poniedziałek, 29 czerwca 2020

maglując malignę

im dalej w  las, tym dziwaczniej. czytam, słucham i myślę, zastanawiam się jak u licha zdobyć tę pełnię życia. ni cholery nie mam przystępu do tego poczucia. poczucie odklejania się od świata rośnie synchronicznie  ze wzrostem temperatury, może  mój komputer pokładowy się przegrzewa? to nawet nie marazm, a coraz bardziej dojmujące  wrażenie, że sprawy tego świata są jakąś fantasmagorią, że kiedy dotykam ściany, teoretycznie ją czuję, ale w praktyce jest to uczucie niezwykle dalekie od tego, że ta ściana jest. oczywiście, nie śpieszno mi, żeby sprawdzać nierealność ściany swoją głową, wiem, że głowa nabędzie na swojej powierzchni rzeczowego dowodu na to, że można tę ścianę jakoś udowodnić, ale i tak jakoś ta ściana nie dociera do głębi. a mam wrażenie, że powinna. 
to poczucie, czy raczej brak, blokuje mi działanie, jakbym istniała w jakimś kiepskim filmie, którego reżyser w najlepszym przypadku ma mnie głęboko w zadupiu, na którym zresztą mieszkam. może już czas na zmianę dekoracji? 
codzienne wsłuchiwanie się w to, co chce mi powiedzieć mama, próby zrozumienia też mnie nieco odrealniają, nie mówię już o tym, że cholernie męczą mi głowę. to jest nauka języka, który się nigdy nie wydarzy, nigdy nie napiszę w nim wiersza, nie stworzę opowiastki. dzień po dniu, mama, świergot głuchego kota, gderanie kur, ptaki za oknem. i buczenie własnych myśli, uporczywe. budzę się nad ranem i przewracam w pościeli niewyspana, pragnąca wrócić do historii sennych i z zapętloną myślą, której nie sposób ani złapać ani odegnać. 
pada znów. za oknem łąka, której nie skoszono i po raz pierwszy od wielu lat przypomniała sobie swoją malowniczość, czyż to nie piękne? oglądam ją jak obraz, patrzę przez strużki deszczu głęboko w tło zepsute hałdą zerwanego z  drogi i zrzuconego na kupę asfaltu. ludzie fotografują deszcz i wrzucają na fejsbuka, to tez nierealne, kiedyś deszcz po prostu padał, nie był dziwem, choć klasyfikowano go jako zjawisko. gorzej, że myślą, że jak pada tak dużo deszczu to koniec suszy i mateczka planeta się odrodziła i możemy spokojnie pójść do swoich samochodów. a susza jest, nawet pomimo tego deszczu. deszcz nie wsiąka w mateczkę ziemię tylko rozbijając sobie twarz o wybetonowany, wyasfaltowany świat, o zeschnięty na kość naskórek naszej planetki, zalewa co tam się nawinie, a później razem z wiatrem wędruje do góry. albo do strutego na śmierć oceanu. zupełnie nie do picia.
zostały nam dziś cztery kury, z czego jedna chyba nie dożyje jutra. i kogut. Wyrzuciłam nad ranem rudego z kurnika, zdążył usunąć z tego nierelanego świata połowę drobiu, a ja w tej malignie nad ranem, w tej myśli zapętlonej, myślałam, że drą się jak zwykle, jak co dzień. aż do jednego przeraźliwego jak ból krzyku z któregoś kurzego gardła, dopiero wtedy podskoczyłam i pognałam z motyką w garści. w piżamie, na bosaka, rozczochrana. kto by się tam czesał do lisa.
czytam Pod powierzchnią Kaczorowskiego, o Otcie Pavlu, przejęłam dziś od Poczty Polskiej nowego Dicka i kolejne części Muminków w audiobookach. Krzysztof Kowalewski je czyta i robi to świetnie, ale mogę słuchać tylko, kiedy nic nie robię, bo kiedy coś robię, nie mogę słuchać. jedna rzecz na raz, jedno zadanie, jedna uwaga, ona mi się skupia tak mocno w stożek, że nie dam rady umieścić na jej czubku więcej niż tylko jednego anioła, więc problem filozoficzny w moim przypadku jest rozwiązany. 
no i byłam wczoraj na wyborach, wstałam z cieniem nadziei, ale zgodnie z opadaniem naszej najbliższej gwiazdy, opadała również nadzieja. pod koniec dnia zaczęła ścielić się przy glebie jak mgła, ale ta rano się podniosła,a  nadzieja już tak sobie tam leży gdzieś w mokrych trawach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz