czwartek, 29 kwietnia 2010

Alma

wolne

chcę buzi

:]

Wyrusz nie nie

Rozkminiawszy z Bińką mechanizmy przyznawania wyróżnień blogowych. Działają one jak św Antonim, czyli łapka w łapkę podaj dalej. Wobec tego, w ramach protestu i przywracania szczerego docenienia, ja z Mierosławem Popiołkiem y Sadza y Lewandosky rulezz, przyznajemy wyróżnienie nieprzekazywalne


temuż otoż bloguż!

http://www.cudaki.blogspot.com/


po znajomości, a co! na to się ma znajomości, by "po"

; D

(acz blog doceniam serialnie, bo lubię cudaki Danuchy)

kształt

patrzę na kształt chmur i myślę o tym, co widzieli w nich ci, którzy jeszcze nie znali samochodu, samolotu, pociągu...
czy ja też nie widzę w chmurach tego, co widywali oni?

wtorek, 27 kwietnia 2010

zachowaj nas

Od powietrza, głodu, ognia i wiosny...





Imieniny dziś ulubione - Kanizjusz

Anastazy, Andrzej, Bożebor, Kanizjusz, Martyn, Piotr, Teofil, Zyta

niedziela, 25 kwietnia 2010

perwersyjnie




Tomasz ogląda hiacynty Joanny

:|


Z pogawędek biologów tym razem o kolorach

Ja:
tylko jakie masz kolory hiacyntów

Tomek Nowak:
:D:D

Tomek Nowak:
były niebieskie

Ja :
ale niebieskie niebieskie czy szafirowe czy fioletowawe?


Tomek Nowak:
niebieskie takei niebieściste

Tomek Nowak:
ale w donicy nie na dworze

Ja :
ale nie takie jak na zdjęciach?

Ja:
ja sie najbardziej cieszę z tego łososiowego
gdyż takiego nie miałam w ogóle :]

Ja:
zrobił się sam
od dwóch lat zrobił się łososiem i nadal pozostaje w tym stanie

Tomek Nowak:
czyli ten różowy to jest?

Ja:
:D

Ja:
nie

Ja :
łososiowy to ten żółtawo-pomarańczowawy


Tomek Nowak:
aa, ten ecru

Ja :
nie

Ja:
ten ecru to żółty

Hiacynt

O tej porze dnia i roku, wszystkie okoliczne pczoły i czmiele, dostają kociej mordy z powodu hyazyntów i kiedy się uważnie przyjrzeć, każdy kwiatek, jak klosz lampki świeci niby żarówką - owłosioną dupą bzykacza






wprost z ogrodu
kocham hiacynty miłością dziwaczną
i nieco ekscentryczną. aż do zawrotów głowy
w tym roku ucierpiały na skutek prac konserwatorskich przy folii
buuuu ucierpiały srodze. oto ostańce

sobota, 24 kwietnia 2010

Zamawianie

No więc moi drodzy, na prezent chcę moździerz

:]

czwartek, 22 kwietnia 2010

wieczny odpoczynek

z ciekawych snów pochodzących z ostatnich, gorączkowych nocy, najfajniejszy był pełnometrażowy, fabularny i w technikolorze sen o śmierci

po pierwsze dowiedziałam się z niego, że śmierć jest eleganckim, przystojnym mężczyzną z ogromnym poczuciem humoru i skłonnością do lekko złośliwego dokuczalstwa, ale nie z chęcią szkodzenia,
po drugie, że jest flirciarą (flirciarzem?) i uwielbia nowinki techniczne (bardzo oblatana była w tej dziedzinie)
po trzecie dowiedziałam się, w którym miejscu naszego cmentarza najbardziej lubi przebywać i gdzie stoi, kiedy chowają zmarłego
po czwarte dowiedziałam się, w którym miejscu będzie mój grób i że będę go dzieliła z kimś pochowanym lata temu
po piąte dowiedziałam się, ze śmierć można odsunąć, ale nie powinno się tego robić
po szóste dowiedziałam się, że lubi ze mną przebywać]
po siódme była mimo swoistej bliskości groźna, pod spodem majestatyczna i czułam przed nią stały respekt i dziwne napięcie wynikające ze stałego czucia, że nie dotyczą jej emocje, jakie sama ludziejsko przejawiam.

W dodatku porozmawiałyśmy na kilka interesujących tematów. Tak upostaciowana, to mi się jeszcze nie śniła, zwykle we śnie pojawia się anioł śmierci, ale go nie widać jako osoby, a tu prosz, jaka przyjemna odmiana
Sen był z fabułą, ale nie chce mi się jej zapisywać. notuję więc tylko znaczniki pamięciowe.

dr ojboli

kiedy człowiek czuje się, jak skrzyżowanie piekarnika z zamrażarką, dobrze jest mieć pod ręką jeden sezon dr. House'a. nic tak nie przynosi ulgi, jak myśl, że mogło być przecież gorzej.
prawdopodobnie będę żyła. słowo "prawdopodobnie" określa możliwość, nie jest jękiem pesymistycznym ;P

wtorek, 20 kwietnia 2010

o

Agnieszka, Amalia, Czesław, Czech, Czechasz, Czechoń, Florencjusz, Florenty, Nawoj, Sulpicjusz, Szymon, Teodor

piątek, 16 kwietnia 2010

O tym, że kobiety powinny mieć jakieś zainteresowania

Wulkan, wulkan, gdera Ceratowy, gdzie są moje, do cholery, skarpetki!

dzisiejsza opowieść przedwieczorna






*
a przy okazji
imieniny dziś mają:
Benedykt, Bernadetta, Cecyl, Cecylian, Charyzjusz, Erwin, Erwina, Julia, Ksenia, Lambert, Lamberta, Nikita, Nosisław, Patrycy, Urban

(cudowny skład słów)

czwartek, 15 kwietnia 2010

Ulzhan


Jest taki film Volker Schlondorfa - Ulzhan. ciepły, spokojny, jeden z ładniejszych filmów wędrówki, jakie widziałam. Jest w nim dużo przestrzeni, szeroko rozciągniętej. możliwe, ze to właśnie ta otwartość kazaskiego stepu jest jedną z rzeczy, która mnie w filmie pociąga, bo odkąd pamiętam, miałam wielkie kochanie otwartej przestrzeni łąk, a kiedy malowałam, musiałam zmuszać się, żeby umieszczać na obrazie coś więcej, niż tylko linię horyzontu.
postaci w filmie są bardzo wyraźne, ale nie czuję w nich sztuczności, swoista ich baśniowość, pozwala na pewną ostrość rysów, która mnie nie razi, wręcz przeciwnie, jest w nich jakby duch, który czegoś tam we mnie dotyka. lubię ten film

środa, 14 kwietnia 2010

wiećnaja mierzłata

" Wołodia kopie szyb w tym miejscu, gdzie spodziewałam się natrafić na lód. Idę po zupełnie wyschniętym bagnisku, wśród kęp sięgających do pasa. Widzę z daleka: na jaskrawozielonym mchu, niczym sterta bielizny, leży wydobyty przez Wołodię z szybu lód.
Zbliżam się i staję zdumiona: wśród białej masy płoną jaskrawe ognie i mienią się wielobarwne iskry. Oto leży matowobiały lód, zwykły, pokruszony, rozbity lód, wyrzucony na powierzchnię ziemi.
Skądże w nim te pomarańczowe, niebieskie i zielone ognie?
Wiem, jak świeci się lód, jak mienią się perłowym blaskiem w słońcu czy świetle księżyca białe oblodzone szczyty, jak uroczyście skrzą się groźne masywy lodowców - widziałam je na wysokościach Kaukazu - pamiętam jak iskrzą się w głębokim cieniu lodospady, pamiętam ten cukrowy blask odsłanianych lodów w szybach i błyski światła na ścianach kopalni. Ale taki blask, jaki zobaczyłam w stosie wydobytego z ziemi lodu, trudno sobie wyobrazić. Można pomyśleć, ze wewnątrz kawałków lodu znajdują się ogromne, kolorowe brylanty. Po jednym, po trzy, po dziesięć.
Może to, jak w bajce, na czyjś rozkaz, z czyjejś woli lód zmienił się w diamenty? Może rzeczywiście jakiś nieznany mi człowiek, niewątpliwie czarownik, dawno, dawno temu powiedział:
"I zdarzy ci się nie wiadomo gdzie, w nieznanym królestwie, nie wiadomo kiedy - cud. I zmieni się na oczach twoich pospolita rzecz w niewypowiedzianie piękną albo w bezmierne bogactwo.
I jeśli to będzie piękno - to będzie nie ginące nigdy, a jeśli bogactwo - to niewyczerpane. I będziesz mogła zrobić z nim wszystko, co chcesz, nawet stracić. Ale jeśli trafi ci się piękno - zostanie z tobą na całe życie, tylko pieniędzy nie da. Tak to już będzie, nie miej mi za złe!" "

*

bardzo podoba mi się miejsce w tej czarodziejskiej opowieści, kiedy czarodziej mówi - możesz z tym zrobić co chcesz, nawet stracić

*
"I oto cud się spełnił. Nie wiem, czego sobie życzyć - bogactwa, za które świat można kupić, czy piękna, które pozostanie ze mną na całe życie?
Ale nie wolno mi długo pozostawać w bajce, słońce wprawdzie jeszcze świeci, ale niebawem nadejdzie zmierzch.
Wołodia wygląda jak człowiek, który trzyma w rękach kilka milionów.
- Proszę popatrzeć! - mówi wskazując lód.
- Zaraz będziemy odgadywać, dlaczego w nim tak płoną oddzielne kryształy.
- A może on zawsze taki?
Biorę w ręce kawałek lodu, w którego wnętrzu, w samym środku, jaskrawo mieni się się czerwono-zielony "brylant", i rozłupuję go. Nie ma nic. Zgasło. Woda cieknie strużkami, a lód ma kolor mętnobiały. Może źródło blasku było zbyt małe? Biorę drugi kawałek, świecący silnym żółtym blaskiem, i trzymam go cierpliwie w dłoni, dopóki nie roztaje. Świeci do ostatniej sekundy, potem nagle gaśnie i wszystko ginie. Znowu nic nie ma. Zupełnie nic.
A może to załamanie promieni w kryształach pokruszonego lodu? Odchodzę na bok i zmieniam punkt widzenia. Nie. Coś płonie w środku niezmiennie, jakieś jaskrawe czarodziejskie punkty. Wyciągam lupę, wybieram kawałki lodu x najbardziej błyszczącymi "brylantami" i oglądam uważnie. Nic nie widać, tylko blask, tylko jaskrawe światło. Ostrożnie obcinam kawałek lodu, już jest mniejszy, i wciąż patrzę nie odejmując lupy, wpatruję się do bólu w oczach. Oto tajanie zbliża się do ognia, bliżej i bliżej, już zblakły odblaski otaczającego lodu, jeszcze sekunda i... mój "brylant" gaśnie. I znowu nic nie ma. Ale kiedy na dłoni zostaje trochę mętnej wody, dostrzegam maciupeńki okruch drewna. Tak, trzeba czarów, żeby zmienić go w "brylant". Przewracam tę szczapkę pincetą i oglądam uważnie. Maleńka, bladożółta, mokra teraz drzazga. Cóż za zdumiewające widowisko powstało z załamania promieni światła w kryształkach lodu, koło zwyczajnej, maleńkiej drzazgi!"

(Nina Wielmina "Lodowy sfinks")

wtorek, 13 kwietnia 2010

bliskie rozmowy na duże odległości

Ja - co tam Liduś u ciebie

Lidka - wszystko dobrze

Lidka (ryjąc w słuchawkę) - zimowy dół zamienił się w wiosenny dół, a u ciebie?

Ja (krztusząc się) - a u mnie też uroczysta zmiana nazwy

Wspomnienie ilustrowane




I znów ilustracje mocno wrośnięte w kochanie książki. Tym razem są to obrazy Zofii Darowskiej do tomu Kazimiery Iłłakowiczówny "Rymy dziecięce". Wiersze z tego tomiku uwielbiam, mają w sobie las, ogród, studnię, pajęczynę, stare pudełka z zabawkami, choinkowe miasto, które robiłam sobie wśród gałęzi, bombek i zabawek w każde Boże Narodzenie i drewniany krakowski wózeczek, jaki mi kiedyś rodzice przywieźli z wycieczki. Dziś, kiedy czytam je jako duża dziewczynka, nadal czuję magię.

*


Kazimiera Iłłakowiczówna z tomu "Rymy dziecięce"

SMUTEK

Wino dzikie u okna chwieje się na strony:
kanarek się rozgniewał - milczy obrażony,
kanarek się rozgniewał, chory kot się napuszył,
znikły jabłka z talerza, nie wiem - kto je ruszył.
Poplątały się nici w ciemnym starym pudełku...
Portret ma okulary - łezkę w każdym szkiełku.




DZWONY CERKIEWNE

Lubimy dzwony cerkiewne
kiedy są śpiewne,
lubimy, gdy z krągłej wieży
radość po dachach bieży.
Ale lubimy także dzwony cerkiewne,
kiedy są gniewne,
kiedy ze strachu przed nieznanym nocą
głowami po dachach grzmocą


NIAŃKA KRÓLA HERODA

Jak król Herod był mały,
niańki go kołysały;
miały czarne włosy, czerwone policzki
i złote pantofle, i rękawiczki

Jak król Herod był mały,
zwierzęta go kochały;
miał kota, miał psa, miał pawia i gila,
żyrafę i strusia, i krokodyla.

Jedna była niania jasnowłosa,
w szafirowej chuście i bosa,
przędła z kądzieli niteczki
obok Herodowej kolebeczki.

Śpiewała: "Oj, niebożę,
co tobie po królewskim dworze,
co tobie po koronie, chudzino!!"
...A łzy jej płyną, płyną.



PROSIĘ

Prosię
przebrało się
i poszło spacerować o wieczornej rosie
Stróż mu wejścia nie bronił,
ogrodniczek mu się ukłonił,
ale Burek je poznał i precz je wygonił.



KRÓLIK

Mam królika,
który wszystko, co mu daję - połyka;
wczoraj zjadł zapałki, obrazek z królewną,
teraz może umrze, ale nie na pewno.


**

mhm, plama w miejscu drugiej gąski, jest po prostu wydziurdzianym kawałkiem okładki. po prostu zaczytałam tę książeczkę

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

prawda w oczy kole

podobno, tak mówi stare porzekadło;
a to, że do tej pory jeszcze nikt z nas nie oślepł, może stanowić dowód na to, że z prawdą niewiele mamy do czynienia

niedziela, 11 kwietnia 2010

część mózgu

jest niedostępna do świadomego nią dysponowania. kto wie, może to tam właśnie, znajduje się ów "raj" lub "piekło" w jednej chwili poznania uzyskujemy do nich dostęp i w ostatnim mgnieniu zostajemy w tej utrwalonej chwili w miejscu, które hodowaliśmy w sobie. czy może raczej, które ze sobą nosiliśmy, kto tam wie, tę korę

Bursztynowe baśnie

Mam taki piękny zbiór baśni nadmorskich, opracowanych przez Hannę Zdzitowiecką. Oprócz urody samych baśni, rzeczą, którą do tej pory czuję i która zdaje się, popchnęła mnie we władanie tej książeczki, jest przepiękna oprawa graficzna. Jest coś magicznego w ilustracjach Pani Janiny Rybickiej jest coś niesamowitego w twardości okładki tej książki i samym papierze wydania z 1972 roku. Kolorowe ilustracje są pełne dziwnego, rozproszonego światła, zaś niektóre z małych grafik okołotytułowych, jako mała jeszcze dziewczynka, pokolorowałam w sposób charakterystyczny do kolejnych etapów mojego rośnięcia - od niezdarnych kresek i ślimaków, aż po pieczołowicie wypełnione kontury. Pociągała mnie ta książka, jak czarodziejska księga i taką też rolę grała w moich zabawach.
I chyba od zawsze siedzi w mojej głowie baśń o naszyjniku z kropli rosy, która mówi, że nie zawsze można dostać marzenie. że marzyć to jedno, ale dostać to, czego się pragnie, nie zawsze jest możliwe. i nie jest to dla mnie baśń o kapryśnej księżniczce, tylko właśnie o marzeniu.
sporo dobrego i sporo niedobrego nauczyłam się od tej książki, bezwiednie.
tkwią te bursztynowe baśnie w mojej głowie, jak nieusuwalny cierń, czasem blokują. są piękne





piątek, 9 kwietnia 2010

czwartek, 8 kwietnia 2010

Labie bato

Przyleciało na werandę i prysnęło mi wodą w nos. Złożyłam oczy w klasyczny zez, żeby zogniskować psią juchę, ale zobaczyłam tylko nitkę. Wyprostowałam gałki, bo tak, czy siak, widziałam tę samą, cienką przędzę, a szkoda zużywać na darmo całkiem jeszcze dobrego zeza. Na nitce nikogo nie było. Nie było, a zapiszczało.
- No rusz się idiotko! -I po raz drugi chlapnęło na mnie, nie wiedzieć skąd.
W zasadzie jestem niewierząca, jednak na wszelki wypadek, przeżegnałam się i dla pewności wyszeptałam Allach akbar. Pociągnęłam nosem raz i drugi, spodziewając się pośmiardywania siarki, ale nie, doleciał mnie tylko zapach gnijącej fasoli. O żesz mops, zaraz mi się przypomniało, że dwa tygodnie temu zostawiłam fasolę w garnku. Ugotowaną. Mokrą, teraz już pewnie skompostowaną na amen przez takie małe zmieraczki, co to się nazywają destruenci. Tylko obróciłam się żeby wyrzucić tę fasolę, a tu z tyłu, chlust! Coś zalało mi sukienkę.
No nie, tego już za wiele, pomyślałam. Nie daruję dziadostwu, bo doszczętnie zmoczona kiecka, odsłoniła moim kotom przaśny widok zbyt pełnych pośladków. Oj tam zaraz pełnych, teraz taka moda.
- A poza tym to ten deseń mnie tak pogrubia, wrzasnęłam do futrzaków. Cała szóstka rozsiadła się na poręczy. Podparły łapami te głupie pasiaste pyski i z minami aniołków wpatrywały się we mnie, jak w szynkę. Chwyciłam jedyny możliwy argument, miotła szybko starła z kocich mordek złośliwy odcień i lada moment a byłabym właścicielką sześciu potencjalnych kapci o różnych rozmiarach i wzorku. Koty właściwie odczytały przekaz i wycofały się do ogrodu, tłumacząc pilnym obowiązkiem kopania w marchewce czy też przerywania buraczków. (Jesienią – myślałby kto.)
- Przestań wreszcie ganiać te stworzenia. – Odezwał się znowu głos. – Chodź tutaj panno tłusta, zmokła kuro. – I zaniósł się perlistym śmiechem, który w każdym, innym przypadku można by uznać za niezwykle przyjemny.
Święta Anielko, aż mnie przygięło. Chwyciłam dwa największe, choć już oklapłe liście rabarbaru i zasłoniłam wstydliwą część ciała. Gorzej, że wstydliwa część wystawała niestety wszystkimi fałdkami również z góry. Wstydliwa część w ogóle miała tendencje do wystawania, formowania się w fałdki, wałki i zmarszczki i nijak się nie dało na tyle jej zawstydzić, żeby uformowała się w zgrabną Jennifer Lopez.
- Łydki ci jeszcze widać. – Zapiszczało gdzieś z okolicy powiewającej nitki i uszczypnęło mnie w tyłek. Tego już nie daruję, odwróciłam się z prędkością światła i z całej siły prasnęłam w pysk napastnika. Napastnik rozdarł się jak trąba jerychońska, a potem rozpłakał. To był Pan Muflon – moja własna koza, którą podarowali mi przyjaciele na urodziny. Rzekomo, żeby mi nie było smutno, ale w rzeczywistości uważali to za świetny żart. Bo co można podarować starej, grubej pannie, jeśli nie kozę. Została u mnie, bo jak się jest takim człekiem, jak ja, to trzeba dbać o przyjaciół i muszę nawet przyznać, że przyzwyczaiłam się do tego stwora, który żywił się każdą ilością materii syntetycznej, np moimi długopisami, czy klapkami kąpielowymi. Koza rozbeczała się, bo chciała tylko skubnąć rabarbar, a tu dostała po mordzie. Głos o mało nie oszalał ze szczęścia, porzucił słodki, szklany ton i wył z uciechy, zanosząc się kosmiczną czkawką. Fakt, też ryknęłam, bo widok Pana Muflona, rozmazującego łzy na kosmatym pysku, był naprawdę komiczny. Aha, pomyślałam, masz za moje pomidory, masz za moją niemal ukończoną powieść. Dobrze ci tak. I za chwilę zrobiło mi się głupio, bo w gruncie rzeczy lubię zwierzęta.. Przytuliłam kozę i obiecałam jej bukiet róż z salonu na pocieszenie, więc wytarła nos w suszący się na sznurze obrus i nieco pocieszona podreptała odebrać nagrodę.
Straszne jest życie na końcu świata. Pomyślałam. Nikt mnie nie traktuje poważnie, pies z kulawa noga tu nie zajrzy... i natychmiast mój wzrok padł na Adonisa, który patrzył na mnie wzrokiem playboya. No tak, Adonis stracił w zeszłym roku łapę w wyniku niefortunnej przygody z sidłami w lesie i do dziś nie przyjmował do wiadomości, ze jego urok medalisty wielce na tym stracił. Zamiast wracać ze swym panem do wielkiego miasta, pozostał tutaj usiłując poderwać wszystko, nawet doniczki pelargonii, zabójczym spojrzeniem spod brwi. Wróciłam smętnie na werandę. A niech sobie pryska wodą, nawet niech leje, tak mi się jakoś zrobiło kulawo, bardziej niż Adonisowi, Pan Muflon wytoczył się z domu z pyskiem pełnym kolców liści i żółtego kwiecia. Tylko pozbieraj wszystkie płatki powiedziałam do niego bardziej odruchowo niż z nakazem. I tak wiadome, że wyzbiera. Jednego nie można było mu zarzucić, ze marnuje jedzenie. Usiadłam na schodach zostawiając głupi rabarbar w spokoju. Przyjrzałam się nitce. Na jej końcu dyndał sobie taki mały kropek. Zmrużyłam oczy, tak, wyraźny kropek. Kropek wyszczerzył się do mnie, zrobił wredną minę i wrzasnął.
- No co! Labiego bata nie widziałaś?
Labiego bata? Pomyślałam. Ki czort? Powtórz, że jak?
- Labie bato, idiotko, idzie jesień! Nitka skręciła się spiralnie, a na mnie opadły drobne kropelki. – Labie bato, co przynosi chłód i mgły, ulewy i czas spoczynku. To ja. - Głos zapiszczał z dumą.
No tak, mogłam się domyślić po rudziejącym kapeluszu Pani Weroniki, jedynego klonu w moim ogrodzie. Kiedy Córki Brzezińskie jeszcze stroiły się w falbanki, Pani Weronika, jak na damę przystało, przygotowywała się pieczołowicie do zimy.
- Zaraz będzie nas więcej. – zawołało Labie bato. Patrz!
Spojrzałam w górę. Nadlatywały czy raczej napływały znad pól. Zwiewne welony pyskatych stworków. Kołowały, zwijały się w obręcze, bawiły jak wstążki. Zaczepiały o słoneczne promienie i śmiały się, jak drżąca rosa. Przybywały nad moje podwórko chichocząc i pryskając wodą na wszystkie strony.
- Patrz smętna ciamajdo. – Powiedziało do mnie moje Labie bato.
Podniosłam głowę. Nade mną, w rozpryskiwanej przez małych złośliwców wodzie, rozwinęła się najpiękniejsza tęcza, jaką w życiu widziałam. Była jak szal utkany z motyli, jak droga z najszlachetniejszych kamieni. Wstałam, nie przeszkadzało mi to, że sukienka doszczętnie przemokła, że całe otoczenie widzi mój prawdziwy kaszankowy kształt. Wpatrzyłam się w tęczę jak w obraz, dałam się pochłonąć temu cudownemu zjawisku.
Z urocznego kręgu wyrwał mnie ostry głos Labiego bata
- No dalej idiotko! Wypowiedz to życzenie, nie będziemy dłużej czekać!
Życzenie? Jakie życzenie, myślałam gorączkowo. Taka tęcza to już najpiękniejszy dar, a tu jeszcze życzenie?
- No dalej panno foko! Nie mamy czasu na twoje migdalenie, nie zgrywaj romantyczki tylko mów czego sobie życzysz! – Krzyczało Labie bato zirytowane.
Już, już, życzenie... Myślałam intensywnie, nagle na usta wypłynął mi paskudny uśmiech. Zamknęłam oczy i już po chwili Labie bato zwinięte w ciasny kłębek darło mordę skrupulatnie wylizywane przez Adonisa.
Nadejdą mgły, pomyślałam, będą słoty...

środa, 7 kwietnia 2010

Imieniny

Donat, Donata, Epifaniusz, Hegezyp, Herman, Przecław, Rufin

wtorek, 6 kwietnia 2010

akfarel

a tom sobie wygrzebała w czasie wolnym od czasów

do beczki!

bo dziś imieniny Diogenesa!

obchodzą je:
Adam, Ada, Adamina, Celestyn, Celestyna, Diogenes, Ireneusz, Katarzyna, Sykstus, Świętobor, Wilhelm, Zachariasz

sny o obawach

Dziś śniła mi się harpia - podeszłam do okna, wiedząc, że ktoś za nim jest. Okno było zasłonięte, kiedy rozchyliłam zasłony wpadła straszna, trupio blada, z podbiegłymi krwią oczami. bardzo zła. nie zdenerwowana, a zła. obudziłam się z pamięcią tego strachu

drugi sen był o ptakach - najpierw na gałęzi ucztowały sikory i kiedy przyglądałam im się, zauważyłam, ze tez na mnie patrzą, ale tak dziwnie, jakby szykowały się do ataku i wtedy sfrunęła mi na ramię kawka o niebieskich skrzydłach (wyglądem i rozmiarem przypominała raczej wronę) i było w tej kawce jakieś dziwne kochanie,, czułam nasz związek emocjonalny i było to jednocześnie słodkie i straszne, pamiętam, że miałam w sobie poczucie szczęścia i grozy.

*

a sernik każe widzieć w kawce zapowiedź choroby , też coś, wielka mi zapowiedź :]

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

piątek, 2 kwietnia 2010

nasza klasa



Wykopaliska świąteczne wydobyły na światło dzienne kartonik. Patrzę na fotografię i myślę, jak bardzo się zmieniliśmy. ile rzeczy się pochowało, a ile zostało nadal nieporuszonymi. Jak bardzo odkształciły się spojrzenie i uśmiech, marzenia i ochoty. Ile z tych nas na zdjęciu, zostało? Dzisiaj, niektórym z nich, mogłabym powiedzieć, co będzie, ale czy bym chciała? I czy chciałaby tego ta roztrzepana dziewuszka z warkoczami w lewym kącie obrazka?

**

refleks:
zajebiste mieliśmy buty

Pokłonić się brzozie

To pierwsze, co należy uczynić. Czy się nie wstydzę? Jasne, ze trochę tak. W dzisiejszych czasach, wieku komputerów, technologii kosmicznych i atomów zaprzęgniętych do pracy, złapanych w dzikie areny akceleratorów, pewna postać wiary w ducha natury wygląda dziwacznie, nawet nie staroświecko, a zabobonnie. Dorosła baba kłaniająca się brzozie na podwórzu, to musi w oczach ludzi być cudaczne. A przecież nie rzecz w tym, jak wygląda ryt, dobieramy go z poczuciem właściwości, stosowności własnych z przyrodą połączeń, receptorów, rozumienia rzeczy, indywidualnych z naturą sekretów i umów. Zatem kłaniam się najpierw nisko i wypowiadając słowa prośby, szukam w sobie pierwszego przyzwolenia na okaleczenie drzewa, bo przecież ścięcie paru gałązek, to okaleczenie. Gdyby ucinano nam opuszki palców, czubek ucha, fragment nosa, nie dalibyśmy sobie za nic wmówić, że to zwykła gałązka. Muszę wiec przyjąć odpowiedzialność za to, co za chwilę zrobię, wiedzieć jakie jest i czym jest.
Brzoza jest drzewem łaskawym, od wieków użyczała człowiekowi swego ciała, już to na miotły, już to na amulety przeciw złym duchom, na listy, na rozpałkę, na pokrycia dachów. Ścinam te swoje kilka gałązek, przemawiając łagodnie do drzewa, a ono -łagodna mateczka, obfita w sok daje mi się w dłonie i tylko ode mnie zależy, czy wezmę tyle, ile mi potrzeba, czy dam się ponieść zachłanności. Dostaję coś jeszcze, przysysam się do gałęzi, jak cielak i długo, z poczuciem niewysłowionej rozkoszy, piję cieknący wielkimi kroplami sok. Sok ma posmak słodyczy i wiatru, cierpkość żywego drewna i ziemisty smak wody. To jedna z rzeczy, które otwierają dla mnie wiosnę.




świąteczny poligon

a bo ja wiem? czy czasem nie świętuje się bardziej zakończenia świątecznego poligonu, niż świąt samych?
dziś np nadziałam się twarzą na kaktus zaraz po tym, jak wysypał się koszyczek z duperelami . koszyczek z duperelami wysypał się zaraz po tym, jak odkurzyłam wersalkę, pokój i całą resztę, a wiatr otworzył okno. okno otworzyło się zaraz po tym, jak nie zamknęłam drzwi, bo chciałam tylko położyć narzutę na odkurzoną wersalkę. przy okazji poprawki z odkurzania, udało mi się: zahaczyć pętlę przewodu o klamkę i wypieprzyć stosik książek, które czekały na ułożenie, strącić rurą piernikowego koguta i drewniane drzewo ze ściany, zrzucić zegar z wahadłem, na szczęście jeszcze nie naprawiony po ostatnim upadku.
kiedy właziłam pod wersalkę w bibliotece w poszukiwaniu zaginionych kamyków z koszyka, przerysowałam pół policzka szpilką, wpiętą jakimś cudem w narzutę.
a już chwilę później nakryłam kota w spiżarce. trzymał łeb swój kosmaty wewnątrz maminego ciasta pod galaretkęi. dziura imponująca, bo bestia na dźwięk swojego imienia, starała się zapakować w siebie jak największe ilości,słusznie wietrząc koniec imprezy.
do tegoż ciasta, obmyślając po drodze, jakiego użyć sposobu, by udało się teraz (po wycięciu kociej dziury) utrzymać galaretkę w ryzach, a głównie na cieście, poszłam trzy razy do piwnicy po gruszki w słoiku za każdym razem przynosząc "nie te", co trzeba.
za trzecim razem przyniosłam już "te", ale niepotrzebnie aż trzy słoiki, bo wystarczyłby jeden.
a rano zielony kilim na moje łózko został ufarbowany przez kilim bordowy, bo wcisnęłam oba razem do pralki. teraz mam interesujący zestaw kolorystyczny zieleni weroneza z wrzosowo-chujwieco pasami. bordowy kolor jest ekspansywny.
i mam zakwasy po froterowaniu podłogi, i wciągnęłam do odkurzacza parę drobiazgów. święta