Dość długi czas intuicja (tak tak, tow. Radwański, ta sama, która nakazuje mi czytać tych, którzy już nie żyją) trzymała mnie z dala od książek Carlosa Ruiza Zafona. Każda przeczytana achwzmianka wyglądała mi nielegalnie i szłam nalać sobie kielicha. No dobra, może nie szłam nalać sobie kielicha, ale przebuk, myślałam o tym.
W ubiegłym tygodniu, w poszukiwaniu pewnej polecanej przez Szota książki książki, wlazłam do księgarni internetowej i tak mnie ten Zafon kłuł w oko, że pomyślałam, kozie raz śmierć, kupuję! W wyniku zwijania się wokół mnie rzeczywistości w trąbkę, wylądowałam z trzema zafonami z tetralogii, przy czym nabyłam pierwszą, druga i czwartą nie dlatego, że nie było trzeciej, bo była, i bez książki po którą przybyłam. Howgh. I teraz co?
Przeczytałam dwie pierwsze i zaprawdę powiadam wam ci, którzy tego nie czytaliście - nie wyrzucajcie sobie, nie miejcie sercu swemu za złe, bo albo tłumaczowie skopali albo to naprawdę słabe pisanie jest.
Zda mi się ckliwą i naiwną próba zrobienia Dumasa siedzącego w fotelu Poego pretendującą do poetyki prozy Cortazara. A gdyby naiwności było nazbyt mało, zajawka z tyłu okładki w drugiej części od razu powiedziała mi, że wszystko skończy się pomyślnie, co w sumie ma swoje dobre strony, bo już wcale nie kusiło mnie żeby zaglądać na koniec i mogłam spokojnie kontemplować szlachetność bohaterów i mizerną próbę uczynienia ich głębokimi i wielowymiarowymi. I teraz tak, nie przeczytam czwartej, bo nie mam trzeciej, zatem wiedząc, że to jest słabe pisanie psiamać, nabędę tę cholerną trzecią, bo mam odruch doczytania do końca każdej rzeczy, którą zaczęłam. Dobra, wszyscy krewni i znajomi królika, którzy mnie rzeczywiście znają, wiedzą, że jest książka, w której utknęłam setnie, czyli dzieś około setnej strony, to Heideggera Bycie i czas.
Rano widuję świetne rzeczy, ostatnio, gdym oczekiwała na transport do miejsca mej działalności zarobkowej, a słońce sobie wesoło wschodziło robiąc z zamglonego powietrza kisiel morelowy, sroka lądowała z rozłożonymi skrzydłami na czubku świerka. I to słońce obłędne chlusnęło na srokę malinowo-morelową barwą i była ta sroka nagle różowa niewiarygodnie aż musiałam się szczypnąć w mózg - co to u licha za ptaszę egzotycznę, zanim do mnie dotarła fizyka tej sytuacji. I tak sobie byli, ta sroka na świerku, oboje uróżowani tym porankiem, nicnierobiący sobie z jesieni.
*
A wieczorami cienie dłużą się niemiłosiernie
I tak każdego niemal dnia przy pomocy smsów opowiadam przyjaciołom poranne dyrdymały stojąc na przystanku, bo to właściwie jeden z nielicznych momentów dnia, kiedy mam czas i jeszcze się nie słaniam. Po południu albo czasu nie mam, albo się w przypadku wykonania wszystkich zadań, które dopuściłam do jestestwa, słaniam natychmiast. No to więc przyjaciele skazani są niestety na rozważania hipofilozoficzne, traktaty niemoralne, recenzje niefrasobliwe i po prostu zwykłe głuptoty na rano. Ale in plus jest, że dzięki temu niedawno wybudziłam Retes z letargu i nie spóźniła się do robota. Aha!
A poza tym wzrusza mnie Panna Łaskotka, która, kiedy siedzę przy kompie, siada na moich szpargałach biurkowych, wtedy muszę wyciągnąć spod rzyci poduszkę, położyć na blacie obok siebie i Łaski zwija się na niej w ścisły biały obwarzanek i chrapie. Rytuał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz