładzie Lecha Jęczmyka, obie zacne. Tych wcześniej nie czytałam, a położyłam je do koszyka przy okazji zakupu dwóch innych Vonnegutów, które pożyczone w zaufaniu, przepadły w otchłani.

w tak zwanym międzyczasie Karoliny Piotrowskiej Rozwój seksualny dzieci, którą to pozycję sensowną, konkretną, napisaną jasno i bez pitolenia, polecam wszystkim ro i niero dzicom/

a teraz czytam Fistaszków tom kolejny i czekam na kawalerię, która ma przybyć około dziewietnastej, by naruszyć spokój tego domostwa.

A ze zmian, to wprowadzam zmiany. Długo biłam się z myślami i utrzymywałam zdezelowany tapczanik na potrzeby hordy, ale zbieg z okoliczności sprawił, że będę miała fotel, a ordyńcy jeśli zajdzie potrzeba, otrzymają kąt na podłodze. No i razem z tapczanikiem wyprowadzi się Powidok.

Robicielka fotela okazała się megaekstrahiper babeczką, więc zanim się spostrzegłam już kupiłam ten fotel. Jeszcze nie przyjechał, ale już jest. Piękny jak marzenie. Choć kumpel z kopalni ryje ze mnie, że myślał, że się go pozbywam (fotela, nie kumpla, tego akurat jest trudno się pozbyć - kumpla, nie fotela), a nie, że kupiłam.
I jeszcze w dodatku zamówiłam absokurwalutnie cudowną drewnianą szafkę u innej artystki i też z tych znających Józefa. Nie wiem jeszcze co zrobię z nadplanowo pojawiającą się przestrzenią, ale może zostawię to Majce, która kiedy tylko wpada do mnie, to najpierw zwija chodniki

- Maju dlaczego zawsze zwijasz chodniki w moim pokoju?
- nie wiem (odpowiada czterolatka)

A w ogrodzie cuda.