wtorek, 14 maja 2013

Między domami, czyli zimowe Włochy z Radą (4)

26 stycznia (sobota) Vicenza

Pożegnanie z Padwą. Śniadanie, pakowanie, łza spływająca wewnątrz policzka, autobus (trudny do znalezienia, bo jakieś dziwne oznaczenia, więc trochę zajęło czasu odszukanie odpowiedniego) pan plujjący nam pod nogi przez jakieś 20 minut, ale za to bez przerwy, Vicenza.
Na wejście niespodzianka - przechowalni bagażu na dworcu niet, nieszczęśliwe zatem i zmechrane, kładziemy bagaz na garby i zdążamy z karawaną w miasto.

 

 

Vicenza wygląda jak luksusowe miasteczko lalek, kamienice, witryny eleganckich sklepów, wąskie uliczki i kamienne trotuary. Ludzkość pojawia się falami i to falami tsunami, czasem idziemy same, samiuteńkie, a już za chwilę napływa ciżba, drogi losie, jak cholernie ciężkie zdają się nasze plecaki. Właściwie to żadne "zdają się", jakoś tak się książek uzbierało trochę, i piwo, i jeszcze nadal targamy ze sobą pomarańcze zakupione w Padwie.

 

 
 

Z ulgą opadamy na ławkę parkową, by poczynić przygotowania do zobaczenia Pinakoteki. Cóż, niewielki ów przybytek totalnie nas rozbawia - bardzo fajnie zrobiona w piwnicznym wnętrzu, mieści w sobie głównie portrety i to jakoś niezbyt interesujące, za wyjątkiem kilku. Dostrzegamy więc dramatyczne wygięcie wzniosłości turystek pragnących ujrzeć owe obrazy i dusząc się ze śmiechu, ściągamy na siebie marsowego pana pilnowacza, który zdaje się zdegustowany naszą, mało poważną postawą.
Na zewnątrz instalacja sztuki współczesnej, zainteresowuje mnie, bo porozstawiane butelki z powkładanymi do nich czymsisiami i te czymsisie właśnie mnie zatrzymują - a to kawałek listu, a to drucik, a to kłębki, a to piórka ...

 

Później Teatro Olimpico i tu to jest naprawdę czad. Najpierw udaje nam się zostawić plecaki w księgarni, wciskając je w kąt sali., a potem już z lekkością ciał zmierzamy do sali widowiskowej.  Teatr zaprojektowany przez Palladia. Scena z bramami, w których znajduje się zrobiony jako trompe l'oeil, widok ulic tak łudzący, że wierzyć się nie chce, że to tylko kilka metrów odległości. Niesamowite wrażenie.

 

 

Na scenę patrzymy z półkolistej widowni wzorowanej na klasycznym amfiteatrze, z tym, że tam nie skrzypiały ławy, tu zaś ławy-stopnie są z drewna i skrzypią niemiłosiernie. Warto było przyjechać i nieść te plecaki na grzbiecie, żeby zobaczyć to cudo, które podobno Goethe nazwał "nieopisanie pięknym".







Plecaki włóż i po Vicenzie marsz.
Jest świetna (przynajmniej tak wnioskujemy z plakatu) wystawa malarstwa, ale pomimo obietnic na tabliczkach, budynek zamknięty na głucho, a plecaki znowu ciążą.

 












 












 













Snujemy się po uliczkach, w końcu wciągam Radę w bramę, gdzie jak obiecuje szyld znajduje się bar. Bingo, bar jest świetny! Miła pani, miły pan, rodzinna niemal atmosfera, jedzenie świeże i pyszne, przyjemna muzyka, niezbyt tłoczno, spędzamy wiec bardzo miłe popołudniowe chwile odpoczynku.



I znów w miasto.

 

Niesamowite wrażenie zrobił na mnie jeszcze kościół Santa Corona, a właściwie to, co wewnątrz: inkrustowany kamieniem ołtarz .

 

 

Jest to cacko niezwykłe, piękno kamienia, wzory i naturalne kolory minerałów budują bogatą ornamentykę niezwykle ozdobnego ołtarza, a każdy wzór, każdy obraz wciąga i zachwyca. Niesamowita naturalność gatunków roślin i zwierząt, przepiękne kamienne krajobrazy, sceny biblijne, łażę dookoła tego cudeńka oczarowana i zaczarowana i gdyby tylko mieć więcej czasu, spędziłabym tu na pewno parę godzin. Niestety czas nas pogania

 

 

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Drugą piękna rzeczą w Santa Corona jest obraz Veronese -  nie sposób pomylić tych barw, tych ujęć. Ciepło i bliskość tchnące z obrazu, a z tyłu, z tła, ocieniająca go godność są niesamowite. coś pięknego



Powoli czas wracać, przed odjazdem zatrzymujemy się na (a jakże) piwo w jakimś barze i to bardzo dobre wydarzenie, bo po pierwsze widzimy cudownego ogromnego, kudłatego  psa - Carlo, a po drugie jesteśmy świadkami sceny rodem z  filmu Felliniego i z takimiż postaciami.
Starsza kobieta ubrana i umalowana  dość wyzywająco w spódnicę mini i beret,  siedzi nad stojącą na maleńkim stoliczku filiżanką kawy. Od czasu do czasu bawi się  piękną czerwoną różą.
Na przeciw, przy tym samym mikroskopijnym stoliczku, szary starszy mężczyzna rozwiązuje zdaje się sudoku. Oboje wyglądają na znudzonych, od czasu do czasu zamieniają kilka słów, po czym wracają do swoich zajęć - on do sudoku, ona do rozglądania się po sali, wygładzania spódnicy, kołysania różą. Spekulujemy, że to pewnie randka w ciemno, która najwyraźniej trafiła kulą w płot i choć usilnie staramy się nie patrzeć, po prostu nie możemy się oderwać od dziwacznej przestrzeni i aury, jaką wytwarza tych dwoje. Pomimo ograniczonych i powolnych ruchów, zdają się trwać w jakimś zaklętym, tylko im wiadomym tańcu. Po chwili mężczyzna ubiera się i wychodzi, jak zupełnie obcy, pani zaś siedzi dalej, jakby nie zauważając jego zniknięcia. Za jakiś czas i ona zbiera swoje rzeczy, zakłada płaszcz i rusza w zupełnie inną stronę. Jednak najprawdopodobniej wcale się nie znali, scena surrealistyczna i tak własnie się czujemy.

A później pdróż do Mediolanu, poszukiwania naszego hostelu, pokój z bidetem i telewizorem w jednym, i my padnięte jak po maratonie. Po analizie masy plecaków i konieczności nadania bagażu w samolocie, decydujemy się wypić birra Moretti, które targałyśmy jako prezent. Padamy





*


27 stycznia (niedziela) Bergamo

Dzień odlotu. Wyruszamy z Mediolanu do Bergamo - jest przechowalnia bagażu, hurra! I idziemy oglądać miasto.

 

Miasto naprawdę świetne, z dwóch części - górnej i dolnej. Bardzo kusi mnie Accademia Carrara, ale niestety czau jest zbyt mało, więc musimy wybrać - wybieramy Górne Miasto.

 

 

 


Wspinamy się kamiennymi schodami wśród bluszczu i z odsłaniającym się za nami widokiem na wzgórza.

 

 

 

 

 


Z Piazza Vecchia wchodzimy do Palazzo Ragione, gdzie jest bardzo ładna wystawa malarstwa z obłędnie biegającymi wokół obrazu skośnookmi turystami, sądząc po adrenalinie i szybkości - japońskimi.

 

Tu też przepiękna Madonna z dzieciątkiem,  Belliniego (ojca). W ciemnym tle, ze złotymi ciałami niebieskimi, utrzymana w delikatnej tonacji fiołków, błękitów i róż, uduchowiona, a zarazem bardzo ludzka i kobieca, postać Madonny. Na jej twarzy marzenia i obawy, w oczach próba przeniknięcia czasu, przyszlości, bunt przeciw tej przyszłości, grymas walki i decyzji o tej walce. W tym czasie mały Jezus, nieświadomy mysli matki, ciekawie sięga w stronę przysiadłego ptaszka, który jest jak posłaniec niosący to, o czym mały Zbawiciel musi wiedzieć. I jest ciekawość i znów obawa, a zarazem poczucie, że dziecko już wie i przyjmuje. Mieszanka rysów i osobowości nieświadomego jeszcze dziecka i pełnego świadomości i zrozumienia Zbawiciela. A wszystko to w eleganckich liniach, muśnięte farbą, jakby się zaraz widziadło miało rozwiać i osypać. Piękny obraz.

Łazimy to tu, to tam, siadamy na obiad w miłej knajpie, w której zaraz wymyślamy sobie scenariusz dla właścicieli, raczymy się obłędnym słońcem (dziwne, że ludzie zakutani są w wielkie puchowe kurtki, skoro pogoda wiosenna)

 

 

 

 
 

 a później lotnisko, góry pod stopami i zaśnieżona Warszawa. Kolacja, piwko u wujostwa Rady
Jazda w postępujących trudnych warunkach pogodowych do dom - chapeau bas Rado

*

I już koniec podróży, która jak zawsze była fantastyczna. Dzięki Rado, było świetnie!
 Bardzo żałujemy, że Aniet z powodu choroby i Zina z powodu bycia jej mężem (Aniet, nie choroby) niestety nie mogli polecieć.
Humory dopisywały, pogoda iście szampańska, Włochy jak zwykle smaczne, a żarcie tradycyjnie piękne. Amen

: ))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz