Wybieramy się do Ojcowskiego Parku Narodowego, niestety leje od rana, mimo wszystko jesteśmy pełni wiary oraz nadziei. W Pieskowej Skale leje jak z cebra, rezygnujemy więc ze szlaków, włazimy do zamku.
W galerii sztuki na zamku jest kilka interesujących rzeczy, kilku mistrzów nawet, przyjemnie chodzi się po suchych wnętrzach zwłaszcza, że właściwie ani żywego ducha. Lubię galerie sztuki, zapach pasty do podłóg, stłumione światło, tę uśpioną aurę ciszy, jastrzębi wzrok pań pilnujących, ukradkowe ślizgi w kapciach. Lubię zaglądać do okien obrazów, wyobrażam sobie tamte światy, wyobrażam sobie ich twórców, tamto życie, momenty tworzenia.
Jedyne zastrzeżenie jakie mam w niektórych muzeach, to błędnie zrobione oświetlenie, tutaj też światło odbija się od werniksów.
Później pyszny obiad- mogę z czystym sumieniem polecić restaurację na zamku, bo jadło naprawdę podano nam przednie i cena nie zwalająca z nóg bardziej, niż za podłe jadło w hotelu Jura gdzieś pod Mirowem. Tam było be, tutaj jest pyszne.
Ślizgiem błotnym podążamy do Maczugi Herkulesa, a później decydujemy się zmykać do Krakowa, bo deszcz nie odpuszcza nawet na moment, no po prostu co chwila niebo zrzuca nam na plecy jakieś hektolitry wody.
Porządny deszczowy dzień jest idealny na zobaczenie Nowej Huty, tam więc kierujemy nasze autko. leje już na całego, Iza nie jest fanką socrealizmu, postanawia pospać w samochodzie a my idziemy do Muzeum Nowej Huty. Otwarta jest jedynie wystawa związana z obroną narodową, a więc ponure bunkry z gadżetami, które pamiętamy jeszcze z dziecięctwa (to znaczy ja i Żurek pamiętamy) . Na PO u osławionego pana Frączaka w LO im Kazimierza Jagiellończyka w Lidzbarku Warmińskim uczyłam się nawet zakładać OP1.
Z wiekiem moja klaustrofobia chyba się nasila, bo czuję się bardzo nieswojo w tych grubościennych piwnicach. Powietrze tutaj zdaje się stać w miejscu, światło mdłe podkręca aurę uwięzienia, chodzę i myślę, jak straszliwie byłoby musieć spędzać tutaj całe miesiące. Myślę o postapokaliptycznym świecie, w którym własnie tak by się żyło, jakie to straszne nie móc spojrzeć w niebo, odetchnąć powietrzem z pól, nie słyszeć odgłosów przyrody. Myślę i przyśpieszam kroku, żeby jak najszybciej wydostać się, nacieszyć powierzchnią Ziemi, póki jeszcze można. Pomimo, że chłopiec przy wejściu zaproponował nam z powodu deszczu możliwość powrotu tą samą drogą, nie decyduję się już na powtórkę, wolę deszcz.
Absolutnie cudowne plakaty propagandowe. Czuję do nich feblik.
W Krakowie parkujemy na starym i pomni przestrogi Przemka, sprawdzamy czy nie ma tabliczki "płatne". Nie ma, więc idziemy jeść (ja wiem, że to tak w skrócie wygląda jakbyśmy tylko jedli, ale jakiś czas od poprzedniego posiłku już minął) do knajpki Smaki Gruzji na Dietla 33. I też barzo przyjemne jadło. Uwielbiam gruzińskie jedzenie, bakłażana, orzechowe pasty, kolendrę, górskie zioła, lobio, nie lubię tylko chinkali ku przerażeniu brygady podczas naszego tripu po Gruzji i Armenii, no nie poradzę, nie smakuje mi i już. Aha, no i oczywiście żaden ser nie wchodzi w rachubę, ale jarskie rzeczy i dobrze zrobioną baraninkę to uch. I w tej knajpce na Dietla jestem ukontentowana, winko też przyjemne i robi się nam błogo.
A zza chmur nieśmiało błyska słońce, więc wędrujemy połazić chwilę po starym, po drodze napadając na sklep Bolesławca i doładowując sobie do plecaków (dziewczęta rzecz jasna) na oko jakieś 8 kilo skorup.
Czas wracać do Przemka i bum, mandacik. Okazuje się, że tablica o opłacie była z jedynej strony, której nie sprawdziliśmy - tadam, pamiętajcie o podróżni, płaci się wszędzie, nawet jeśli nie widać. No to powrót, kolacja, pogaduchy, piwko, winko i spać
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz