25 stycznia Padwa/Werona
Najpierw nieco
pochmurno, ale Padwa nadal fantastyczna. W towarzystwie chmur idziemy do św Antoniego, po drodze
wstępując jeszcze do Franciszka. W bazylice św Antoniego, skąpana w
marmurowej bieli, kaplica z grobem patrona. Robi wrażenie, głównie przez niesamowity blask marmuru. Ludzie
przyciskają czoła do chłodnego, opalizującego nieziemskim światłem
kamienia, szepczą coś żarliwie śpiącej pod płytą górce kostek i
zetlałych szat, ja też, na wszelki wypadek dotykam grobu i układam bezgłośną prośbę.
Przed bazyliką zachwycają mnie oczywiście maluteńkie zawieszone na
agrafkach, tandetne medaliki z wyblakłym wizerunkiem Antoniego
Padewskiego, nie mogę się powstrzymać i za jednym zamachem kupuję aż
trzy. Swój niemal natychmiast gubię(o ironio, bo to patron od
znajdowania zgub), drugi jest dla mamy, trzeci dla Religijnej Joli,
mojej koleżanki z pracy.
Mój pociąg do jarmarcznych błahostek jest
nieokiełznany, te trzy medaliki świecą w mojej duszy światłem
zaczerpniętym z samego marmurowego sanktuarium.
A później pociąg do Werony, w której króluje słońce. Rozanielone tym słońcem, korzystając z lokalnego dryfu tektonicznego, przemieszczamy się (ohoho, zupełnie niespodziewanie) prosto do knajpki pod niebem na placu Bra, by tam (ku uciesze Rady w towarzystwie lokalnej awifauny), spożyć posiłek i wypić wino.
Wino nas rozaniela i gdyby nie ćwiczona wiele razy (z różnym skutkiem) samodyscyplina, prawdopodobnie zostałybyśmy tam do wieczora. Tym razem samodyscyplina jednak zadziałała i udajemy się do amfiteatru Arena Romana, przy czym słowo udajemy się brzmi szumnie, bo nasza knajpka jest z widokiem na tenże właśnie. Z zewnątrz, w porównaniu z rzymskim Coloseum, wygląda niepozornie, jednak warto zajrzeć do środka, bo tam ogromnieje (choć nadal nie jest to Coloseum), a poza tym widok ze szczytu jest przyjemny. Dachy Werony zalane światłem i przyjemne ciepło na kamiennych ławach teatru.
Tu majster na budowie
Werona w słońcu sprawia wrażenie przytulnej, zaułki, kuse uliczki, domy sprawiające wrażenie zadowolonych z siebie, zasiedziałych na pogawędce sąsiadów.
Na Piazza delle Erbe stragany z powidłem i mydłem, które koniecznie muszę obejrzeć. Wokół malowniczo odrapane ściany budynków wyciągniętych chyba z najróżniejszych epok, na tynku domów freski.
(a tu idę obok Steve'a Martina i go nie widzę, ha!)
Ludzie kręcą się, uśmiechają, na schodach wiodących do pręgierza przysiedli starszy pan z dziewczynką, pewnie wnuczką. Ona pyta o coś z tą rozczulającą dziecięcą powagą, on z podobną powagą coś jej wyjaśnia, nieco dalej młoda dziewczyna zatopiona jest w książce i zupełnie jej nie obchodzi, e oto są ferie i oto jesteśmy w Weronie.
Zaraz obok Capitello - trybuna, a za nią w głębi kolumna św Marka z lwem weneckim.
i werońska Madonna
Z placu Zielnego można przejść do Piazza dei Signori, w tym celu należy
przejść pod łukiem Arco della Costa, czyli Arkadą Żebra. Jeśli przejdzie
pod nim mężatka, która nadal jest dziewicą, łuk ma się ponoć zawalić.
Uśmiecham się podstępnie i przepycham najpierw Radę, łuk
wisi. Nazwa owego łuku wzięła się od wiszącego pod nim wielkiego żebra
wieloryba.
Wchodzimy na Plac Signori, na którym wita nas kamienny Dante i patrzy na nas z wielką surowością. Czyzbyśmy niedostatecznie zwiedzały? Czyżbyśmy zbyt wiele czasu pświęcały na cielesne przyjemności, zamiast strawę duchową? Czyżby wiedział, że nie zdążyłyśmy obejrzeć kolekcji szkiców Leonarda w Mediolanie? Drogi poeto, wybacz robaczkom ludzkim, które zdecydowanie są na wakacjach.
Pałac Scaligerich, grobowce Scaligerich obok kościoła Santa Maria Antica, cienie wydłużają się, półmrok wpełza w uliczki, a my szukamy domu Julii, która nie wiadomo, czy istniała, a którą Szekspir uwikłał w znany na całym świecie dramat miłosny. Niemniej dom Capellów (szekspirowskich Capulettich) istnieje i balkon jest tam także. Szukamy więc tego domu. Plan miasta zdaje się wskazywać, ze dojść tam bardzo łatwo, równie łatwe wydaje się to w ustach zaczepionych meszkańców, tylko dlaczego kręcimy się w kółko!
Wreszcie jakaś miła pani, bierze nas, osiołki boże, bezceremonialnie za rękaw i niemal wtyka nam głowy w zapyziałą, wąską bramę - eureka! Podwóreczko, dom (bardzo ładny zresztą), balkon (ładny także), pomnik Julii z wyświeconym prawym cycem (obowiązkowo należy za ten cycek złapać, po co nie pamiętam, ale chyba by mieć hłe hłe hłe szczęście w miłości) i krata ze srylionem kłódek. tak na marginesie to lubię ten obyczaj pieczętujący związek.
Kłódki w kolorach tęczy, dziesiątki trzepoczących ze wzruszenia i miłości serduszek, pochody panien młodych w łabędzich sukniach, kawalerów z wąsem wyszpicowanym pomadą i krzepkim ramieniem, świadectwa szczęśliwego dnia na tym ponurym łez padole.. Oczywiście nie możemy się z Radą pozbawić komentarza dotykającego zarysowanego tu problemu.
Tak, czy siak, oprócz romantycznej sławy, miejsce jest bardzo niepozorne, może to i dobrze, może właśnie to mu przydaje autentyczności.
Później Duomo, z Wniebowzięciem Tycjana. Oczywista sprawa, wniebowzięta jest na obrazie Maria, nie Tycjan, ale wniebowzięty moze być też patrzący na obraz ołtarzowy. Świetnie złapana chwila, Tłum zagląda z niedowierzaniem w chmury, totalnie zaskoczony, a Maria także nieco zaskoczona, wygląda zza obłoku jak ktoś, co coś zostawił albo tak, jak się patrzy ze szczytu góry nieco bojąc się lub sprawdzając czy za nami ktoś się nie wspina. Powiedziałabym, że scena ta jest wręcz figlarna, z błyskiem fantazji i poczucia humoru w tym pełnym przecież powagi momencie.
Kościół San Anastasia wart jest zobaczenia ze względu na piękny fresk Pisanella ze świętym Jerzym. Fresk jest umieszczony wysoko, więc ja, totalny krótkowidz, detale obejrzałam sobie na prezentacji multimedialnej i przez zoom obiektywu. Ale nawet bez dostrzegania detali, fresk naprawdę jest świetny, a zwłaszcza koński zad, choć brzmi to dziwnie może. Fantastycznie zrobiona perspektywa i baśniowa kompozycja z cudowną paletą barw.
Sam w sobie San Anastasia też jest urokliwy, z dekoracyjnymi motywami roślinnymi na sklepieniu, płaskorzeźbami i malowidłami
Zapada zmrok.
Uliczki ścieśniają się, a my trafiamy na takie cacka pzy drzwiach domów, jak ta ceramiczna Madonninka
A później to już sobie z Radą zasiadamy w knajpeczce, z której właściwie zaraz mamy wyjść, a zostajemy na parę karafek wina i bawimy się przednio wprowadzając się w stan letkiego wcięcia.
(Ja w Weronie)
Jak można się domyslić, w szampańskich nastrojach wracamy do Padwy, po drodze wypijając jeszcze piwo w uwaga - dworcowym McDonaldsie, bo jest połączony z barem, ha!.
niewypowiedziane
5 dni temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz