świt. Nisko nad horyzontem, pod zwałami ołowianych chmur, wąska szczelina przez którą nasza najbliższa gwiazda wysyła mi promień otuchy. Siedzę i myślę. Po co to tak myśleć, nie myśl już, przestań wreszcie myśleć, nie analizuj, świat ma dla mnie mnóstwo dobrej rady, najlepszej. żebyż jeszcze ten świat miał dla mnie magiczną różdżkę, żebym pasowała, z tym jużniemysleniem też.
Ostatnio, znajdując się pod wpływem różnych pomysłów przyjaciół, udałam się byłam nawet do psychoterapeuty, zobaczę co to, pomyślałam, a nuż przygnie mnie do świata, jak dobry ogrodnik naciągnie mi gałązki w stronę jedynego światła. Nie naciągnął. Oczywiście, można mi zarzucić, że po jednym spotkaniu to i spirytus nie naciągnie nalewką, ale po tym jednym spotkaniu poczułam, że ja i psychoterapia razem jakoś nie banglamy. Trochę się z panem pozgadzaliśmy, trochę pożartowaliśmy, trochę popłakałam, trochę mnie poprzytulał do serca, trochę mi powiedział, że jestem dla siebie za surowa, że poprzeczkę sobie winduję za bardzo, że nie muszę, że potrzebuję oparcia, no i wyszłam z poczuciem, że to było kompletnie nienaturalne. Brak zaufania.
A właśnie, zaufanie, uczę się go pilnie, niestety problem z zaufaniem jest taki, że jeśli to zaufanie naprawdę jest, istnieje ryzyko rozbicia sobie mordy.
Wychodzi się z tego trochę ze wzrostem nieufności, trochę ze łzami w oczach, wiadomo, straty na godności, ciemne plamy na sercu, nieszczera magia słów. uf uf.
*
*"Była niedziela, późna jesień 1948 roku, Sarajewo tonęło we mgle, z kaflowego pieca co chwilę buchał ciężki, smrodliwy dym z węglowego miału. Dzieci leżały obok siebie w łóżku i chorowały na świnkę. Ciocia Evelina, była zakonnica, która zerwała śluby, gdy zwątpiła w absolutną Bożą dobroć, poczuła krótkie i czyste muśnięcie smutku w momencie, kiedy kieliszek się rozbił. Było to tego dnia jedyne piękne uczucie, zaraz potem zatonęła w otępieniu i lodzie. Marzły jej palce u rąk i nóg, głowa bolała ją od dymu, bała się, bo nie wiedziała, jak pomóc chorym dzieciom.
Zamiatając szkło, małe i ostre kryształki, które przed chwilą były całością i były kieliszkiem, pomyślała, że może powinna rozbić wszystkie kieliszki po kolei. Wspaniały byłby wtedy smutek. Ale oczywiście tego nie zrobiła."
Wróciłam do książki Miljenka Jergovica, Psy nad jeziorem (przeł. Magdalena Petryńska), wcześniej mnie formuła jej odrzucała, a kiedy znalazłam w swojej głowie miejsce i czas, pochłonęła zgodnie z instrukcją obsługi na okładce. Książka -maligna z wciągającymi historyjkami i historiami, uwaga, należy pozbawić się chęci utrzymania nici, to zupełnie niepotrzebne, z tego labiryntu i tak się nie wychodzi. Snując się po korytarzach powieści, odsłaniamy specyficzną, bałkańską historię i duszę, obrazy nakładają się na siebie i nie jest pewnym, czy są to wspomnienia, czy wytwory zapadłego w śpiączkę bohatera - poety, a w zasadzie autora kilku tylko wierszy opatrzonych tym samym tytułem: "Psy nad jeziorem". Piękne opowieści, piękny język, znakomite metafory i kilka zacnych spostrzeżeń, z których niektóre przytaczam:
"Podniosła wesoło rękę, żeby do niego pomachać, już biegła mu na przeciw, kiedy przypomniała sobie, że nie żyje. Momentalnie oblał ją zimny pot, otrząsnęła się, jakby przejechała paznokciem po szkolnej tablicy, i już znajoma fizjonomia przemieniła się w przypadkowego przechodnia, obcą osobę, całkiem niepodobną do tej, na powitanie której uniosła rękę.
Zapomniała się i pomachała.
Ludzie spojrzeli po sobie zdumieni i rozstąpili się, żeby ominęła ich życie."
"Ze zgrozą zrozumiałem, że Dubrownik jest zbudowany z piasku, banalny blask jego tysiącletnich murów to złudzenie, turystyczna fatamorgana, eleganckie rymowane oszustwo dubrownickiej literatury renesansowej, czekało się tylko na dzień lub noc, kiedy nad Dubrownikiem lunie pierwszy deszcz, żeby zdemaskować to największe kłamstwo naszej historii kultury i naszego sentymentalnego wychowania.
Przez setki lat, może przez całe tysiąclecie, chmury jakby cudem omijały piaskowe miasto i rósł mit o jego kamiennej potędze i historycznej wartości.
Dubrownik, renesansowa twierdza, romański emblemat na niewłaściwym brzegu Adriatyku, na obszarze, którym władał dziki słowiańsko-wołosko-wizygocki lud ogołocony z kulturowej substancji, aż do pierwszego deszczu wydawał się cudem i prawdopodobnie dla turystów nim był.
Pod jego warowne mury przybywali tureccy najeźdźcy, lecz nigdy ich nie zaatakowali, dziwili się tylko, jak po środku świata prymitywnych ludzi, którzy pod koniec ich panowania przybiorą chorwackie imię, bo jakieś imię było im potrzebne, żeby się mogli rozpoznać pośród kulturalniejszych od siebie, i drugich, równie prymitywnych, którzy nazwą się serbskim imieniem, mogło powstać coś takiego.
Jaki plan miał dobry Allah, tworząc w tym miejscu Dubrownik i zasiedlając go dubrowniczanami?
Takie pytanie zadawali sobie Turcy, ale odpowiedzi być nie mogło, bo nie do człowieka należy wnikanie w zamiary Boga, tak jak nie zostało mu dane, by w swym ograniczeniu wiedział, co Pan przeznaczył jemu samemu. Potwierdzeniem jest fakt, iż także wielkie imperium osmańskie, najpotężniejsza i najbardziej uduchowiona wspólnota stworzona na kontynencie eurazjatyckim, mimo całego rozumu swoich uczonych i wysokich sułtańskich doradców, przedsiębiorczych wezyrów i szpiegów, ogromnie zachwycone Dubrownikiem nie wiedziało, że miasto zniknie podczas pierwszego letniego deszczu.
Nawet Francuzi, kiedy w wojennym marszu nie zauważyli Dubrownika, tylko przeszli przezeń z pogardą i zanim ruszyli dalej, zlikwidowali jego państwowość, uważając ją za tubylcze igraszki albo kilkusetletni deliryczny sen kazirodczych szaleńców, nawet oni nie zauważyli, że Dubrownik zbudowany jest z najdrobniejszego piasku zebranego na plaży Banje. Byli na tyle przyzwoici, że nie obsikali jego murów i nie odkryli w ten sposób, z czego jest zrobiony."
"Kiedy, już jako pięćdziesięciolatek, owdowiał, przekazał majątek synom, a miał ich sześciu, pożegnał się i rzekł, żeby żyli dalej tak, jakby im ojciec umarł, bo nigdy więcej go nie zobaczą, nigdy się do nich nie odezwie i o nic ich nie poprosi.
Synowie się śmiali, oprócz najmłodszego i najmądrzejszego, Jovicy, który na rozstanie włożył czarny żałobny garnitur, wyściskał ojca i ucałował, życzył mu szczęścia w życiu, dobrej, gospodarnej zony, dużo dzieci. Z jakiegoś powodu tak dzieje się we wszystkich bajkach ludowych i we wszystkich opowieściach, które się nimi stają: najmłodszy syn zawsze jest najmądrzejszy i najlepszy."
i jeszcze fragmenty dla krewnych i znajomych królika
"Kto w życiu nie miał kaca albo jako dobry muzułmanin nie ma szans go poczuć, ten nie wie, bo nie może wiedzieć, że cierpienia człowieka przepitego często są gorsze od męki, jaką niesie najgorsza nawet choroba. (...) Ten moment iluminacji, kiedy alkohol odpuści, wielu uważa za najszczęśliwszy w życiu. Zwłaszcza, jeśli przeżywa go pierwszy raz. (...) Dlatego słuchaj synu, co ci Dubravko mówi: tylko w dwóch sytuacjach normalny człowiek gotów jest podpisać kapitulację. Kiedy boli go ząb i kiedy ma gigantycznego kaca. (...)Ząb mąci człowiekowi rozum. W zębie jest nasza dusza. Gdy boli wszystko inne, co ma boleć, dokładnie zna się granicę. I choćby nie wiem jak bolało, boli tylko jedno miejsce. A kiedy rozboli ząb, po pięciu minutach boli już i ten z lewej, i sąsiad z prawej strony. Boli cała szczęka, jedna i druga, potem najbardziej ze wszystkiego boli ucho. Wtedy już boli cała głowa, mózg boli i w nim każda myśl, strasznie boli, takim samym bólem jak ząb, od którego wszystko się zaczęło. Na końcu boli wszechświat.
Ząb nie umie boleć sam, taki ma charakter."
\\*
A my szatkujemy i kisimy kapustę.
*
*"Była niedziela, późna jesień 1948 roku, Sarajewo tonęło we mgle, z kaflowego pieca co chwilę buchał ciężki, smrodliwy dym z węglowego miału. Dzieci leżały obok siebie w łóżku i chorowały na świnkę. Ciocia Evelina, była zakonnica, która zerwała śluby, gdy zwątpiła w absolutną Bożą dobroć, poczuła krótkie i czyste muśnięcie smutku w momencie, kiedy kieliszek się rozbił. Było to tego dnia jedyne piękne uczucie, zaraz potem zatonęła w otępieniu i lodzie. Marzły jej palce u rąk i nóg, głowa bolała ją od dymu, bała się, bo nie wiedziała, jak pomóc chorym dzieciom.
Zamiatając szkło, małe i ostre kryształki, które przed chwilą były całością i były kieliszkiem, pomyślała, że może powinna rozbić wszystkie kieliszki po kolei. Wspaniały byłby wtedy smutek. Ale oczywiście tego nie zrobiła."
(M.Jergovic, Psy nad jeziorem)
Wróciłam do książki Miljenka Jergovica, Psy nad jeziorem (przeł. Magdalena Petryńska), wcześniej mnie formuła jej odrzucała, a kiedy znalazłam w swojej głowie miejsce i czas, pochłonęła zgodnie z instrukcją obsługi na okładce. Książka -maligna z wciągającymi historyjkami i historiami, uwaga, należy pozbawić się chęci utrzymania nici, to zupełnie niepotrzebne, z tego labiryntu i tak się nie wychodzi. Snując się po korytarzach powieści, odsłaniamy specyficzną, bałkańską historię i duszę, obrazy nakładają się na siebie i nie jest pewnym, czy są to wspomnienia, czy wytwory zapadłego w śpiączkę bohatera - poety, a w zasadzie autora kilku tylko wierszy opatrzonych tym samym tytułem: "Psy nad jeziorem". Piękne opowieści, piękny język, znakomite metafory i kilka zacnych spostrzeżeń, z których niektóre przytaczam:
"Podniosła wesoło rękę, żeby do niego pomachać, już biegła mu na przeciw, kiedy przypomniała sobie, że nie żyje. Momentalnie oblał ją zimny pot, otrząsnęła się, jakby przejechała paznokciem po szkolnej tablicy, i już znajoma fizjonomia przemieniła się w przypadkowego przechodnia, obcą osobę, całkiem niepodobną do tej, na powitanie której uniosła rękę.
Zapomniała się i pomachała.
Ludzie spojrzeli po sobie zdumieni i rozstąpili się, żeby ominęła ich życie."
"Ze zgrozą zrozumiałem, że Dubrownik jest zbudowany z piasku, banalny blask jego tysiącletnich murów to złudzenie, turystyczna fatamorgana, eleganckie rymowane oszustwo dubrownickiej literatury renesansowej, czekało się tylko na dzień lub noc, kiedy nad Dubrownikiem lunie pierwszy deszcz, żeby zdemaskować to największe kłamstwo naszej historii kultury i naszego sentymentalnego wychowania.
Przez setki lat, może przez całe tysiąclecie, chmury jakby cudem omijały piaskowe miasto i rósł mit o jego kamiennej potędze i historycznej wartości.
Dubrownik, renesansowa twierdza, romański emblemat na niewłaściwym brzegu Adriatyku, na obszarze, którym władał dziki słowiańsko-wołosko-wizygocki lud ogołocony z kulturowej substancji, aż do pierwszego deszczu wydawał się cudem i prawdopodobnie dla turystów nim był.
Pod jego warowne mury przybywali tureccy najeźdźcy, lecz nigdy ich nie zaatakowali, dziwili się tylko, jak po środku świata prymitywnych ludzi, którzy pod koniec ich panowania przybiorą chorwackie imię, bo jakieś imię było im potrzebne, żeby się mogli rozpoznać pośród kulturalniejszych od siebie, i drugich, równie prymitywnych, którzy nazwą się serbskim imieniem, mogło powstać coś takiego.
Jaki plan miał dobry Allah, tworząc w tym miejscu Dubrownik i zasiedlając go dubrowniczanami?
Takie pytanie zadawali sobie Turcy, ale odpowiedzi być nie mogło, bo nie do człowieka należy wnikanie w zamiary Boga, tak jak nie zostało mu dane, by w swym ograniczeniu wiedział, co Pan przeznaczył jemu samemu. Potwierdzeniem jest fakt, iż także wielkie imperium osmańskie, najpotężniejsza i najbardziej uduchowiona wspólnota stworzona na kontynencie eurazjatyckim, mimo całego rozumu swoich uczonych i wysokich sułtańskich doradców, przedsiębiorczych wezyrów i szpiegów, ogromnie zachwycone Dubrownikiem nie wiedziało, że miasto zniknie podczas pierwszego letniego deszczu.
Nawet Francuzi, kiedy w wojennym marszu nie zauważyli Dubrownika, tylko przeszli przezeń z pogardą i zanim ruszyli dalej, zlikwidowali jego państwowość, uważając ją za tubylcze igraszki albo kilkusetletni deliryczny sen kazirodczych szaleńców, nawet oni nie zauważyli, że Dubrownik zbudowany jest z najdrobniejszego piasku zebranego na plaży Banje. Byli na tyle przyzwoici, że nie obsikali jego murów i nie odkryli w ten sposób, z czego jest zrobiony."
"Kiedy, już jako pięćdziesięciolatek, owdowiał, przekazał majątek synom, a miał ich sześciu, pożegnał się i rzekł, żeby żyli dalej tak, jakby im ojciec umarł, bo nigdy więcej go nie zobaczą, nigdy się do nich nie odezwie i o nic ich nie poprosi.
Synowie się śmiali, oprócz najmłodszego i najmądrzejszego, Jovicy, który na rozstanie włożył czarny żałobny garnitur, wyściskał ojca i ucałował, życzył mu szczęścia w życiu, dobrej, gospodarnej zony, dużo dzieci. Z jakiegoś powodu tak dzieje się we wszystkich bajkach ludowych i we wszystkich opowieściach, które się nimi stają: najmłodszy syn zawsze jest najmądrzejszy i najlepszy."
i jeszcze fragmenty dla krewnych i znajomych królika
"Kto w życiu nie miał kaca albo jako dobry muzułmanin nie ma szans go poczuć, ten nie wie, bo nie może wiedzieć, że cierpienia człowieka przepitego często są gorsze od męki, jaką niesie najgorsza nawet choroba. (...) Ten moment iluminacji, kiedy alkohol odpuści, wielu uważa za najszczęśliwszy w życiu. Zwłaszcza, jeśli przeżywa go pierwszy raz. (...) Dlatego słuchaj synu, co ci Dubravko mówi: tylko w dwóch sytuacjach normalny człowiek gotów jest podpisać kapitulację. Kiedy boli go ząb i kiedy ma gigantycznego kaca. (...)Ząb mąci człowiekowi rozum. W zębie jest nasza dusza. Gdy boli wszystko inne, co ma boleć, dokładnie zna się granicę. I choćby nie wiem jak bolało, boli tylko jedno miejsce. A kiedy rozboli ząb, po pięciu minutach boli już i ten z lewej, i sąsiad z prawej strony. Boli cała szczęka, jedna i druga, potem najbardziej ze wszystkiego boli ucho. Wtedy już boli cała głowa, mózg boli i w nim każda myśl, strasznie boli, takim samym bólem jak ząb, od którego wszystko się zaczęło. Na końcu boli wszechświat.
Ząb nie umie boleć sam, taki ma charakter."
(Miljenko Jergovic, Psy nad jeziorem)
\\*
A my szatkujemy i kisimy kapustę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz