W piątek z komina domu sąsiadów uniósł się żółty dym. to zapowiedź mglistego i wilgotnego łikendu i tak też było.
Uwiązł mi w głowie wiersz Rymkiewicza, którego obraz i emocja jest mi niezmiernie bliska. w ogóle wiersze z tego tomu "Zachód slonca w Milanówku" są pociągające w podobny sposób, jak piaskownicowe wiersze Dariusza Suski (tom Cała w piachu).
Jest u Rymkiewicza cały jeżyniec, półżywa, półsenna menażeria splątana to duchem, to rachitycznym ciałem z zielskiem ogrodu i jego opiekunem. Powoli przesuwają się jak korowód cieni, kręcą w kółko w swoich norkach ziemnych i co jakiś czas wysuwają pyszczki węsząc za Bogiem, to gmerając zmartwiałymi łapkami w glebie, to pośpieszając ścieżkami uwikłanymi w chaszcze, bytem i niebytem będąc jednocześnie.
Wiersz, który przywołuję, potrąca we mnie ten szczeóglny nastrój poza kręgiem światła z lampy, ciszę wypowiadaną monotonnym głosem zegara, moment tuż przed stoczeniem się słońca w jamę w ziemi, moją własną sosnę, moje własne wrzosy, moją własną Ariadnę
ZIMA W MILANÓWKU
I korzeń sosny i ten wrzosu
Pod śniegiem dobrze jest ukryty
W ogrodzie zima tańczy boso
Biała- jak białe greckie mity
Na szafie siedzi kot uczony
I czyta Sein und Zeit od końca
Przez ogród lecą trzy gawrony
Widać krwawiący zachód słońca
Zima- to okręt Dionizosa
Zima - to prześwit Heideggera
Zima - jest jak Ariadna bosa
Zima - jak grecki bóg umiera
Ten wierszyk pisał mój kolega
Ów kot uczony spod sufitu
Sosenki wrzosy krew na śniegu
To Milanówek - w mgle prabytu
(Jarosław Marek Rymkiewicz)
Przy okazji, przywlokłam swój wiersz REM, który, gdybym wtedy czytała Rymkiewicza, uznałabym za zerżnięty jak talala. ale nie czytałam, więc to kolejna koincydencja, tym razem z istnieniem rymkiewiczowego "Skośnego deszczyku w połowie czerwca"
*
I jeszcze o tym, że skończyłam czytać Pióropusz, Mariana Pilota. Z jednej strony, to świetna książka, bo pilotowy język kreujący zewnętrze i emocjonalność jest mistrzowski, bo nieco bełkotliwie, a jednocześnie potoczyście opowiada bolesne zakątki historii Polski i Polski we wsi polskiej i we wsi w ogóle, bo dotyka naprawdę mocno, a wydawało się, że tylko koniuszkiem pióra. Z drugiej strony nie takiej książki mi w tym czasie było potrzeba, więc moja przychylność pozostała jednak bardziejsza po stronie Pantałyku. Nie da się jednak Pióropuszowi odmówić dobroci literackiej, bez względu na porę i czasy, świetna i śmiała obserwacja, brak ceregielenia się, poetyckość wplątana w błoto i gnój gumien, ludzkie serducho krojone, tłuczone, głaskane, kochane, bite, polewane mydlinami. Polecam
A ponieważ przed nią czytałam kolejną książkę Stanisława Piechockiego: Dzieje olsztyńskich ulic, bardzo mi się jakoś obrazy razem łączyły z czasów pilotowych i olsztyńskich. Książkę Piechockiego miłośnikom Olsztyna też polecam, bo czyta się ją przyjemnie i gładko, choć znajduję ją słabiej niż Olsztyn magiczny. Być może dlatego też, że jest starsza (dzieje...), a to oznacza mniej dojrzała, mniej przemyślana, bardziej podszyta entuzjazmem, niż Olsztyn magiczny, może. W Dziejach... drażni mnie np nadużywanie słowa "monumentalny", kto był w Olsztynie ten prawdopodobnie rozumie dlaczego.
*
I na koniec zachwycona jestem znalezioną w Legendach i opowieściach zamku Malbork, Marka Stokowskiego, nazwa baszty - Maślankowa, jak zresztą związaną z nią legendą, której znak widnieje na szczycie rzeczonej baszty i jest całkowicie "dokieszeni" o tu zdjęcie
niewypowiedziane
5 dni temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz