Wielce szacowny i drogi mi Panie,
przyznaję, że sztuka epistolografii jest Panu tak, jak
piórko bogini Maat, które i lekkim, i zarazem ważkim jest obiektem. Z
przyjemnością zaznaczam, że wszelkie rzeczy wspólnego nam poczucia, któreś Pan raczył przedstawić potwierdzam
i za ich wyjęcie dziękuję, bo łagodnie mnie nastroiły i list Pański
uprzyjemniły niezwykle.Jednak do baranów;
Pisze mi Pan o słodkiej ułudzie, którym to zwrotem już lekko
mamić usiłujesz i wkładać rzecz malarzy hiszpańskich (w tym jednego
pomieszkującego w swoim czasie we Francji oraz jednego, który a la gitarra strzelał
do złych i niegodziwych) w przestrzeń
zarezerwowaną nie dla oszustwa, a dla marzeń.
Owszem słodka ułuda jest i będzie potrzebna, tu się z Panem w tysiącu mil (albo ile tam do Kolbuszowej jest) zgadzam lecz wtedy, kiedy jej
finał, czy rozwiązanie jest na tyle mgliste i niespodziewane, że ból dotykający
nas po rozwianiu owego welonu trzymającego nas w lekkim zamgleniu i ciepłym
rozmarzeniu, nie jest udziałem topornego oszustwa, a nieoznaczoności właśnie.
Taką ułudą jest mrzonka miłosna, plany na przyszłość, wizje zagranicy/ zaświatu,
że jest tam piękniej i nas to piękno, jak jasny szlag trafi, porazi i wypełni, kiedy
już tam się dostaniemy. Taką ułudą jest też i religijne poczucie bytu za bytem,
co przyprawiało niejednego ascetyka o dreszcz rozkoszy, a świętą Tereskę nawet
o ekstazę. Tych ułud nie gromię, to są ułudy święte i potrzebne, bo bez nich
życie płynęłoby nam jak po nieheblowanej desce, a to wiadome, posunąć się ledwo
da i rzyć boli. Na to jest potrzeba znieczulenia, rozmglenia, rozkosznego popędu ku światłu.
Ułuda, którą mi Pan przedstawia jako potrzebną i słodką, nie
jest jednak z tego gatunku. To najzwyczajniejsze w świecie kłamstwo i
niespełniona obietnica. Wyobraźmy sobie grobowiec trackiego wojownika w Kazanłyk
(Bułgaria), czy też wzmiankowane przez Pana w rozmowie naszej bezpośredniej
malowidła z Lascaux, otóż zwiedzającym ze względu na wagę rzeczy i grożące im (malowidłom,
nie zwiedzającym, chociaż kto tam wie) z tytułu zwiedzania niebezpieczeństwo
dewastacji, a nawet zaniku, udostępnia się repliki. Czy to jest oszustwo? Nie,
traktujemy to jako model 1:1, rozumiemy wagę argumentu zakazującego lizania oryginalnej
n-letniej ochry na ścianie, omiatania wzrokiem oraz laserem aparatów. Dobrze,
rzekłby ktoś, to dlaczego nie cieszyłaby nas replika w skali 1:1 wystawiona na
dworcu w Bydgoszczy – to samo, a i Bydgoszcz wiele by skorzystała biorąc pod uwagę możliwość pojawienia się rzeszy
miłośników starego graffiti. Otóż nie, w Bydgoszczy nie jest już tak samo, ponieważ to, że dostępna jest zwiedzającym
replika (na co się godzimy) to jedno, drugie zaś, to replika umieszczona w
okolicznościach tych samych, w jakich znajduje się oryginał. Zatem można poczuć
chłód tej samej skały, zapach tego samego powietrza, światło tych właśnie
gwiazd, które nad oryginałem świecą. Cały ten entourage, który potęguje
wrażenie poznania (chyba też po to Panoramie Racławickiej dorobiono podwórze).
Rysunki mistrzów, taka była zapowiedź wystawy wrocławskiej.
Rysunki mistrzów, a nie kopie, kserówki i n-te odbitki, w dodatku za 40zł! Te 40 złotych, złociszy to już część naprawy mojego aparatu fotograficznego, miesięczny posiłek dla moich kotów, które miłośnikami sztuk są, ale tylko kulinarnych. To
40 zł to cena chytrości, nie ułudy. W tym przypadku przychodzimy po prawdę i taką
mamy nadzieję. Przychodzimy po aurę, po maźnięcie ręką mistrza i za tę rękę, gdy jej już ucałować nie można, za tę dłoń szacowną, gienijalną gotowi jesteśmy kotom swym miesiąc na chlebie wystawić, szkicować portrety rodziny długopisem, a kto wie, może nawet jedynie nosić je w pamięci! . Może mi Pan
rzec, że dla laika czy dyletanta oryginał/kopia, to wszystko równa nóżka, że w ogólnym,
większym rozrachunku to naprawdę nie ma znaczenia. A jednak jest coś, co może
się wydać myśleniem nieco magicznym, a jednak obstaję przy nim opierając na
własnych doświadczeniach z oryginałami. Jest coś, specyficzna aura, która
przechodzi po palcach mistrza. Nie musisz czytać nazwisk, czasem stajesz przed
obrazem i niechby różniły się kładzeniem farby, a jednak czujesz różnicę,
czujesz jak się światło układa z farbą, jak pracuje na fakturze, dostrzegasz
genialność boszowskiego szczegółu (te obrazy w pierwszym odruchu są wręcz
niepozorne i na wstępie czuje się coś na kształt zawiedzenia, by po chwili już
wsiąknąć na długie godziny). Nie, nie przekona mnie Pan, że to żadna różnica –
powiedzieć oryginał, a sprzedać erzac. To kłamstwo i niegodziwość, choć w
przypadku Wrocławia to raczej zwykła głupota, niestety wyceniona nazbyt drogo.
I choć psia kupa mogłaby być wielce pomocną, takoż plucie na klamkę, ja się
jeno fuknięciem zaznaczę i życzę durniom, co pieniądze trwonią nie sprawdziwszy
pierwej rzeczy, jaka ona w kształcie jest, żeby im miast mebli rattanowych do
ogrodu przysłano zgrabnie spleciony chiński plastik, prawie jak prawdziwy, jak
spojrzysz pod światło, naprawdę nie znać różnicy.
W tym to miejscu serdecznie Pana pozdrawiam i liczę na to,
że ma Pan kosę porządną do wielokrotnego klepania, nie zaś przez domokrążnego
akwizytora przyniesione składane cacko z dziurką.
Joanna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz