Rano pobudka, pyszny żurek tomaszowej roboty (żurek dla Żurka) i dalej. Jeszcze raz atakujemy Olsztyn ze względu na szopkę, tym razem w punkt, nie ma luda, jest ranek, słonce myje zaspaną mordę, my mrużymy oczy, w których jeszcze chlupoce resztka wczorajszego czerwonego wina.
Pan Jan Wiewiór (artysta ludowy, który wraz z żoną szopkę zmajstrował) okazuje się barzo sympatycznym człowiekiem ze skłonnością do gawędy i zacięciem dramatycznym. Opowiada barwnie kołysząc słowa z ogromnym ciepłem, jakie żywi do tego gdzie jest i co robi. Chociaż oboje z żoną pochodzą z Kotliny Kłodzkiej, znaleźli swoje miejsce w cieniu Jasnej Góry, bo to ich uskrzydla, ta siła ich wiary. Szopka to historie zaklęte w laleczkach, ginące zawody, ginąca formuła życia, jakiej już wkrótce przyszłe pokolenia nie będą znały (o ile w ogóle będą jakieś przyszłe pokolenia). Na podwórzu kapliczka św Idziego, a w piwnicy (lochu, jak mówi pan Jan) legenda o Kacprze Karlińskim, której to warto posłuchać chociażby ze względu na momenty grozy. Ale najważniejsze są tu podobno anioły, których moc sprawcza ma być porażająca. Wiara nie wiara, nabywamy, bo anioły są ucieszne.
Po drodze z Olsztyna zatrzymujemy się w Złotym Potoku, gdzie snujemy fantazje o długich kieckach, przechadzaniu się i całodniowym sączeniu ponczy, bo przecież co innego byłoby tam do roboty? Żurek zdecydowanie nie nadaje się do haftowania na tamborku. Tylko zastanawiamy się, czy miałby to być Pałac Raczyńskich, czy Dworek Krasińskich. Ucinamy sobie na tę okoliczność ciekawą dysputę, rzecz jasna nie o hafciarstwie Żurka, ale o tym, jak znaleźlibyśmy się w takich okolicznościach i czy to dałoby się wytrzymać, zwłaszcza nam, wiejskim niepokornym babom.
Następny przystanek Mirów. Luda mało, pogoda pyszna, skały świecą i mówią wieki
Bobolice, to odbudowany orli zamek, docieramy sobie do niego spacerkiem z Mirowa, niestety nie przez skałki. Okazuje się, że szlak z powodu sryliona tytułów własności, został przegrodzony wysokim płotem i dostać się można jeno asfaltówką. A szkoda, bo trasa barzo urocza i tak fajnie się idzie, i tak polno jest i skalno, i pachnie i świerszczy,a tu bęc - siata. Wracamy więc pętlą przy jaskini na asfaltówkę i do Bobolic.
Zamek malowniczy, bajkowy wręcz, więc wcale nie dziwno, kiedy na tablicy znajduję na zdjęciu Kościuszków, a w tekście, że Jacek robił tam teledysk do Meridy Walecznej
Teraz ruszamy żeby obejrzeć Okiennik, ale trafiamy tak trochę przypadkiem, a trochę z mapą (bo skręciliśmy nieco nie tak) do ruin zamku Morsko. Dziewczyny zostają w aucie udupione upałem, a my z Żurkiem obchodzimy zamek w koło, całujemy w czoło.
Po drodze z głupia frant zostawiamy autko na przydrożu i wbijamy się w fajny zielony szlak na Górę Zborów, a potem z drugiej jej strony złazimy którędyś, bo szlaki w jurze są very marnie oznaczone, właściwie prawie wcale, więc napotykamy innych piechurów kręcących się i głowiących, czy ta zarośnięta chaszczem ścieżka to ta z mapy, czy może wydeptany trakt wiedzie tam. Idziemy zatem na słońce i przeczucia.
Na asfaltówce, gdzie porzuciliśmy naszego utytłanego golfika, stoi młoda panna. W pełnym stoi rynsztunku z wszelkimi szykanami. Przecieramy zdumione oczęta, sen mara bóg wiara, ale jest to jawa, gdyż bieży ku pannie młodzian w gajer odzian z pudełkiem butnym i fotografem. Rozważamy czy będą dyrdać z tym wszystkim na górę. Tego już się nie dowiemy, a szkoda, bo byłaby to sztuka nad sztukę wg mnie, wleźć w upale w bieluteńkiej, długiej rozkloszowanej kiecce, pełnym makijażu i fryzie i nie zgubić tegoż wszystkiego, nie zanapowieszać na krzakach oraz nie utytłać. A toż młoda panna!
i od razu przypomina mię się pogwarka moja z Sylwią, kiedyśmy na jakiejś stacji weszli do wuceta
ja (patrząc w lustro) : O jezu, wyglądam jakbym dopiero wyszła z krzaków! czemu mi nikt nie powioedział?
Sylwia (filozoficznie): Znając cię nie byłam pewna, czy to twój dzisiejszy dizajn, czy krzaki i nie chciałam cię urazić
Skręcamy tym razem odpowiednio wspólnymi siłami nawigując i dalejwięcując Sylwię za kółkiem i włazimy na Okiennik. Jest sucho, pyliście, skóra trzeszczy, trzaskają pod stopami kruche łodyżki baldaszkowatych, ma się wrażenie, jakby tysiące słonecznych igiełek tatuowało każdy odsłonięty milimetr ciała. Tylko w drzewa, do drzew, do cienia...
Ogrodzieniec to już przesyt słońca. powoli czujemy znużenie lejącym się z nieba blaskiem, podlewamy naszą powłokę od wewnątrz wodą i noga za nogą...
Opuszczamy skałki i tniemy do Krakowa. zachodzi słońce, a my, zanim napadniemy Przemka, który na nas czeka, najpierw zanurzamy nasze zwłoki w wodzie Zakrzówka. Jest odpowiednio chłodna, kojąca, zmywa z nas kurz i zrzędzenie. Światło zabarwia skały na różowo, powoli opada żar, z legowisk podnosi się noc. Do Przemka
Przemek tjutro pracuje więc może posiedzieć z nami, jak sam tłumaczy " jeno krótko", a więc kończymy o 2 i to właściwie wyrzucając Przemka do łóżka. Z pełnym rozmachem sybarytów.
Idzie sen.
Ps: Idzie łatwo, gdyż Żurek śpi w innym pokoju, nie zaś ze swym chrapem, przy naszych uszach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz