Po długich i ciężkich dniach bólu, kiedy to musiałam urodzić pracę podyplomową zawalając tym samym błogie czytelnictwo oraz inne przyjemności, obudziłam się nad ranem gmerając językiem z tyłu głowy, gdzie nieśmiało tłukło się o kość potyliczną niewyraźne odczucie, coś na kształt delikatnego motylka rodem z najmglistszych snów. Podążyłam za motylem, zwlekłam się z łóżka o piątej i odpaliłam kompa, by jeszcze raz zajrzeć do przeczytanych sto razy wytycznych w panelu słuchacza mojej podyplomówki. No więc tam było napisane w for-mie-e-se-ju. I wiecie, teraz muszę skleić dziadostwo wstawiając filozoficzne rozważania własne oraz cytaty srogich myślicieli na temat rozwijania zainteresowań i uzdolnień ucznia. Huczę z radości.
Ostatnio rozmawiałam z Retes, wiadome, ona ma pilną robotę, ja mam pilną robotę, więc rozmawia się pysznie, no więc mówiłyśmy o pisaniu o miłości, bo mi się po latach napisał taki fajny eratyk, który jeszcze jest do płoszenia, ale jest mi podobającysię (jeśli jeszcze raz ta mucha, którą wyrzucam przez okno wleci do pokoju i usiądzie na mnie, pieprznę ją), no więc jestem z niego zadowolona. I tak sobie dywagowałyśmy usiłując nie myśleć, że robota czeka za plecami, o pisaniu o miłości. Że ciężko jest o niej pisać jawnie, póki uczucia są nią związane, póki jest wrażliwą tkanką integralną naszego ciała i ciała obcego, póki poruszenie jej porusza oba ciała, póki boimy się, ze coś utrąci, nie tak ujmie, będzie niedostateczne, a co najgorsze, będzie rozpoznawalne. I to, że mi się ten eratyk napisał, sugeruje mi, że to już naprawdę koniec we mnie tego słodkiego bólu, że żałoba naprawdę zamknięta i mogę bez drżenia korzystać z obrazków i wspomnień, przekuwając je i wyginając do woli. Bez strachu, bez poruszeń, bez ranek w śluzówce. Odzyskuję swobodę i to, choć wiadomo, zawsze żal utraconej miłości, jest uczuciem pełnym światła, jak wydobycie się z kokonu poczwarki, który choć przeźroczysty, był jednak ciasnawy. No i fajnie. I to tak na dziś. Ament
A na deser przyniosłam cudowny wiersz Anny Piwkowskiej
Czarna fasola
Czarna fasola sypie się przez palce
niczym różaniec
głucho uderzając w dno białej miski.
Tak się powoli wyczerpuje lato.
A na fotografię przyniosłam andruty. Przełożone Nutellą i dżemem śliwkowym domowej roboty. Powinnam odgruzować chałupę, bo zaraz wpadnie moja siostra, która ma na drugie imię Piąty Jeździec Apokalipsy, a po południu dwójka absolutnie cudownych poetów z dołu Polski nawiedza me zakurzone progi po raz pierwszy, więc wypadałoby. Ale przedpołudnie, zanim świat zacznie się szamotać, jest takie słodkie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz