wtorek, 7 lipca 2020

Szalom w szalu - 2

Muszę szybko dokończyć, bo rok upłynął, a ja się nadal ślamazarzę

25.07.19 (środa) Betlejem (Autonomia Palestyńska)

Co sprawia najwiekszą trudność w Jerozolimie? Szukanie parkingu, na którym można zostawić auto na cały dzień. A musimy bo nie wjedziemy do autonomii na izraelskich blachach bez marudzenia. Nie będę opisywać wszystkich naszych perypetii, w które włączam jazdę pod prąd, jazdę linią przeznaczoną tylko dla autobusów (wołając kurwakurwakurwa, zjedź stąd!), szukanie wjazdu do podziemnego parkingu, poszukiwanie kogokolwiek kto nam udzieli informacji, bieganie i jeżdżenie windą po kilkukondygnacyjnym parkingu podziemnym w poszukiwaniu tzw "biura", które okazuje się być krzesełkiem na schodach w zupełnie niespodziewanym miejscu, walka z biletomatem i uf, jedziemy tramwajem na dworzec autobusowy. Stąd już prosto

Betlejem spada na nas w postaci stada taksówkarzy, którzy bezwzględnie wmawiają nam jak bardzo, jak okrutnie daleko daleko jest do Bazyliki Narodzenia Pańskiego, udaje nam się cudem uwolnić.
Ponieważ pora jest dość wczesna jesteśmy jednymi z nielicznych turystów, więc mamy okazję pokręcić się tak po prostu. Tłoczne miasteczko z bazarkami, przekrzykującymi się sprzedawcami, muchami, mieszającymi się zapachami kawy, gnijących w słońcu owoców, przypraw i śmieci, dopiero wyżej, bliżej bazyliki i starszej części miasteczka, gwar cichnie. Tutaj jeszcze nie jest sezon turystyczny, za gorąco, więc naprawdę mamy komfortowo jesli idzie o ludzi, a mniej komfortowo, jesli idzie o temperaturę.






Falafel w barku, staramy nie patrzeć na dłonie przygotowujących i tabuny much. Co tam, jest pycha!


Z przecudownych zdarzeń, to takie, że w drodze na Plac Żłóbka zaczepia nas pan z kawą i zaprasza do siebie, a jako że naganiaczy łasych na turystów sporo, obiecujemy mu, że wrócimy po zobaczeniu miasteczka. 
I wracamy. 
Pan rozpromienia się, mówi, że nie bardzo wierzył, ze wrócimy, zaprasza nas na ulicę w pobliżu swojej kanciapki, w której przygotowuje nam najznakomitszą herbatę i kawę świata. Aż dwa razy, bo taka jest pyszna, że nie możemy się nachłeptać. I nie chce za to żadnych absolutnie żadnych pieniędzy (oczywiście płacimy mu z naddatkiem, tak po prostu w odruchu radości). Pan opowiada nam że mnóstwo ludzi z Polski go już odwiedziło, ma notes z wpisami, serduszka WOŚPu przyklejone na drzwiach komóreczki, cudownie nam się tam siedzi i z nim gada









Później leziemy do muru bezpieczeństwa poszukać Banksyego. Tu z kolei nawiązujemy fajny kontakt z artystą mającym swoją pracownię i sklepik w pobliżu. Grafitti rewelacyjne i nie rzecz w tym, ze są wśród nich Banksjeje, jest wiele znakomitych rzeczy na tym murze. No i jest tu hostel Banksy'ego, gdyby ktoś miał ochotę wbić na noc. Szkoda, ze dowiedziałyśmy się o tym dopiero tutaj.













A później to już gnamy na autobus powrotny do Jeruzalem żeby odebrać samochód i nocą ruszamy do Tel-Avivu. Co sprawia nam największy kłopot po przybyciu? Wiadome, parkowanie. Ludzie parkują tu zdaje się przy pomocy łyżki do butów, inaczej niepodobna, krążymy wokół naszej miejscówy i szukamy, gdzie włyżkować nasze autko. Nie jesteśmy takie głupie, tym razem sprawdzamy na znaku czytając go  od prawej strony, do której godziny możemy samochód zostawić bez opłaty (bo oczywiście nadal nie wiemy jak się ją robi, a  apka nie działa)

*

26.07.20 (czwartek) - Nazaret, Hajfa, Ein Hod, Cezarea Nadmorska

Tadaa, jednak jesteśmy głupie i  spóźniłyśmy się do samochodu 5 minut i mamy następny mandat. Dziś na południe, po drodze przebudowujemy plany bo zapomniałyśmy o szabasie, więc to co zaplanowałyśmy na później musimy zrobić teraz.

Najpierw Nazaret. Miasteczko pnie się po wzgórzach zaułkami uliczek, osłania daszkami, ocienia bramami domów, można się tu kręcić, gubić aż do momentu, w którym się znajdziesz w ulicznym barku, czyli znowu kanciapka robocza i stoliczki/krzesełka dostawiane na ulicy z absolutnie cudownymi sokami i panią, która jest garncarką artystyczną. Dostajemy od niej na pamiątkę gliniane minigarnuszeczki

























Z Nazaretu do Hajfy obejrzeć ogrody Bektaszytów. Nie byłybyśmy sobą, gdybyśmy się nie spóźniły. Tym razem pół godziny, więc całujemy klamkę i strzelamy widok jedynie przez bramę





Oczywiście plan tworzymy na bieżąco, ględzimy z Sylwią, dziewczyny z tyłu przysypiają, ja oglądam mapę i wymyślam kolejne miejsce

więc może Ein Hod? Wioseczka na spalonych słońcem wzgórzach jest obecnie miejscem artystów. Rumuński dadaista Marcel Janco osiedlił się tu i tchnął w nie artystycznego ducha, teraz jest to miejsce galerii, pracowni, swoista artystyczna oaza. Nieco ruderalnie, nieco ekscentrycznie, trochę momentami ksenofobicznie nawet, ale i tak to świetne miejsce na nocleg, na pogadanie ze schodzącymi się do pracowicie brzydkich miejsc baropodobnych, antyteza turystyczności. Ale niestety nie mamy luksusu dodatkowego dnia, więc łazimy tylko i spadamy dalej












I na koniec Cezarea nadmorska, park archeologiczny (oczywiście) już zamknięty, więc nie zobaczymy całości, ale za to wreszcie nurzamy nasze upieczone w izraelskim piecyku kupry. Na plaży koncert, kapelka pogrywa, pijemy zimne piwo i raczymy się otrzymanym od pana z sąsiedniego kocyka arbuzem. Słońce zachodzi, a świat jest piękny





Po powrocie winko oczywiście.

*

27.07.20 (piątek) - Park En Gedi, Morze Martwe

Znowu na południe. Jeździmy po tym Izraelu jak pijane zające.









Park En Gedi z przecudownymi siarkowymi źródłami, strugami i wodospadami. Wchodzimy w górę mocząc się w dosłownie każdej misie skalnej. Nad nami piaskowa skała, festony paproci, w źródłach żywa woda







W En Gedi wystawiając na wabia oczywiście najmłodszą i najładniejszą laskę, czyli Sylwię, zahaczamy arabskich chłopców, żeby nas skierowali do fajnego miejsca nad Morzem Martwym. Chłopaki są sympatyczni i uczynni i tarabanią nas prosto w wertepy, gdzie zakopują się swoją terenówką (nie nie, my nawet nie próbowałyśmy). Po wielu rożnych kombinacjach, zostawiamy auta na skraju pustyni (guano tam, pustynia tutaj nie ma skrajów) po prostu pokonując wertepy zjeżdżamy z drogi i już na piechotę idziemy dalej, na dziko. Niebezpiecznie jest o tyle, że idziemy po dawnym dnie  tego wysychającego obecnie jeziora, wokół nas zapadliska i olbrzymie kratery, pod nami głucho dudnią kruche mosty zaskurupiałego błota i soli (uwaga nie podskakiwać). Za to Morze Martwe, jeeeżi, wiedziałam, że tak to wygląda, ale co innego wiedzieć,a  co innego wiedzieć naprawdę! Nawet Izka, która lęka się pływać, już po chwili dryfuje w stronę drugiego brzegu, przynajmniej dryfowała dopóki jej nie zwróciłam uwagi, że w tym miejscu nie dosięgamy już dna. Jesteśmy sami, zero turystów, słońce parzy, sól szczypie, jest absokurwalutnie mega.

Pozdrawiamy Ibrahima, Mohameda i Baszaara









A ten słodki wyraz twarzy to sól w oczach i nosie




Później na nielegalu włamujemy się za szlabany parku żeby umyć się z soli, bo nie sposób wracać w sztywniejącym ciele.



W drodze powrotnej zapala  się kontrolka z lampą Dżinna, w środku pustyni, w samym środku niczego,w nocy, w miejscu bez zasięgu, i brak paliwa, a tu nigdzie stacji benzynowej. Jedziemy głównie na modlitwach, kiedy udaje nam się złapać zasięg, dzwonię do Zinka, zdjęcie obrazka. Zinek mówi, spoko, usterka silnika. jak to spoko, to mamy jechać czy nie? Zina, że to może być pierdoła, może być poważnie, ale ja bym jechał, mówi. No to jedziemy.
 I Tel-Aviv, świrowanie z parkowaniem,  winko i lulu. Oczywiście dziś też nie poszłyśmy zobaczyć starej Jafy. Zmęczenie daje się nam równo we znaki.






*

28.07.20 (niedziela) dzień wylotu  - Czerwony Kanion, Eilat

Przegadujemy przy śniadaniu sprawę, czy zdążymy znowu kajtnąć się na południe Izraela, nad Morze Czerwone. Wymieniamy na lotnisku samochód na inną miniaturę, usterka była jednak poważna (przy okazji dowiadujemy się dlaczego żarł nam paliwo jak bezdenny kocioł czarownicy) i jedziemy.  Z walizą na kolanach i bambetlami pod stopami (no ja mam plecak i siedzę z przodu, więc u mnie nie jest tak źle, ale dziewczyny tachają wielką walizę, którą wzięłyśmy wspólnie  na tak zwane graty. Spooko, tniemy.

Po drodze Jola mówi śniętym głosem, a co to za kozy takie z rogami długimi? I na to cholera czekałam - koziorożce nubijskie, drę ryło, Sylwia daje po hamulach i sobie trochę z tymi koziorożcami spędzamy czasu
















Wściekły upał, a my do Czerwonego Kanionu, jesteśmy tutaj same, dopiero kiedy wracamy z niego, spotykamy inną grupkę ludzi. Kanion nie jest duży, ale naprawdę robi wrażenie, choć w samo południe, czerwona barwa ustępuje żółcieniom i oranżom, jednak w odpowiednim miejscu daje się ją złapać. Jezusie nazareński, jak nam się chce pić











Podejmujemy ryzykowną decyzję, czy zjechać jeszcze do Eilatu, czy wracać. Zjeżdżamy, moczymy kupry w  morzu i pijemy drinki na plaży


A później wracamy i wracamy, Sylwia tłucze się po gębie, mnie wycina z rzeczywistości mimo otwartych oczu. Musimy jednak się zatrzymać, wyjść na powietrze, pochodzić (chciałyśmy obejrzeć krater Ramon, ale było, a jakże, ciemno. jesteśmy mistrzyniami niezdążania absolutnie wszędzie). Pustynia jest przepiękna.

















Przybywamy do Tel-Avivu, jedziemy na lotnisko (jest ogromne). Wpadamy na świetny pomysł, żeby wysadzić dziewczyny z bagażami przed naszą halą odlotów, a my z Sylwią pojedziemy oddać samochód. Sylwia wpada też na jeszcze bardziej świetny pomysł, żeby oddać telefon z nawigacją mamie, czyli Izie. Amen.
Po błądzeniu na lotnisku w poszukiwaniu miejsca zwrotu samochodów, wyjeżdżamy z lotniska i autostradą tniemy w stronę Tel-Avivu. Nigdzie zjazdu i w dodatku nie mamy nawet mapy, bo została z dziewczynami. O kurwa, mówię, to co robimy? Sylwia mówi że zaraz się rozpłacze, ale nie może bo jest kierowcą, więc mówię jej, że przecież  mamy czas niemal do rana i w tym popieprzonym Tel-Avivie znajdziemy w nocy kogoś, kto w plątaninie dróg tego miasta odwróci nas i wypchnie na lotnisko. Piszę do dziewczyn zdawkowego, wcale nie mijający się z prawdą sms: "nie martwcie się o nas, to trochę jeszcze potrwa"
Kilkadziesiąt km za lotniskiem jest możliwość nawrotu, oczywiście zakaz tegoż. Za nami policja.
Sylwia głosem ostatecznym komunikuje: pierdolę, wolę już pójść do więzienia niż jechać dalej, robi banana, policja daje po wyjcu, my wstrzymujemy oddech... a oni jadą sobie dalej. Uf.

No to wracamy. Udaje nam się trzeci raz wjechać tą samą bramką na lotnisko (pan miał minę nieco zaskoczoną), znajdujemy ten cholerny punkt, oddajemy auto i dalej to już tylko czekanie na odlot.


i naprawdę już amen

Kierowca po powrocie wygląda tak


a skryba tak

 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz