niedziela, 5 maja 2013

Pomiędzy domami, czyli zimowe Włochy z Radą (2)

23 stycznia (środa)  - Wenecja

 (tradycyjnie zdjęcia tu)


Słońce, siedzimy na peronie, grzejemy nasze zimowe pyski. Za rogiem już Wenecja.

 
 
 

Pamiętam pierwsze kołatanie serca w Wenecji. Drugie jest tak samo silne. Bez względu na utyskiwania znudzonych, czy też zmanierowanych (od manieryzmu?) podróżnych, Wenecja dla mnie  jest i będzie zawsze Kochanką. Nie da się zatrzymać serca, które wyrywa mi się z dłoni i z nosem w szpic, wpada pomiędzy domy, nurkuje i węszy w  uliczkach, szczęśliwe, merdające ogonem, zachwycone każdą plamą, każdą rozdeptaną skórką od banana i zaciekiem na ścianie.

 
 

 

Rada podziela ten zachwyt, oczy same nam się śmieją i ogarnia nas coś w rodzaju euforii, która jednak nie wydostaje się na zewnątrz, ale wypełnia nasze nieprzepuszczalne powłoki na kształt balonów. Zanurzamy się w uliczki.








Oczywiście nie mogę sobie odpuścić myszkowania po sklepach, sklepikach, sklepiczkach, ze szkłem weneckim, słodyczami, mydłem i powidłem.
Posiadamy z Radą doskonale działający wykrywacz ślepych uliczek, więc zgodnie z planem (który już nieco się rozsypuje), szwendamy się po trzykroć.
Na początek późne śniadanie, przepyszne wino i właściwie dzień mógłby już zostać na zawsze w tym miejscu. Siedzieć tak sobie w samym środku jednego z marzeń, pamiętam sny, obrazy, z których składała się Wenecja jeszcze zanim ją zobaczyłam, nie zawiodłam się i teraz tez nie jestem zawiedziona. Może już nie pulsuje mi w głowie od ogromnej ilości Tiziano, Tintoretto, Tiepolo, czy Veronese, nie wiruje tynk, sklepienia, farba, skrzydła aniołów,  malowane obłoki, ale nadal czuję przez skórę to światło miejsca, które jest poza czasem. Smakujemy miasto-państwo  nieśpiesznie, wspinamy się wzrokiem po murach, plączemy za nitką porzuconego konfetti, odbijamy w szybach sklepików. To taka podróż dla nas dwóch, bez szalonych zrywów, pełna rozmów i miejsca na własne myśli, w której nie przeszkadzamy sobie, to znów się o siebie obijamy.






Święty Symeon, Święty Stefan i Święta Maria Franciszkanów, tak na marginesie zrobiłyśmy świetny biznes, kupując (rozsądnie zresztą) 10 eurasową kartę organizacji Chorus, którą polecamy, a która pozwala obejrzeć sporo kościołów w tej jakże przystępnej cenie. Z wymienionych powyżej, onirycznych powodów, oglądamy trzy,w  tym Tycjana łapiemy przed samym zamknięciem i to za darmo, ponieważ Pani jest miła i  ulega naszym smętnym minom, że jak to nie przywitamy się z Tycjanem? Zatem wpuszcza nas, a po wyjściu, zaraz jak tylko znika mi rozanielony wyraz z twarzy płaczemy ze śmiechu








Nici ze Scuola di San Rocco, w której chętnie pokontemplowałabym znów, Gallerie dell'Accademia, żegnaj kolekcjo Peggy Guggenheim (którą kiedyś muszę, po prostu muszę zobaczyć), stwierdzamy, że nie da rady złapać wielu srok za ogon, postanawiamy więc po prostu rozkoszować się leniwym zimowym, weneckim słońcem. To coś w  stylu wymyślonego niegdyś przez nas na jakiejś imprezie "Miejsca w którym nie mieszkał Feliks Nowowiejski" i "Szlaku, którym nie jechał Papież", gapimy się na vaporetto, a kiedy rusza z przystani, nagle orientujemy się, że chciałybyśmy nim popłynąć . Odprowadzamy waporetto (ostatnie tego wieczoru) psim wzrokiem,  zawieszamy się na mostach, zaśmiewamy do łez. Nocą ulewa nas deszcz, kryjemy się w knajpce a o stanie ducha może zaświadczyć ten oto dialog, który zanotowałam w dzienniku podróznym, choć przebóg, nie mam pojęcia o co nam szło!

 





ja: Poszłabym siku, ale nie wiem, czy nie siedzę w kiblu
Rada: Nie, siedzę tutaj, w lustrze!

A póxniej w strugach deszczu bieg do pociągu i Padwa i zmęczenie i spać.






*

24 stycznia (czwartek) - Padwa

Wiersz napisany na okoliczność dnia:
Moje ciało
nie trzyma się prosto

Rano nieco się wahamy, jechać, nie jechać, po krótkiej,a  treściwej konferencji, zapada decyzja - dziś Padwa. Pogoda fantastyczna, wiosenna, idziemy sobie brzegiem rzeki, śpiewają ptaki,a  powietrze jest miękkie i przysięgłabym że świeci. Na dobry początek siadamy w przydrożnym barku studenckim, rozgaszczamy się pośród przyjaznej atmosfery popijając kawę/herbatę, a później wpływamy w ulice starej Padwy.

 
 


Coś niesamowitego. Aura tego miasta  tchnie magią. Ulice ujęte w ramy arkad. Światło dnia musi się przeciskać pomiędzy czerwonymi cegłami, podobnie zresztą światło gwiazd. Przestrzeń objawia się dopiero na placach, na które trafiamy w pogoni za biciem dzwonów, czy głosem akordeonu .
Na początek trafiamy do maleńkiej, surowej świętej Zofii,

 

a  później w dziwnej, a nawet bardzo dziwnej atmosferze surrealu, spotykając po drodze wpasowujące się w ową atmosferę postaci, wstępujemy do San Gaetano by podziwiać robiącą wrażenie kopułę pokrytą freskami trompe d'oeil z przedstawieniem Nieba.. Przyjemność estetyczną  wzmacnia niesłychanie miła para pilnująca wnętrza. Widzę i czuję wyraźnie, jak ogromną przyjemność sprawia im nasza przyjemność i zachwyt.

 
 


 Szwendając się spacerowym krokiem doszwendujemy się do surowego, halowego kościoła san Eremitani (Kościół Pustelników), mocno zniszczonego podczas wojny, za to z ocalałymi fragmentami pięknych fresków Mantegny  i swoją przysadzistą, ale malowniczą bryłą  w  przestrzeni parkowej. Atmosfera w kościele jest warta poprzebywania tam przez chwilę, dziwny spokój, smutek, wrażenie pustki i ciszy pozwala poczuć się jak pyłek wszechświata.


















 
 
 
 
 
 
 


Krążymy cierpliwe wokół parku, z którego schowana za nieprzejednanym ogrodzeniem, macha do nas Kaplica Scrovegni,  w której koniecznie chcemy zobaczyć słynne freski Giotto. Obchodzimy park ze trzy razy ni diabła nie mogąc znaleźć wejścia do kaplicy. Irytujące jest, że za ogrodzeniem widzimy ludzi z biletami, a ci pytani o to jak wejść wskazują jakieś enigmatyczne kierunki, co gorsza różne. W końcu wejście okazuje się banalnie proste, mijałyśmy je cały czas zgodnie z zasadą, że najciemniej pod latarnią.
Gnamy do kaplicy.: "szybciutko, szybciutko!", bo wejście jest na czas. Na wstępie oglądamy obowiązkowy film dotyczący historii kaplicy i Padwy w ogóle. W dłoniach dzierżymy reklamóweczki jednorazówki z zapakowanymi portfelami i dokumentami, bo toreb wnosić nie można. Oczywiście im bardziej nie można, tym bardziej chce nam się śmiać i włączają się nam idiotyczne komentarze. Wreszcie koniec filmu, do kaplicy marsz! Zaprawdę powiadam wam, warte to było tych kilku okrążeń. Kaplica pokryta jest freskami przedstawiającymi życie Marii i życie Chrystusa oraz Sąd Ostateczny. Nagromadzenie ich w takiej ilości i tak blisko, na wyciągnięcie niemal ręki sprawia, że się człowiek czuje jak we freskowym niebie. Z uczuciem tym doskonale harmonizuje słynny giottowski błękit, przepiękne prześwietlone barwy szat
Kilka fresków dotknęło mnie szczególnie. Złożenie Chrystusa do grobu, wracałam do niego w tym okrojonym czasie kilka razy, za każdym razem nie mogąc się od niego oderwać. Niesamowita energia, emocja bijąca z tego obrazu. Postać (zdaje się św Jan) z rozłożonymi rękami w geście rozpaczy, który jest jednocześnie i statyczny i pełen dynamiki, żywej reakcji bólu. Twarze opłakujących, dłoń uniesiona przez jedną z niewiast w geście rezygnacji i odepchnięcia, rozpacz anielska, to wszystko sprawia, że można kontemplować obraz wciąż i wciąż, chłonąc i czując nuty żalu, smutku, rozpaczy, wagi rzeczy. I te barwy, jak zmieszanie jutrzenki z wieczorem, świetliste i mroczne, splatające się w jedną, bolesną chwilę, gdzie jest czas na zwątpienie i poddanie się, na ludzką reakcję bez ocen i logiki. Bogactwo stanów emocjonalnych, każda z postaci na fresku reaguje inaczej, a jednocześnie reakcje te nakładają się na siebie i łączą we wspólny koncert bólu. Piękna kaplica, niesamowite malarstwo. Szkoda tylko, że mozna tam być tak krótko.




Z kaplicy trafiamy do Musei Civici Eremitani, bogata kolekcja obrazów, sporo czasu trzeba na nią poświęcić, poświęcamy więc go sporo pod koniec się już niemal czołgając (oczywiście tradycyjnie nie mamy nic do picia). Chytrze próbujemy ominąć salę ze sztychami, ale drogę zastępuje nam cerber w postaci jednogłowej, acz równie groźnej niewiasty i niczym nie daje się przebłagać, uparcie wskazując, że najpierw musimy zaliczyć sztychy, gdyż inaczej prawdopodobnie nasza edukacja kulturalna będzie niekompletna. Ze zwieszonymi smętnie głowami wchodzimy do sal sztychów..
Kiedy wynurzamy się z muzeum jest już dośc późno, więc smakując padewską aurę ochoczo tarabanimy się do knajpki na jedzenie i birra Moretti.

 
 
 
 
 
 


Siadamy w przyjemnym miejscu z dość przyjemnym winkiem i pizzą i tam sączymy czas aż do chwili kiedy knajpka musi zostać zamknięta (o zgrozo, jak na nasze standardy zbyt wcześnie) i zdążamy do naszego hostelu, gdzie komponujemy małe oratorium na zawleczki puszek z piwem.


3 komentarze:

  1. Ja też jestem zauroczona Wenecją i nie podzielam krytycznego nań spojrzenia. Buszowanie po uliczkach, sklepikach, zaglądanie w patia (no i co z tego, że to nieładnie, że nie przystoi), przysiadanie na mostkach i mosteczkach... Jest tego tak dużo, że nie sposób się nudzić. Z resztą i tak widziałam za mało, w każdym razie mniej, niż bym chciała, ale za każdym razem czas był zbyt skurczony.

    OdpowiedzUsuń
  2. a ta woda kobietki- to nie jest czasem mokra, nie czuć tej wszechobecnej wilgoci kanałów ?
    Rozgoszczę się tutaj na dłużej, bo tu dużo do poczytania...

    OdpowiedzUsuń
  3. Bińku - tak! kurcze, musim się wybrać do samej Wenecki na tydzień! Ale najpierw Ty do mnie, a najpierw jeszcze w końcu zadzwonię cholercia do Cię! :D

    Zofijanno - nieee, to tylko na zdjeciach taka mokra, w rzeczywistości suchutka jak pieprz ;D
    miło że wpadasz :))

    OdpowiedzUsuń