piątek, 18 grudnia 2020

sobość

Właściwie od początku mojej pracy w zawodzie praktykuję w klasie, szkole, formułę "łapki dobra", która przyjmuje różne oblicza. Czasami to klasyczne ćwiczenie z obrysem dłoni i wędrówką kartki każdego ucznia po klasie, żeby wszyscy mogli wpisać jedna rzecz, którą w tej osobie cenią, lubią czy podziwiają, czasem to ćwiczenie słowne, kiedy mówimy sobie miłe rzeczy w kręgu, czasem to walentynkowe kartki z pozytywnym komentarzem. W tegorocznym zdalnym tworzymy z uczniami wszystkich klas padlet Miłych Słów. 
Nie jest istotne jaka to forma, nie o tym chcę też powiedzieć, jak to jest dla dziecka ważne i potrzebne, chcę powiedzieć jak ważne jest to dla mnie, jako nauczyciela i człowieka. 


Są imiona, na wspomnienie których można od ręki pisać dziesiątki fiszek uzupełnić obrazkami, pokolorować w ulubionych barwach, są takie, nad którymi trzeba się chwilę zastanowić, rozważyć, przypomnieć sobie, przejrzeć zdarzenia i wspomnienia, są też  imiona, którym trudno jest wypisać jedną. Nie dlatego, że się kogoś nie lubi, czy nie ceni, czasami zawisam nad imieniem i myślę sobie, kurczę, jak ja niewiele o tym dziecku wiem - jest w  klasie, mogę opowiedzieć o jego ocenach, toku nauki, sposobie nauki, a jego prawdziwe bycie jest dla mnie za mgłą.
O Stasiu wiem od razu, że kocha piłkę ręczną, Basia uwielbia chomiki, a Agnieszka? Co lubi Agnieszka, która się zawsze uśmiecha, jest kulturalna, obowiązkowa albo nieobowiązkowa właśnie, co lubi Agnieszka? Kim jest, czego się obawia, czym się cieszy?  Kiedy rozmawiamy o różnych rzeczach w kręgu, Agnieszka mówi cicho, czasem krótko, żeby zrzucić z siebie konieczność odzywania się. Głośny Filip też właściwie niewiele o sobie zdradza, choć mówi cały czas i chętnie. 

I to pisanie przeze mnie dobrych rzeczy o moich uczniach, moich dzieciach daje mi ważną informację - oto te imiona, o których wiesz zbyt mało, nie o tym, jaka jest ich sytuacja (w małych miejscowościach to się wie), nie o ich sposobie uczenia się, wiesz za mało o ludziach, którymi są, za mało, by napisać rzetelnie i od serca prawdziwą radosną notatkę, że widzisz, że cenisz, że podziwiasz... Nad tymi uczniami należy się dodatkowo pochylić, wnikliwiej posłuchać bicia ich serc, czasem w otoczeniu ciszy, bo serce ich bije leciutko, delikatnie albo owinięte jest warstwami folii bąbelkowej, żeby się już dalej nie potłukło. Z tymi dziećmi muszę mocniej szukać porozumienia, drogi otwarcia, przestrzeni, w  której będą mogły bez obawy być sobą i tą swoją "sobością" wzbogacać piękno grupy, przecudowną różnorodność świata.

To ćwiczenie jest dla mnie, żeby być nie tylko lepszym nauczycielem, przede wszystkim, żeby być lepszym człowiekiem.

Dobrych świąt moi uczniowie


*Imiona i cechy zostały losowo przypisane  na potrzeby postu

piątek, 11 grudnia 2020

ciało pedagogiczne wypiera dokładnie tyle ile waży wyparte przezeń

 Siedziałam tak sobie przed ekranem czekając na szkolenie online, gmerałam coś tam w paldetach i innych mentimetrach żeby nie trwonić czasu, na ekranie szkolenia paliła się tablica wstępna, ludzie przychodzili, witali się, wymieniali uwagi na czacie.
Szkolenie jeszcze się nie zaczęło, a pod ekranem było już 6 lubięto i dwa nielubię. W pierwszej chwili podskoczyłam, że wyszło jak zawsze, że przegapiłam, że firma złośliwie przysłała mi sms do środka szkolenia za to, że w ostatnim zgłoszeniu zapomniałam napisać "z poważaniem", ale nie, wszystko wporzo, ludzie przychodzili witali się i witali, tablica wstępna spokojnie wisiała.
Wreszcie szkolenie ruszyło i ruszyło  lawinowo pytania - a kiedy link do certyfikatu? Czy juz był link do certyfikatu? gdzie można dostać link do certyfikatu? 
O na nic rozpaczliwe próby obsługantów ponawiających heroicznie odpowiedź - pod koniec, pod koniec mili nasi, na nic dopięty i powiewający nad całym czatem banerek - link do certyfikatu udostępnimy pod koniec szkolenia, w przerwach pomiędzy czatowym utyskiwaniem na jakość edukacji, miałkość materiałów wydawnictwa, pytań o to czy będzie multibuk do tego, że nie dostaliśmy materiałów, czy ećwiczenie do tamtego to będzie, z regularnością zegara atomowego pojawiało się pytanie o  certyfikat szkolenia. I kurczę kompletnie nie pamiętam, na jakim ja to szkoleniu siedziałam, o czym cholera tam mówione było, tak mnie to czatu czytanie pochłonęło. ale  mam certyfikat, co to go pobrałam jak tylko uruchomiono serwer, który padł pod naporem ciała pedagogicznego, więc mogę odczytać o czym to wszystko było za pierwszym, drugim, trzecim i ętym razem. Szekspir miał na to, zdaje się, takie powiedzenie - No i jak wam się podoba?

*

Książeczki książeczki

Film znam i wielbię, pamiętam żywo, jak szwagier zabrał mnie (małą wtedy bo siostra 20 lat starsza) i ich syna do ultrahipermegaprzeambu na tamte czasy nowoczesnego kina w Olsztynie. Dziś już to kino nie istnieje ze względu na bycie przeżytkiem) Tak więc pamietam, jak szwagier zabrał nas do  kina Kopernik na Niekończącą się opowieść. Pamiętam słodkie oszołomienie wyjściowe, kiedy z głośników leciała Never Ending Story w wykonaniu Limahla, a we mnie zataczał kręgi smok szczęścia. Dopiero niedawno przeczytałam książkę Michaela Ende (zbieżność liter przypadkowa?), Niekończąca się historia w przekładzie Ryszarda Wojnakowskiego. Spłakałam się jak bóbr.

*

A później nowele Anandy Devi, Smutny ambasador w przekładzie Krzysztofa Jarosza, znakomita całość spięta drobiazgami, szczegółami migającymi jak te, które widujemy idąc po ulicy, wchodząc do różnych miejsc użyteczności publicznej i domów i mózg reaguje dopiero po czasie, że błysk spinki łączy opowieści, łączy światy. Smutny ambasador to zbiór nowel ze świata Indii, ale łapiącymi raczej osobiste momenty ludzkie w dekoracjach i aurze kraju, nie reportaż  stamtąd. Świetnie napisane obrazy zwyczajności i egzotyki hinduskiego świata, piękna, magii i zakurzonej brzydoty, a także magii brzydoty. Przez nowele przewijają się postaci, które niepostrzeżenie stykają się w przestrzeni w tle i  poza opowiadaniem, czasem omiatają wzrokiem, czasem słyszą o szczególe z kolejnego życia, czasem poznają osobiście, przelotnie, na chwilę. Majstersztyk układu i łączenia zupełnie osobnych opowieści pod tymi samymi, a także obcymi gwiazdami.
Pojawiają się tu odczucia i obserwacje z zewnątrz, jak w noweli tytułowej, czy w Great America, odczucia i obrazy czynione ze środka, jak w Bogini i Między niebem a ziemią, lub też na pograniczu dwóch światów, przefiltrowane przez dusze emigrantów. Wciągające historie, właściwie ich zarysy, niedomówione, niedopowiedziane, a przecież czytelne, ludzkie, uczuciowe, będące jednocześnie pełnymi opowiedzianymi historiami, cudowny język, esencjonalność iście tropikalna acz bez duszności.

*

A później książeczka Neila Gaimana dla dzieci - Na szczęście mleko w przekładzie Piotra Cholewy. Czuję feblik do książek dla dzieci i nie poradzę, zmuszona jestem, widząc nazwisko Gaimana, natychmiast nabyć z podwójną potrzebą posiadania, a ujemną obecnie możliwością półki. Zabawna, jak zabawny potrafi być Neil Gaiman i jeszcze zobrazkowana przez  Chrisa Riddela.

*

A na koniec najnowszy tom Fistaszków, który znakomicie podsumował istotę mojego odosobnienia na jednej ze stron



O Piędzi Czupy jeszcze się zbieram i napiszę, zbieram się nadal, a tymczasem jeszcze delektuję się Anteną Żadana w tłum Zadury


niedziela, 29 listopada 2020

dryfowanie dnem do góry

 Podniosłam nos znad biografii mojej ukochanej Tove Jansson (Boel Westin, Tove Jansson Mama Muminków w przekł. Bogumiły Ratajczak) przeciągnęłam się niedzielnie i składając leżyszcze zadumałam nad swoim własnym domostwem. Odnoszę wrażenie, że to moje miejsce jest w stanie permanentnej przejściowości, wiecznego remontu, który głównie rozgrywa się w mojej głowie, a manifestuje pojedynczymi łatami na stanie rzeczywistym. Rzeczy pojawiają się w miejscach tymczasowych, wybranych doraźnie w obliczu przyszłej nadchodzącej Zmiany oraz nadania Kształtu Ostatecznego, po czym wrastają w nie na stałe, obrastają kadłub jak pąkle. Taka arka osiadła na  górze, kolebiąca się łagodnie w pływach rzeczywistości. Tu gwoździk, tam stołeczek przyniesiony i zostawiony tylko na chwilę, obrazy bez ram, ściany bez obrazów. Grafiki, które w szufladzie czekają na oprawę przyprawiając moje serce o najsłodsze tony poruszenia pięknem. I tak trwają, odłupana z farby podłoga, której uroda postępuje wraz z entropią, odsunięta i zastygła w tym miejscu na stałe firanka, nieco absurdalne skrzywienie pozycji fotela. Zdaje mi się, że doraźność i chaos zawarły w moim domu mariaż wytwarzając coś na kształt wyspy, z miejscem dla przypadków. 












środa, 25 listopada 2020

Z rozmów z przyjaciółmi - Mąki zdalnego nauczania

 Rys sytuacji: wczoraj kompletnie zablokowało mnie na jakiekolwiek pomysły dotyczące ostatniej do przygotowania, zdalnej lekcji. Ale tak zabetonowało mnie, że ani rusz. Grzebałam tylko smętnie nóżką w fb i obracałam w głowie mantrę - lewandoska idzie noc, weź się za tę lekcję.

No i w ramach grzebania nóżką gwarzyłam sobie z tow. Radwańskim o tem. Wreszcie mówię buntowniczo- a nic (inaczej mu napisałam) , nie robię dziś (w zasadzie to chyba rzekłam- p..lę nie robię!), jutro mam na później to coś wymyślę.
Rzeczywiście nad ranem wybudziła mnie wena (co oznacza, że mózg mi chyba jednak ciągle szumiał) i radosna opisuję ok godzin rannych tow. Radwańskiemu, jaki to wspaniały pomysł mam z Wybrzeżem Słowińskim i kilogramami mąki i srylionami innych innych rzeczy i że będziemy robić makiety.

Oto odpowiedź ojca
Janusz:
jako rodzic który wczoraj WRESZCIE SPRZĄTNĄŁ KUCHNIĘ
byłbym zachwycony więc całe moje sprzątanie trafił jasny siusiak
(pauza)
wracasz po robocie do kuchni a tam Pojezierze Słowińskie
*
szastprast pozamiatane : ]
tak, że przepraszam was rodzice klasy piątej za uwentualne ("prusimy czytać jak uwoce warzywa") Wybrzeże Słowińskie w Waszym domu


*

zdalna lekcja w fazie "posprzątane" wygląda tak:





*

I chwalę się, że nowy obraz Daniela Gromackiego już jest u mnie, na razie gromadzę wszystkie na tej ścianie, ale to się zmieni. To się zmieni po remoncie, a remont yyyyy... oj tam oj tam, to się zmieni. kiedyś.




Jak w filmach przygodowych czekam na wiosnę, kiedy promień światła trafi na ten obraz, chcę zobaczyć, co się w nim stanie, bo właściwy kąt padania promienia na to miejsce jest właśnie wiosenno-letni


niedziela, 22 listopada 2020

prace niezręczne

Siedzę i ścibolę zamówiony rok temu ekslibris dla Zinka (poprzedni niestety stał się ex). No i tak w wolnych chwilach klecę, pacykuję go skrobię i ciągle coś mi się sypie, ale od dziś narzucam większą dyscyplinę, bo idzie świątek i trzeba rzecz zamknąć. Chyba zresztą już wiem czego mu chcę. W zasadzie to wiedziałam od początku, tylko nie umiałam tego objąć. A za oknem pada i ciemno i nie chce mi się pracować nic a nic, a tu już jutro poniedziałek.





A z barzo przyjemnych rzeczy i dobrego pędzla, to jedzie do mnie nowy obraz, wypatrzyłam go na Fb, zapytałam czy jest do kupienia, był, więc zamknęłam oczy, kliknęłam przelew i jedzie. Już nie mogę się doczekać. Zamaszysty lód.
zaś jeszcze nie jedzie, bo w schnięciu nadal jest, cudowny  Grześka Wołoszyna. Sam ogień. Już widzę oba na ścianie. Takie drobiazgi tego świata rozjaśniające wieczory, nakręcające poranki. Lubię siedzieć w fotelu i gapić się na obrazy.

 W ramach gapienia, chyba dospędzam końcówkę niedzieli gapiąc się w filmy.




piątek, 20 listopada 2020

afrą dą czekamy na śnieg

 Piątek! I kolejny blok przedmiotów za mną - Hydrologia. Geologia historyczna i dynamiczna. Gleboznawstwo i geografia gleb

 Po teście cząstkowym napisałam Retesku i Januszu: "mam ep jak sklep. hulają po nim limany jednocząc się z abrazją i geosynklinami sorpcja napierdala korazje, abrazja pije z deflacją a wulkany peleańskie ćpią fanerozoik"Rano usiłowałam pozbyć się z głowy terminu bifurkacja.

Obejrzałam spotkanie  z Retes z Książnicy Podlaskiej, barzo ładne, z matczyskiem obejrzałam

A później siedziałam z tow Radwańskim do późna zmuszając go zdalnie do czytania de novo początku jego nowego tomu, gdyż chciałam zobaczyć jak ułożył te wiersze. Nie doszliśmy do dwucyfrowej liczby, padliśmy. To nie koniec, rzekłam mu; skoro już zgodziłeś się na moje ucho, to mus to doczytać, ale i tak chłop ma cierpliwość, bo przerywałam w połowie i od nowa. jestem jędzą jednak przy wierszach.

Za to jak się zgadaliśmy, takie małe zarwanie nocki, które kiedyś otrzepałoby się z piórek, odsypialiśmy i ja i on, dwa dni. Staroszcz nie radoszcz, Bydgoszcz nie Toruń, ale z drugiej strony ja tam jestem radoszcz, bo właściwie oprócz drobiazgów, to dobrze mi tak.

Wieczorem Kapitan Sparrow miał kwartalny napływ sentymentalizmu i zadzwonił by podziękować że ohohoho jestem, podziękować, że ohohoho  byłam i reszta w dokumentacji wychowawcy  (tak zwykle zapisuję w dzienniku elektronicznym). Błogosławiony dopływ sentymentalnej, ale nadal dobrej energii.

Dziś biegałam rano nadal śpiąc, bo umiem. W sensie biegnę i śpię, mam taką moc i czarny pas w spaniu podczas oćwiczania cielesnego. Janusz na przykład ma umiejętność spania podczas śpiewania w chórze i tak sobie myślę doklejając tę rzecz do zastanowienia, że skoro teraz komunikacje odbywają się drogami elektronicznymi i nic po nich nie zostanie w źródłach pisanych, nikt nie przechowa listów, nie znajdzie się na wspólnych zdjęciach, w protokołach obrad, to kiedy w monografiach, czy do podręczników  będą zbierać wiadomości na temat życia takiego np Radwańskiego, Radziewicz,. czy Sajkowskiego, te drobiazgi, te pitolenia na moim blobie,  dostarczą dziwacznych, a jakże ludzkich szczegółów o ich życiu i osobowości, ha!

i czekam na śnieg.

I co? No i za Jankiem Baronem - Psinco!

ale za to takie światło



środa, 18 listopada 2020

emanacja tła

 Dzisiejszy szary i ciepły poranek. Po codziennym spacerze, nakarmieniu i uzjadliwieniu cielstwa i domostwa zasiadłam jeszcze nad herbatą i biografią Tove Jansson, a przez lekko uchylone okno wpłynęło i łagodnie omiotło mnie dawne głębokie uczucie ekscytującego oczekiwania, swobody jakiejś niezwykłej tuż za progiem, przewiewu dworców w obcych miastach, powietrza ukrytych zakątków świata i delikatny blask takiej, jaka się zdarza tylko raz, miłości. Są ciągle we mnie, nie pochłonęła ich rytualność dni, samorodne próby wykrzewiania wspomnień i odczuć, systematycznie tygodniowe zabójstwa czasu. Okazuje się, że choć codzienna zwyczajność pieczołowicie i pilnie usuwała szczegóły, emanacja tła nadal trwa we wszechświecie. I to dobrze, bo dzisiejszego poranka, w tym świetle i powietrzu, nad książką i szklanką stygnącej herbaty znowu poczułam się łagodna i tym wspomnieniem bez kształtu szczęśliwa


a na klawiaturze miałam wczoraj podarunek od Luciano, mojego grabu bonsai




wtorek, 17 listopada 2020

zalety spływania

 Tak, tak, właśnie tak trzeba, wyłączyć komputer natychmiast po zakończeniu zajęć, jakbym była w szkole i miała za 10 minut autobus, a jeszcze spakować się, okno, klasę zamknąć, umyć kubek. Wyjść. Nie szkodzi, że mgławo, zresztą kto to widział, pół listopada, a cienka bluza i nic, ani zimno, ani ciepło, nic po prostu, jakby późna jesień zastrajkowała. Na szczęście kropidełko trochę ratuje no i chmury, bo już gałęzie to nie, bo gałęzie jeszcze w złocie, jeszcze pod stopami pomarańcze i rudości, jeszcze nie butwieje powietrze, jeszcze wszechświat nie spogląda na mnie wprost z ogołoconego nieba. To jeszcze nie, ale coś cudownego, na Górce Życzeń głos, dźwięk, jakby dziesiątki kropel, jakby pełznięcie, mlaskanie. Wsłuchuję się, zniżam, układam ucho nad trawami i słyszę jak z góry, tuż pod powierzchnią pełzną po stokach w dół i mlaszczą mikrostrumyki, jak się woda przeciska przez okruchy gleby, żłobi tuneliki, kanaliki, kapilary i śpiewa piosenkę o ziemi. Pełne zasłuchanie, zachwyt, że aż blokuje gardło i dołączają do tych potoczków łzy, które są wyciśniętą z czaszki niemożnością opisania nagłego uczucia.

*

Nadeszła Pocztą Polską książeczka Janka Barona Psinco. U nas w domu też się tak mówiło - psinco, choć nie po śląsku, a  książka tak. Chociaż mówi po polsku, ale po śląsku, węglowym trudnym sercem, czarnym językiem, urabia to serce tym językiem  próbując wydobyć zamarły w bryle kwiat paproci delikatnie bez skaleczeń, ale musi ciąć mocno, precyzyjnie, z wymierzoną siłą ramienia i słowa. Dobra książka, czytałam ją różnymi warstwami, raz słuchając jej melodii, szeptu czasem niosącego w sobie wielkie zmęczenia, czasem niemoc, czasem bezbrzeżną miłość, a czasem smutek. Czytałam ją emocją, dotykając cudzej czułości, cudzej historii, czyjegoś małego, a szerokiego świata, jak swego. Czytałam ją też smakując słowa, frazy, przyglądając się myślom uwalnianym przez te frazy jak dyfundującą w wodzie esencję herbaty. Czytałam ją na wiele różnych sposobów i wyszło mi, że to "otchłań, czyli psinco" (J.Baron, ***)

Całe życie

Obudził się jako człowiek,
który pomylił się z sobą.

Gdyby miał dzieci, to kochałby
jego dzieci.

                                (J.Baron z tomu Psinco)


*

a i z dość przyjemnością wydobyłam z jakiejś czeluści książek niechcianych Zbigniewa Uniłowskiego Wspólny pokój, bardzo listopadowa książka.


niedziela, 15 listopada 2020

dzisiejszy wpis sponsorowała literka "i"

 Hu ha! Goniąc kormorany terminów i orientując się, że do sesji naprawdę niewiele czasu, zaliczyłam dziś pierwszy test cząstkowy. Klimatologia, meteo, kartografia i astronomiczne podstawy geografii. I och, jeden błąd, bo nigdy krwa mać nie wiem, jak wieją te cholerne antycyklony i w którą stronę kręci wiatrem siła Coriolisa. Od dziecięctwa dochodzę do momentu wiatrów zachodnich i  jasność przestaje być dla mnie jasna. I niechbym trawiła nad tym godziny, to i tak za chwilę zapominam tej jakże ważkiej informacji, dzie i do czego antycyklon wieje. I trudno, tak czy siak, zaliczone. (I dwója z minusem z polskiego, lewandoska nie zaczynaj od i)


Strawiłam część łikendu na Masłowskiej Jak przejąć kontrolę nad światem nie wychodząc z domu 2, z czego się cieszę, gdyż ja bardzo Dorotę Masłowską lubię i kolejna książka udatnie napisana jest i zręcznie, i z  dużą ilością bogatego słownictwa, i ironią, i autoironią, a  gdzieś pod spodem jeszcze z człowieczeniem się i skromnością ukrytą chytrze za nieskromnościami i festonami zdań. Tak więc fajnie fajnie, jak to mówi moja koleżanka z pracy, religijna Jola.


W piątek odwiedziłam lekarza pracy, który popatrzył mi głęboko w  oczy: "zdrowo pani wygląda" i wystawił przydatność na trzy lata (książeczkę to już dawno mam bezterminowo). Zastanawiam się, czy psychiatra podzieliłby jego zdanie.




Dokończyłam też ten czworoksiąg (Cmentarz zapomnianych książek Zafona, który zaczęłam (tak, tak, zamówiłam trzecią część, z tym, że okazało się, że trzecią mam, a to jest druga właściwie) i muszę powiedzieć, że w tomach, gdzie nie rozkłada się na kartkach pan Fermin, jest znacznie lepiej, bo rubaszność i skrząca inteligencją żonglerka bonmotami wychodzi Zafonowi blado, znacznie lepiej jest kiedy tego nie czyni. Błądząc po tych 4 tomach rozłożonych nieco w  moim czasie, pogubiłam się kto gdzie z kim i dlaczego i kiedy wiosłowałam ku końcowi, szczegóły początkowe dryfowały pod powierzchnią mojej mętnej myśli w sposób nader przypadkowy, aj tam oj tam.


Przeglądając fejsbuka trafiłam na bardzo dobry (zresztą jak zwykle) wpis Radka Wiśniewskiego, w komentarzu do którego jedna z osób napisała: "warto przeczytać to do końca", że niby wart tekst doczytania. I ten komentarz tak dobitnie obnażył przede mną mechanizm, który nakazuje nieprzeczytać, ale obdarzyć myślą krytyczną,  komentarzem opatrzyć, zostawić ślad łapy, smugę sadzy na policzku i że ten mechanizm jest, że nawet jeśli ktoś doczytał, to zostawia, że warto było, bo są inne teksty, których niedoczytuje. Bo gdyż ponieważ wiemy, że często człek do końca tekstu nie czyta, nie musi wcale żeby wyrobić sobie nań opinię, wystarczy, że tylko tytuł, może obrazek jak jest i jeszcze ze dwa zdania z rozpędu i już.


No i tak

idzie zimno w uszki. Oby choć raz spadł śnieg


piątek, 30 października 2020

łapu capu

Tadam, zdalne ze szkoły, bo sprzęt mój zapóźniony czeka na renowację, deoksydację i deratyzację rękami mej informatycznej siostrzenicy (o błogosławieństwo dużej rodziny, w której prawdopodobieństwo trafienia jakiejś potrzebnej dziedziny jest większe). In minus - autobusy polikwidowane, in plus, rano nabijam kilometry łapciami. Nie ,nie na szczęście me zezowate, nie do samego końca wszakże, bo po drodze zgarnia mnie była pani dyrektor samochodem. Nie narzekam, gdyż cieszę się z tych porannych marszów, gdyż idę se i patrzę se, na chmury, na światy, na buchającą jesień, układam w głowie plany i  bezhołowia łikendowe, ale głównie plany, lekcji, plany zajęć, plany paniki, plany wyjść awaryjnych i pomimo tego, że mózg to potężny komputer, muszę dokupić mu operacyjnej. Albo operować. Albo się zresetować. O tak.

W domu kot, w domu mamcia, w domu pranie, sprzątanie wieczne, bałagany, podręczniki, sierść , ogród, kury, rośliny, rachunki, sprawunki i chyba dokupić muszę operacyjnej albo się zresetować a-ha!

Ogarniam też różne TIKi narzędzia kaźni cyfrowej, padlety łajklety, mentimetry i inne takie, z czego mam trochę frajdy i trochę uciechy i trochę mniej na koncie, bo zassie i już potrzebuję konta pro, bo podstawa to tylko biedny mały dzikun na haczyku,a kto by się tam dzikunem nażarł.




A kiedy byłam we Wrocławiu to wzięłam do podróży z nachybiłtrafiłu książeczkę Karola Sienkiewicza Zatańczą ci, co drżeli, polska sztuka krytyczna i barzo dobrze się stało. Ładnie nienachalnie, nieprzesadnie i nienudno opowiada ona, autor, o artystach zaczynających robić swoją sztukę w latach dziewięćdziesiątych, a więc Libera, a więc Athamer, a więc Kozyra, a więc Żmijewski, a więc Adamas. Sienkiewicz ma dobre, porządnie zatemperowane pióro, sprytnie oscyluje między tonami naukowym, dziennikarskim i gawędziarskim, opowiada żywo ze swadą i chyba fajnie tłumaczy tamten świat i poprzez patrzenie na artystów wnosi też słowo o ich sztuce i o sztuce współczesnej w ogóle. Dobra rzecz.

A się nie pochwaliłam chyba tym wrocławem? No to chwalę się tut

A teraz łikend i kot znowu śpi swoją śnieżnobiałą rzycią, swoją słodką mordą unurzaną w głębokim mleku snu. Śni na mej płaszczyźnie do pracy, dla niego łikend nie łikend, piatek, świątek, mam mu oddać swoją poduszkę, położyć na poczesnym miejscu biurka i kij, nie ma że miejsca nie ma,na książki, herbatę, łokieć, śpi tu kot i bez dyskusji mi tu.

poniedziałek, 19 października 2020

napraw sztachetką i sitkiem

 "Działające modele dla małych i dużych inżynierów"

 a gdybyż tak?: "Niedziałające modele dla małych i dużych inżynierów", czyż nie zachęca onych bardziej?

reminiscencje i bałabancje

Zauważam dążność aplikacji do gadulstwa, właśnie blob mi rzekł "tworzę nowego posta" gdym wdusiła przycisk utwórznowypost. Doprawdyż? rzekłam z przekąsem, azaliż ty to blobie jeden tworzycielem takim jesteś, że sobie za mnie klepiesz w dechę i dyrdymały wysmażasz? I może już wkrótce uraczysz mię perorą, że dzięki staraniom twym i duchowi nieugiętemu ja w ogóle cokolwiek... A nie, tak nie będzie, gdyż wielce wysłużon mój stary druh pecet nie da rady pociągnać tego ogona danych uczepionych coraz to fikuśniejszego  oblicza aplikacji i wtedy, drogi blobie, wtedy to ja się przerzucę na I-Ching.


Wróciłam z tego Wrocławia, Wrocław stoi nadal takim, jak pamiętam, chociaż, ponieważ byłam sama sobie tam, to tak cicho wokół mnie było i głucho. Ani się ja nadaję do środowisk poetyckich, ani też środowiska jakoś specjalnie się nie otwierały, raczej tendencja jest, jak to w grupach, do zamykania i tak trochę, jak ta sierota marysia z temi swojemi gęsiami, co to mają język, ale i swój i nieswój, trochę jak kołek w płocie stałam sobie w kącie i zastanawiałam, czy znajdąmię.
Po tej gali dziwnej pandemicznej nikt właściwie już do nas odsuniętych w cień wygranej, nie podszedł, nie powiedział, hej, fajnie że wpadliście z tymi swoimi książeczkami, cieszymy się, że wzięliście bezpłatny urlop w robocie stawiając szacowną swą instytucję na głowie wobec urlopów lekarskich i waszego wyjazdu, że jechaliście przez całą naszą Polskę, żeby być tutaj tę godzinkę i oto my jesteśmy waszymi jurorami i tak wyglądamy, gdybyście nie wiedzieli i dziękuję i fajnie było. Ale nikt nie podszedł, nikt się nie pokazał, nie zdążyłam nawet oblecieć foteli żeby zajrzeć jak wyglądają sędziowie nasi, a już maszerowałam w stronę hotelu łapiąc deszcz w kołnierz.
W zasadzie wygląd poszczególnych osób mogę sobie wyszukać w Internatach, ale po co, kiedy szukałam człowieka i chyba tego mi najbardziej zabrakło. Tym samym stwierdzam po raz kolejny już, że ja się do środowisk artystycznych nadaję nie bardzo, następnym razem spróbuję w celować grupę spawaczy, te są chyba wesołe chłopy. No trochę mnie jeszcze Kasper Pfeifer z żoną przygarnęli, ale też nie chciałam im kolidować jakoś z zamysłem spędzenia wspólnego czasu, zatem tylko ciut,a  poza tym to byłam ja, Worcław, hotel i książki. Ot i tak.

 




Ale za to prowadzący nasz wieczór pan Paweł Mackiewicz okazał się był świetnym człekiem, z ogromnym ciepłem, taktem, wiedzą i erudycją. Byłam cały czas spanikowana i od rana nic nie jadłam, więc głodna, i myślałam, że mi zaraz do mikrofonu kiszka marszowa wygra jakieś udatne glissando, a to że mi mikrofon łupnie o podłogę z trzęsących się rąk, a to, że jak to mam w zwyczaju odpłynę do swojej głowy i zaśmieję się do siebie w najmniej stosownym na zewnątrz momencie i na wizji, i cała Polska (no dobra nie  cała Polska, bo kto ogląda wieczorki poetyckie) zobaczy, że kmiot wiejski suszy zęby do sera tam dzie właśnie rozlano wino, i że wieprz warmiński ślizga się na perłach i ryjkiem orze bruzdę, i  jeszcze palnę coś głupiego, no i byłam mokra jak szczur z tych nerwów, mięśnie miałam jak postronki, żeby opanować drżenie i jedynie spokojny głos prowadzącego trzymał mnie w jednym kawałku, że nie wyrąbałam w ścianie dziury w kształcie mnie.
Tak więc Panie Pawle, wielki szacunek mój i podziw oraz podziękowanie szczególne Panu. 

I jeszcze przemiłe były dziewczyny, które obsługiwały imprezę, one też w szczególny sposób, tak po ludzku, pozawerbalnie, dodały mi otuchy.

I przepiękne było wystąpienie pana Tkaczyszyna-Dyckiego, chociaż tyle, bo wcześniej poleciałam na spotkanie z nim, na którym niestety go nie było, a jeszcze wcześniej poleciałam na spotkanie równie lubianego przeze mnie Serhija Żadana i też go nie było, ale na gali siedział tuż przede mną i jakbym chciała, mogłabym go poklepać po głowie, ale nie zrobiłam tego, choć przychodziły mi takie myśli, a jakże. O i  to była moja tajna przyjemność.

I jestem zaszczycona, że ta nominacja silesiusowa wiejskiej dziwaczce z kurami i kotem, bo to olbrzymie wyróżnienie i tylko  tylko jeszcze tego człowieka...

 i jeszcze gratuluję serdecznie Kubie Pszoniakowi, bo własnie ten tomik obstawiałam. Zważywszy również na to, że nie znałam wierszy kaspra, ale to nie zmienia trafienia mego.

a ponieważ Wrocław miastem literatury, to należy po strzyżeniu i kąpielach, wziąć rymowanie w dobrym salonie.


piątek, 9 października 2020

A gdybyż tak... na grzyby!

 Dość długi czas intuicja (tak tak, tow. Radwański, ta sama, która nakazuje mi czytać tych, którzy już nie żyją)  trzymała mnie z dala od książek Carlosa Ruiza Zafona. Każda przeczytana  achwzmianka wyglądała mi nielegalnie i szłam nalać sobie kielicha. No dobra, może nie szłam nalać sobie kielicha, ale przebuk, myślałam o tym.
W ubiegłym tygodniu, w poszukiwaniu pewnej polecanej przez Szota książki książki, wlazłam do księgarni internetowej i tak mnie ten Zafon kłuł w oko, że pomyślałam,  kozie raz śmierć, kupuję! W wyniku zwijania się wokół mnie rzeczywistości w trąbkę, wylądowałam z trzema zafonami z tetralogii, przy czym nabyłam pierwszą, druga i czwartą nie dlatego, że nie było trzeciej, bo była,  i bez książki po którą przybyłam. Howgh. I teraz co?
Przeczytałam dwie pierwsze i zaprawdę powiadam wam ci, którzy tego nie czytaliście - nie wyrzucajcie sobie, nie miejcie sercu swemu za złe, bo albo tłumaczowie skopali albo to naprawdę słabe pisanie jest.
Zda mi się ckliwą i naiwną próba zrobienia Dumasa siedzącego w fotelu Poego pretendującą do poetyki prozy Cortazara. A gdyby naiwności było nazbyt mało, zajawka z tyłu okładki w drugiej części od razu powiedziała mi, że wszystko skończy się pomyślnie, co w sumie ma swoje dobre strony, bo już wcale nie kusiło mnie żeby zaglądać na koniec  i mogłam spokojnie kontemplować szlachetność bohaterów  i mizerną próbę uczynienia ich głębokimi i wielowymiarowymi. I teraz tak, nie przeczytam czwartej, bo nie mam trzeciej, zatem wiedząc, że to jest słabe pisanie psiamać, nabędę tę cholerną trzecią, bo mam odruch doczytania do końca każdej rzeczy, którą zaczęłam. Dobra, wszyscy krewni i znajomi królika, którzy mnie rzeczywiście znają, wiedzą, że jest książka, w której utknęłam setnie, czyli dzieś około setnej strony, to Heideggera Bycie i czas.


Rano widuję świetne rzeczy, ostatnio, gdym oczekiwała na transport do miejsca mej działalności zarobkowej, a słońce sobie wesoło wschodziło robiąc z zamglonego powietrza kisiel morelowy, sroka lądowała z rozłożonymi skrzydłami  na czubku świerka. I to słońce obłędne chlusnęło na srokę malinowo-morelową barwą i była ta sroka nagle różowa niewiarygodnie aż musiałam się szczypnąć w mózg - co to u licha za ptaszę egzotycznę, zanim do mnie dotarła fizyka tej sytuacji. I tak sobie byli, ta sroka na świerku, oboje uróżowani tym porankiem, nicnierobiący sobie z jesieni.

*

A wieczorami cienie dłużą się niemiłosiernie


I tak każdego niemal dnia przy pomocy smsów opowiadam przyjaciołom  poranne dyrdymały stojąc na przystanku, bo to właściwie jeden z nielicznych momentów dnia, kiedy mam czas i jeszcze się nie słaniam. Po południu albo czasu nie mam, albo się w przypadku wykonania wszystkich zadań, które dopuściłam do jestestwa, słaniam natychmiast. No to więc przyjaciele skazani są niestety na rozważania hipofilozoficzne, traktaty niemoralne, recenzje niefrasobliwe i po prostu zwykłe głuptoty na rano. Ale in plus jest, że dzięki temu niedawno wybudziłam Retes z letargu i nie spóźniła się do robota. Aha!

A poza tym wzrusza mnie Panna Łaskotka, która, kiedy siedzę przy kompie, siada na moich szpargałach biurkowych, wtedy muszę wyciągnąć spod rzyci poduszkę, położyć na blacie obok siebie i Łaski zwija się na niej w ścisły biały obwarzanek i chrapie. Rytuał.

czwartek, 1 października 2020

amplituda

 Czytałam swoje pierwsze posty na tym blogu, co się zmieniło? Zaczęłam się bać.

wahadło Foucaulta, królicza nora, a sprawa kabaczka

 Albo mój organizm sam z siebie wytwarza jakieś entuzjastyczne pokłady alkoholu albo to już początki dementiae, bo każdego poranka dzień wczorajszy wydaje mi się tak odległy, że niepodobna mi rozpoznać swoich własnych myśli, pomysłów. Noc, którą przesypiam zanurzona po same uszy w gęstych snach pełnych opowieści,  staje się tunelem pomiędzy wczoraj a dziś i za tym tunelem jest zupełnie inny świat, choć przecież stary kontynent. Rzeczy wczorajsze dzieją mi się tak dawno, jak wyścigi rydwanów i rano zastanawiam się kto u licha powymyślał mi ten wczorajszy dzień.  Mój biały kot, przeciąga mnie przez tunel wyłuskując po drugiej jego stronie w przeciwieństwie do białego królika, który preferował przeciwny zwrot poczucia.. Paralelne jest jednak odczucie odrealnienia. Białego kota z białym królikiem łączy tez punktualność. Jest jeszcze możliwe wyjaśnienie, że nawala mi tarczyca. Jest jeszcze możliwe, że nie jestem normalna.

*

W związku z  powolnym obrotem Ziemi, dziś mogę powiedzieć, że zupełnie mnie poj... wykazałam się brawurowym brakiem rozsądku i od wczoraj jestem podyplomową studentką geografii i fizyki, tak że ten, na brak czasu jest tylko jedno remedium, wziąć sobie do chałupy kozę, co właśnie uczyniłam i koza zamieszka ze mną jakieś półtora roku

*

i zanim przecisnęłam się przez tunel nocy, upiekłam kabaka, na którego przepis tu ostawiam ku uciesze i pokrzepieniu

Weźmij jeden nieduży a młody kabaczek i umywszy uprzednio pokrój  w plastry

Nadzienie uczyń wedle recepty:
mięso mielone (ja 0,5kg)  z ugotowanym ryżem zmieszaj (ja pół szklanki ryżu), nadto dodaj posiekaną dużą cebulę, dwa ząbki czosnku i nać zieloną pietruszki oraz jednę jaje. Wyrób masę soląc ją i opieprzając wedle uznania.

Plastry kabaczka przekładaj oną masą i sklejaj w jedno, całość zaś złóż w żaroodpornym naczyniu lub blasze lekko podlewając spód oliwą.

Z połowy szklanki śmietany (18) i takoż szklanki przecieru pomidorowego (ja mam taki domowy, który jest pitny, jeśli zaś niepitny, to sugerowałabym dodanie wody), soli i pieprzu uczyń sos, który dobrze wymieszawszy wlej na kabaczka.

Całość posyp wiórkami żółtego sera (lub parmezanu, ale ja miałam zwykłą goudę)

i piecz w piekarniku, ja zwykle wstawiam do zimnego i piekę około godziny, ale to już należy kontrolować według indywidualnych cech piekarnika.

i o


i zaczynam się stresować tym wyjazdem do Wrocławia na Silesiusa, że wszyscy obcy, że poeci, literaci, że świat kompletnie różny od mojego. i też obawa że oto zostanie obnażona wszem i wobec moja kompletna ignorancja w sprawach bliższych dalszych i tych co się tłoczą pomiędzy nimi. I dzie ja tam, baba z zaścianka z trzema kurami i kotem, no teraz to już naprawdę strach...


wtorek, 29 września 2020

O wpływie Verbeecka na pasmanterię

A taki dzień jakiś dziś, ni wiesień, ni grzesień. Trochę po dokonaniu wszystkich duchowych i materialnych rytuałów pracy i domostwa, poczytałam Boya krytyki literackie, a trochę zasnęłam z nosem w malarstwie holenderskim. Przyśniła mi się wstążka, w kolorze niderlandzkich fal, półprzeźroczysta, jak woal, atłasowa, połyskliwa, rozwijała się i falowała, właściwie nic więcej w tym śnie nie było, tylko ta wstążka,  a później za tę wstążkę pociągnął mój kot i ściągnął mnie po niej do fotela. I tak wyciągnięta z tego snu dziwnego, zawiana nim doczłapałam do teraz. Gdybyście potrzebowali dziwnych snów, malarstwo holenderskie jest doskonałym agarem na szalkę Petriego na której można wykonać posiew sennych dyrdymałów. Tylko należy uważać na koty, których pazurki mają moc zahaczania o rzeczy niematerialne, zupełnie jakby te były zrobione z najczystszego sera.



I unikając zwracania głowy w stronę Najwszechpotężniejszego Pana Obowiązku, rozmyślam sobie o różnych rzeczach, i wczoraj do śniadania i po drodze do robót wysoce publicznych, wynalazłam sobie ładny wiersz Andrzeja Babaryki. A otóż i on

 

Andrzej Babaryko
KTOŚ JESZCZE

                Ewie jaskólskiej

Ciało jest znów wrogiem dla
tej kobiety obok A przecież
zadbała
o każdy szczegół Czerwone
paznokcie Nowa
lekko niedopięta bluzka Zmienione
uczesanie
Szła do niego
przez najcieńszą z kładek
pomiędzy
niebem i piekłem myślę Sam
od dawna osadzony po ciemniejszej
stronie świata Cóż
mógłbym powiedzieć Może
należy otworzyć okno Niechaj
co piękne odejdzie Ciału
przywróci ciszę

*

i jeszcze jeden

*


NAJCZULSZA

Kiedy poruszyły się wnętrzności
ogarnął cię ból o którym mówimy
nie do wytrzymania
Zostałeś ocalony - albo
tylko zostałeś
jak ktoś na noc daleko od domu
Życie cię wybrało
Włóczysz je dniem Przesypiasz
nocą Prowadzony lub prowadzący
i nic
Jedna ze strun umilkła - zapewne
najczulsza
Chociaż instrument stroi Dźwięk
nawet pełniejszy zrównoważony
Tamto mija
mówią
Jak dzieciństwo zły sen
lub dziewictwo
Zostałeś ocalony Albo tylko
zostałeś


*

i jeszcze jeden

*


W CHWILI OSTATNIEJ

Myślę też o nich infantylnych
mistrzach piosenek
i ich najgłębszych racjach
O nich
którzy wiedzą że co by o wszechświecie
nie mówiono To jednak
być może w łazience zaśpiewamy
Dajmy na to "Przytul
uściśnij pocałuj"
I że wtedy dopadnie nas siła prawdy
nad tę
z bibliotek i muzeów
I
w owym westchnieniu W rozmarzonych
oczach fizyka odbije się
wszechbyt którego nie ogarnął
I myślę
O tej prawdzie która ujawni swą najwyższą
moc w chwili ostatniej
A chociażby poprzez dłoń
wnuka Na przykład
zdolnego kierowcy Którą uchwycisz
jak najcieplejszą z racji Jako myśl
życia

które właśnie zamiera




niedziela, 27 września 2020

muzyka liryki

 Nabyłam drugą płytę Art Déco i lubicielom poezji śpiewanej mogę znów polecić. Tym razem chłopaki pokazują Tuwima w bardzo lirycznej i czułej odsłonie, nie myślcie wszakże że smęcą, absolutnie nie, jest w  muzyce wiele radości, tuwimowskiej swady ze szczyptą zadziorności. Lubię to, co chłopaki robią, uważam, że znakomicie się spisują zarówno od strony tworzycieli, jak i wykonawców. Muzyka mnie dotyka, urzeka, a tekstów Tuwima nie trzeba nikomu raczej zachwalać.
A w dodatku płyta wydana bardzo ładnie z obrazami Bernarda Homziuka łączącymi specyficzną barwną naiwność z postimpresjonistyczną chwilą świetlną.

Posłuchać próbek można tu

zamówić płytę tu

a iść na koncert w Lublinie. 

 żałuję, że mnie się  to nigdy nie udało, mimo corocznej bytności w  tym pięknym mieście.

bo płyty słucham i nasłuchać się nie umiem 



Co jest wyciem do księżyca...

"- Ach, ten list. Przyznaję, że zadałem ci parę ciosów, nie dając szansy na zrobienie uniku. Wszystko to brzmiało ostrzej niż zamierzałem. Byłem zły z powodu reklamy, która cuchnęła tym starym syndromem zbawiania świata, ale nie chciałem mrozić naszych uczuć...

- Wyciem do księżyca?

- Co z nim?

- Według ciebie, tym właśnie była nasza miłość?

- Miłość zawsze jest tylko tym. Miłość to nie klawesynowy koncert w arystokratycznym salonie. I jest pewne, jak jasna cholera, że miłość to nie Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Laetryl, irlandzki totalizator i dyskoteka na wrotkach. Miłość jest bardzo prywatna i bardzo prymitywna, trochę cuchnie i trochę przeraża. Myślę o karcie Księżyca z talii tarota: jakiś wielki, dziwny skorupiak w błyszczącej zbroi z powykręcanymi kleszczami wychodzi z wody, a nad nią dzikie psy wyją do księżyca w pełni. Jeśli pominąć serduszka i kwiatki, miłość jest właśnie tak obłąkana. Gdy chcesz ją udomowić, wysublimować, przerobić jej kraby na gołębice i kazać im śpiewać sopranem, kończy się to zawsze rozlewem krwi. Parodią. Jest cała masa ładnych dźwięków opisujących "lubienie", lecz miłość jest jak wycie. Przykro mi z powodu tego listu. Napisałem do ciebie jeszcze raz, delikatniej, lecz zanim trafił mi się listonosz, ty wygalopowałaś z Seattle na najlepszym wielbłądzie sułtana. Może nie powinienem cię winić... ale mogę cierpieć.

 (Tom Robbins, Martwa natura z dzięciołem, przeł. Jerzy Polak)


Ach, upolowałam tego Robbinsa za jedyne 4zł + przesyłka! Niewiarygodne, zważywszy, że polowałam paręnaście ładnych latek i taki fart! Drżąc cała w środku pospiesznie wpisywałam mail do siostry, żeby mi nabyła na Allegro, żeby ktoś nie dostał w swoje łapy, bo Robbinsa upolować trudno, a jest po co.
Kocham każdą jego książkę, która przeczytałam, jego patrzenie na świat przez magiczne szkiełko ożywiające rzeczy, poruszające z ogromnym żartem dusze bohaterów, wytwarzające czary. Chyba wszyscy znają disneyowski znak firmowy z wróżką (Blaszanym Dzwoneczkiem chyba nawet), za której różdżką podąża magiczny pył. Tak właśnie pisze Robbins, za jego słowami skrzy się i wiruje smuga pyłu, podnosi się, rozprzestrzenia, zaczyna wdzierać w zakamarki rzeczywistości iście disneyowsko, acz wnika głęboko, wydobywa z rdzenia dotykanych spraw niesamowite tony, wrażliwe miejsca,  baśniowość włókna, którą być może przeczuwamy, ale na co dzień jej nie widzimy,  nerw główny. 
Robbins patrzy jednocześnie czule i pragmatycznie, choć ten jego pragmatyzm jest zarazem grą, w której ja, czytacz, chcę zawsze zajrzeć pod dywan, czy aby na pewno nie kryje się tam złoty pył. Martwa natura z dzięciołem tak właśnie bada sedno miłości

"Czy księżyc ma jakiś cel? - zapytała Zaczarowanego Księcia.
Zaczarowany Książę udał, że zadała głupie pytanie. Być może tak było w istocie. Na to samo pytanie Remington SL3 udzielił następującej odpowiedzi:
Albert Camus napisał, że jedynym poważnym pytaniem jest kwestia - zabić się czy też nie.
Tom Robbins napisał, że jedynym poważnym pytaniem jest kwestia, czy czas ma początek i koniec.
Camus bez wątpienia  wstał lewa nogą, a Robbins zapomniał nastawić budzik.
Jest tylko jedno poważne pytanie. Oto ono:
Kto wie jak zatrzymać miłość?
Odpowiedz mi na to, a ja powiem ci, czy masz się zabić, czy nie.
Odpowiedz mi na to, a ja ukoję twój umysł targany wątpliwościami na temat początku i końca czasu.
Odpowiedz mi na to, a ja objaśnię ci cel księżyca."

 (Tom Robbins, Martwa natura z dzięciołem, przeł. Jerzy Polak)

 

Wiele przynosi ukojenia Robbins, że ten świat być może pomimo bycia najponurniejszym, nie jest najgorszym ze światów, że miłość jest, że zdarza się, że potrafi być piękna pomimo całej swojej straszności. No i jest ta możliwość, że nawet jeśli nie ma się farta, zawsze można zanurkować w tę książkę.  Wszystkich namawiam mocno do czytania Robbinsa, ale przebóg, nie kupujcie wszystkich jego książek, które się pojawią, bo są jeszcze dwie przetłumaczone na polski, których nie mam  i  na nie poluję, więc nie wolno mi tego uczynić, ze ktoś znajdzie przede mną, chyba, że znajdzie je dla mnie. Tada


 

*

W Żegotach jest taki klon, który należy do Oólnego Systemu Aurowego i jak widać na załączonym obrazku, jesień załadowana jest już w 3/4

Ponadto przed sklepem od kilku dni tkwi tak nowa i lśniąca cysterna, że mam nieodpartą ochotę ją polizać (trzymajcie mnie bogowie, bo widok  oblizującej o 7 rano samochód wpłynąłby niezbyt pozytywnie na mój pedagogiczny wizerunek). (Dobra, o którejkolwiek godzinie też wpłynąłby niezbyt fortunnie)




No i poza tym praca, praca, praca i takie tam...


czwartek, 10 września 2020

operacja chaos

Lęki, wycofania, zacichnięcia, złość, zasłuchanie w siebie, irytacja, odchodzenie, wracanie, ostrożność, spłoszenie, chłód, zmęczenie, rezygnacja, nadzieja, beznadzieja, nieufność, utrata gruntu, obawa. Spada ze mnie maska błazna, obsuwa się wraz z wiotczejącą skórą spływającą nieuchronnie, posłusznie rozkazom pani grawitacji, czasowi. Nie żywię urazy, jestem organicznie do niej niezdolna, ale pamiętam rzeczy jak cholerny krzem, i wbudowuję  tworząc plątaninę nitek, sznurków i węzełków. Strzępki grzybni, grzybnia rozrasta się, wciska w szczeliny rozprzestrzenia. Na górze, wystawiona na działanie czynników zewnętrznych, pleśnieje, mutuje w chujnię, degeneruje. Staram się metodycznie oczyszczać sieć, ale blizny po usuniętych chorych lub martwych strzępkach zostają, system pamięta. Oddalają się sytuacje, ludzie, twarze. Miejsca o dziwo zostają. Niczemu nie zagrażają, w żaden sposób, są powinowate z pamięcią, z krzemowym zapisem, ślady w piasku, rezonans ziaren. Porozumienie zachowuje się jak przy dopplerowskim efekcie, później dochodzi coraz bardziej z głębi tunelu, skąd u licha nagle pojawia się jakiś tunel! Rozrastanie się zwiększa areał, pozwala ogarnąć ogromne, ale też implikuje nowe przeszkody, nowe bariery, nowe zerwania sieci, nowe twory, coraz więcej milczenia. Pamiętam, wbudowuję, wobec wyartykułowanej myśli zewnętrznej staję się okrutna, zimna, sukowata, ale to tylko inny poziom sieci. Nieostrożny ruch wszechświata, nazbyt ostre narzędzie użyte nieopatrznie rozcina, przebudowuje sieć, sieć nigdy nie wróci do stanu początkowego choć nadal pulsuje pierwotnym rytmem. Jestem zbyt słaba, nie odcięłam wszystkich cum, ze smutkiem wciągam maskę na maszt. Powiewa, hej ho, hej ho...

*supozycja chaosu nieprzypisana do żadnego znaczmika w tym tekście


sobota, 29 sierpnia 2020

podróże fotelowe

W pisaniu Hrabala pociąga mnie między innymi to, że się to pisanie kręci jak karuzela. Kolejne tomy wprawiają w wir wciąż te same postaci nadając im nowych wymiarów, przez co rzeczy - miejsca i bohaterowie stają się zupełnie inne, znane i nieznane zarazem. Można przysiąść się do kolejnej książki jak do starych w knajpie znajomych, wysłuchać ich powtarzanych od lat historii i te historie smakować na nowo, słyszeć je po raz pierwszy, a podnosząc oczy odkryć, że rysy twarzy są zupełnie inne niż się pamiętało, że te osoby nie są naszym wspomnieniem, a żyją prawdziwym, konkretnym, trochę onirycznym życiem, które ich zmienia,  niezmordowanie kształtuje. To pisanie Hrabala, to jest ta sama siła odśrodkowa, która nakazuje trzymać palce zaciśnięte na drążku krzesełka wirującego coraz szybciej na łańcuchach - dookoła miga świat, który przecież jest, zamazuje się w wielokolorową smugę i kiedy karuzela się zatrzymuje, a krzesełka opadają łagodnie, już nie jest tym, z którym ruszaliśmy. Wstaję z tych wakacji, z mojego fotela z rozkołysaną głową i sercem.



Zestaw Hrabalów wakacyjnych, tych czytanych po raz pierwszy teraz i tych przypomnianych z czasów studenckich, kiedy to pracujący w Empiku kapitan Sparrow i kilku naszych współdomowników z Alei Przyjaciół, pożyczali książeczki i należało je czytać tak, żeby nie było na nich widać żadnego śladu, śladziczku nawet, bo przecież trzeba było oną oddać przyszłym nabywcom, a u nas z kasą było wtedy krucho, więc nie nam. 

Pociągi pod specjalnym nadzorem
Postrzyżyny
Czuły barbarzyńca
Miasteczko w  którym czas się zatrzymał
Zbyt głośna samotność
Święto przebisniegu
Życie bez smokingu
Wesela w domu
Vita Nuowa
Przerwy
Schizofreniczna ewangelia
Piękna rupieciarnia
Złocieńka
Obsługiwałem angielskiego króla
Listy do Kwiecieńki
Taka piękna żałoba
Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych
Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać
Auteczko
Bambini di Praga

Ps: Przy czytaniu zżeram papierówki tonami

czwartek, 20 sierpnia 2020

zaciesze domowe

Ha, bo mam tydzień, że tylko ja i domostwo, gdyż mamcia wizytuje siostrę mę, a swoję córę. A bo mam tydzień, to i nie szarpią mną wyrzuty sumienia, co powinnam, a czego nie robię, co dobrze by było, a czego ani chcę, i nie budzą mnie nocne strachy, czy coś się nie wydarzy, czy może będzie niewydarzone, mam tydzień. No dobra, już pół zostało.
Tak czy siak, oprócz ogarniania zapomnianych i dziwacznych kątów domostwa, ćpam zaciesze>

Na ten przykład czytam obłędnie Hrabala, nabyłam sobie brakujące rzeczy oraz takie, które czytałam na studiach pożyczone i razem z posiadanymi, jeszcze raz


na ten przykład, jak można na poprzednim zdjęciu zauważyć, nabyłam elegancki podnóżek. Właściwie chciałam nabyć fotel, ale odłożyłam to w czasie, promocja się była skończyła, może i dobrze, gdyż nie mam na ten fotel tak naprawdę już miejsca, ale za to ten podnóżek. Trochę potrzebny byłby mi wyższy, ale i tak napawamsię stanem eleganckiego posiadania




Ponadto nabyłam pidełko dla ptaków. Miało stać w ogrodzie, umajać me pelargonie, hortensje, róże i dalie pięknem swym spod ręki artystki z Pracowni Ceramicznej Chochole wyjszłym, ale piękno wyrwało się było spod kontroli i nie mogłam się nim już dzielić z ptactwem i entomologią i wylądowało to piękno na moim stole, co się przecież bardziej rymuje z chochole niż ogród


przetworzyłam też wiadro aronii od mojej przyjaciółki Izy, (która zawsze o mnie pamięta w kwestii darów ogrodowych) na nader udatne trunki dla nieletnich i letnich oraz całkiem zimnych, 


a także dzięki bogu nie zrobiłam kotletów z jajek tylko spagetti




i jeszcze nabyłam u innej artystki absokurwalutnie piękną grafikę(Jolanta Pilch-Barysz,) która to grafika w dodatku okazała się z tytułem "O czym szumią wierzby", którą to książeczkę kocham sercem czystym i bez skazy. Wierzby zmieniają się wraz ze światłem robiąc różne pory dnia i roku, jestem w  nich zakochana.





I jeszcze świetne jest to, że utrafiam w artystów przesympatycznych i to zupełnie niechcący

W cholerę niespodziewanie przybył do mnie piękny kurzy kubek. 
Po małym śledztwie, wykryłam sprawców daru, to Agata i Grześ, którzy mi po naszej rozmowie o Bolesławcu na imprezie urodzinowej, wymyślili te kury, że mam mieć



i jeszcze mam kolejne fajne koszulki z Dead Can Talk



i jeszcze naprawdę udaje mi się zrzucać tę cholerną kwarantannę z opon




Jedyną zadrą w oku mym jest kot, który zjada futro z przyczyn psychoalergicznych (niedługo będe miała sfinksa) i nie odstępuje mnie na krok, musi spać w bliskim kontakcie







 No to taki post chwalipięcko afirmacyjny, gdyż dziś za wyjątkiem drobnej kosmetyki domostwa robię sobie otdych

joho!