niedziela, 3 stycznia 2021

pocierając nosem lód

 Kiedy tylko opadły trochę opary panicznego końca semestru, zanurzyłam się (dobra, zanurzałam się po kryjomu również wcześniej, ale wbudowane mi święte poczucie Obowiązku nakazywało surowo tylko na trochę i tylko czasem) (dobra, zdarzało mi się łamać święte poczucie Obowiązku) (dobra, nie zdarzało się, tylko łamałam po prostu), no więc zanurzałam się w krainy polarne i pasłam swoje wielkie marzenie. Książkę Czochrałem antarktycznego słonia Mikołaja Golachowskiego dostałam od Justyny, czyli mego osobistego Barona i dostałam ją chyba złośliwie, bo Justyna wiecznie gdzieś w drodze, a ja od jakiegoś czasu głównie na dupie i zawyła we mnie ta nuta - za koło za koło, już, zostawić rzeczy wpizdu, nasypać kotu chrupek do wanny, mamci wypełnić kuchnię skrzynkami pomidorów i w lód.
Książka nie jest jakimś majstersztykiem pisania, są rzeczy, które trochę mnie w niej męczą, ale nie, że strasznie złe, tylko męczą mnie, bo wiem, że mogłyby wyglądać inaczej. Uzupełniam, że wiem, jak powinny nie oznacza, że sama zrobiłabym je lepiej.
Trochę za dużo, trochę zbyt wiele przypisków, dopisków, dygresyjek niewiele wnoszących do meritum opowieści, choć na pewno wytwarzających specyficzną aurę potoczności, opowiadania osobistego przy piwku. A właśnie, takie na przykład dość częste wzmiankowanie o alkoholu sprawia, że chwilami rodzi się podejrzenie, że autor srodze ciągnie. Z drugiej strony jest biologiem terenowym i  wiem, jak to wygląda w terenie, pić po prostu trzeba, a już z napotkanymi ludźmi to jest święty i bezwzględny Obowiązek, ten sam, który mi zakazuje czytać książki w czasie konstruowania dokumentów. Koloru i kolorytu jest w książce na bogato, choć niby biel, szarość i błękit. Dobrze się czyta, może nawet rzeczywiście te utyki języka zbliżają mnie do autora, wpasowują tworzący się w mózgu film pomiędzy wiersze, usadzają przy knajpianym stole, możliwe, ze właśnie tak zostawił to redaktor Pluszka, który jak sądzę nie przegapiłby stylu, bo znam jego pisanie na tyle, że wiem, że jest czujny i styl ma barzo świetny.
A o czym książka? O Antarktyce i Arktyce, gdzie Mikołaj Golachowski spędza swój czas, na początku jako badacz, teraz jako przewodnik na statkach wycieczkowych. Nie jest to książka stricte o przyrodzie, jest to książka typowo podróżnicza, ale tak jest może nawet fajniej. I och, jak ja chciałabym popłynąć...

Z książki wyciągnęłam sobie też tę artystkę Tanya Tagaq

tu już nie z książki, ale w temacie - inuicki śpiew gardłowy

przy okazji z nieco innej beczki - pamiętacie o Huun-Huur-Tu?

*

Wcześniej przeczytałam Doroty Masłowskiej Między nami dobrze jest i mam mieszane uczucia. Może też akurat ta książka niedobrze trafiła w czas zawieruchy przedkońcowosemestralnej (Lewandowska pamiętaj, nie wybiera się do czytania książek, kiedy nie ma się czasu, że są cienkie i siądziesz sobie do kawy) i przez to wybijałam się z jej stron do świata zbyt często, bo właściwie kiedy siedziałam w niej dłużej, czułam bardziej tę typowo masłowską krytykę naszego bycia, tę obserwację biorącą pod lupę ludziożerców, przyżyciowo. Co okropnego w tej książce? Okropna jest okładka, pewnie miała taka być - kiczowata, spotworniała, ale wyszła dodatkowo jeszcze pospolicie brzydka.

*

W Empiku z okazji ukończenia eventu Święta kupiłam sobie dwa piękne albumy - Sześć wieków malarstwa japońskiego Miyeko Murasego i wydaną przez Arkady cegłę Impresjoniści i nurzam się.

*

A co w  ożyciu?
Mieliśmy  2 dni prawdziwego śniegu i wliczając jeden dzień padania i jeden dzień roztopów, to nawet cztery, czyż to nie wspaniałe?



Sylwestra spędziłam z mamą przy redsie i oranżadzie oglądając tivi i grając w pierwszą od sryliona lat sieciówkę, tak sobie pozwoliłam strwonić czas do cna. A nie, wcześniej ugotowałam obiad i umyłam schody

I wszystkiego mimo wszystko (czyli mimo moich pesymistycznych wieszczb) lepszego albo przynajmniej znośnego, albo niech chociaż co jakiś czas fajnego i udatnego, żeby ten świat wyzdrowiał, nie idzie mi stricte o sars, tylko żeby wyzdrowiał naprawdę

Życzę Wam choinką, która, jako, że mała, zniknęła niemal do cna pod świętami


Natomiast od Zinka dostałam w miejsce stłuczonego przez niego ongiś bardzowchujdrogiego kieliszka do wina, kieliszek klimtowski, o! I nowego Chabona, którego chyba już dzisiaj napocznę


Ps: Jak ja mogę pisać, kiedy ledwo starcza mi czasu na czytanie? Dlatego nakazuję sobie od czasu do czasu przynajmniej uzupełnić cokolwiek lekturnego na tym blobie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz