czwartek, 29 lutego 2024

sytuacje opresyjne

W domostwie z takich czy innych powodów, w robocie z kolejnych, w świecie ludzi z najróżniejszych, poczucie wolności mam, kiedy o świcie maszeruję mokrym asfaltem do krzyżówki (moja trasa do pracy) i jeśli akurat nie dogina kierowca wielkiej ciężarówki, słyszę ptasie targowisko dokonujące się w rezerwacie. Cóż to za koncert! Wieczorami, nocą słychać je również na schodach przed domem, słychać z okna kuchni, z momentów ucieczki od zgrozy czynności zwanej prozą życia. W ogóle, ta droga poranna to jest najfajniejsza wymyślona rzecz na świecie, lepsza nawet od żarówki, choć nie powiem, ta się przydaje. W kuchni na przykład świetlówki zdecydowanie dąsają się, to jedna, to druga i z tej przyczyny, wszyscy wchodzący do pomieszczenia po zmroku, zastygają w minutowej medytacji aż do podjęcia przez rzeczone decyzji, która teraz pali. Można powiedzieć, że taki mamy zen. Wymyśliłam sobie na tę drogę o poranku torbę w torbie, czy raczej w plecaku, czyli odgrzebawszy srodze już zmechraną biedronkę (płócienny ten czerwony plecak ma już jakieś 60 lat z okładem), używam jej do transportu tak zwanej damskiej torby podręcznej oraz torby dydaktycznej, bo trzeba szanować szkielet osiowy.

sobota, 24 lutego 2024

wyrwane kontekstom

 Losie kochaniutki, jeszcze dzienniki podróżne ubiegłe niedokończone, a tu już rok przelecial przez palce, czy może raczej przez kraty mojego żywotka  i prosz ja was, przedziwnym trafem lecę do Kirgistanu. To znaczy teoretycznie, bo wszechświat z dużym prawdopodobieństwem może mi tę wyprawę wychichotać.
Okazja pojawiła się i choć mam trudne dylematy moralne, chwyciłam ją za nogi i trzymam, a co się wydarzy, wydarzy się i fajnie. W tym Kirgistanie przez góry będziemy jechać konno i trochę to obawa, bo ja i koń to jak ja i taśma klejąca, ale zapewniono mnie, że konie mają wiele cierpliwości i nie zrzucają ludu ze skał , by później w wolnym końskim czasie odhaczyć fakt ów na ścianie stajni (możliwe, że tylko nie odhaczają, dlatego nie wie o tym nikt).

Chociaż żywot pędzę niewesoły, zaczynam codzienność od ćwiczenia uśmiechu. Rozjarzam michę tuż po otwarciu oczu i jeszcze za każdym razem, kiedy patrzę w lustro. Nocą też, kiedy wstaję do mamci i mam ochotę mordować, palić oraz grabić zeszłoroczne liście, kiedy tylko uświadomię sobie morderstwo w mej duszy, uśmiecham się, nie, nie to, ze zamieniam ogrodnictwo w czystą radość, wywołuję uśmiech sztucznie. Kiedy czuję, że jestem wściekła, że zgrymaszam oblicze, kiedy nachodzi mnie atak żalu, uśmiecham się. Sztucznie wywołany uśmiech też jest prawdziwy, wchodzi w nawyk i obiecuję wam, że  przynosi ulgę.  Nie rozwiązuje najczęściej problemu, ale czasem tak. I fajnie.

Innym sposobem utrzymywania głowy nad powierzchnią jest pływanie w głowie. Noszę w sobie  bibliotekę wspomnień, mam do nich dostęp głównie dzięki światłu, o czym kiedyś skrobałam już na tym blobie. I w tych wspomnieniach, w wolnym, niewypełnionych działaniami czasie, sobie grzebię, napawam się aurą, wchodzę w minione i przebywam w nim jako gość z prawami do nieograniczonego korzystania. Zanurzam się na przykład we wspomnieniu miłości, przyjaźni, podróży, czerpię z niego  przyjemność. Nie z minionej sytuacji, tylko odczuć, cudownej aury chwil czystego szczęścia. I fajnie.

Podobną techniką przeżywam nowe poczuciowe przygody wtedy, kiedy nie mogę przezyć przygody realnej,  obserwując w drodze  z pracy przesuwający się za oknem krajobraz, patrząc w chmury, czy z kuchennego okna w wibrujący pogodą ogród . Wyobrażam sobie wędrowanie po świecie na starożytną modłę perpedesa, odczuwanie akurat panującej pogody (tu także korzystam z biblioteki wspomnień odczuć), zmęczenia, tego, jacy byliby ludzie spotykani po drodze, czy zapraszaliby wędrowca do domu, miniaturyzuję się, żeby zamieszkać pod krzakiem kaliny, unoszę się w śnieżnym krajobrazie chmur.  Takie zabawy ze światem. I fajnie

Ostatnio na tapecie mocno był u mnie Kurt Vonnegut i Suzanne McConnel, Zlituj się nad czytelnikiem. Zasady twórczego pisania (przekład Tomasz Bieroń) i książka jest cudowna, Suzanne opowiada o tym, jak Vonnegut uczył pisania, przytacza fragmenty jego wykładów, książek, dodaje własne spostrzeżenia. Książkę naznaczyłam wieloma oślimi uszami i jedno ośle ucho wam tu przyniosłam

Dzieci [...] potrafią stać się na parę godzin pewnym dokładnie określonym aspektem tej Kupy Wszystkiego czyli Wszechświata, na przykład wodą, śniegiem, błotem, kolorem, kamieniami (małymi, którymi rzucają, dużymi, pod które zaglądają), echem, wydawaniem śmiesznych odgłosów, biciem w  bębenek i tak dalej. Uczestniczy w tym tylko dwoje: dziecko i Wszechświat. [...]
A zawodowi artyści-malarze, bo o nich jest spora część tej zmyślonej historyjki, to ludzie dorośli, którzy dalej bawią się jak dzieci różnymi maziami i brudem, kredą i rozdrobnionymi minerałami wymieszanymi z olejem, starym popiołem i tak dalej, którzy przez całe życie mażą coś, smarują, bazgrzą, zdrapują i ... tak dalej. Ale w dzieciństwie było inaczej: wtedy byli sam na sam z Wszechświatem, i to sam Wszechświat nagradzał ich lub karał, jak starszy towarzysz zabawy.

(K.Vonnegut w przedmowie do wydania Sinobrodego, Zlituj się nad czytelnikiem. Zasady twórczego pisania, K.Vonnegut i S.McConnell (przeł. T.Biedroń)

Przeczytałam też w końcu Moje drzewko pomarańczowe Josego Mauro de Vasconcelosa (przeł. Wojciech Charchalis) i Harry Potter i przeklęte dziecko, J.K. Rowling, Johna Tiffanego i Jacka Thorne'a (tłum M. Hesko-Kołodzińska i P. Budkiewicz)

książek tych nie mogę odłożyć na półkę, bo ponotowałam w nich różne pomysły i na bank zapomnę gdzie są.

i fajnie.


errata, zdjęcie z połowy lutego, teraz już u nas przedwiośnie aż świszcze