Przyleciało na werandę i prysnęło mi wodą w nos. Złożyłam oczy w klasyczny zez, żeby zogniskować psią juchę, ale zobaczyłam tylko nitkę. Wyprostowałam gałki, bo tak, czy siak, widziałam tę samą, cienką przędzę, a szkoda zużywać na darmo całkiem jeszcze dobrego zeza. Na nitce nikogo nie było. Nie było, a zapiszczało.
- No rusz się idiotko! -I po raz drugi chlapnęło na mnie, nie wiedzieć skąd.
W zasadzie jestem niewierząca, jednak na wszelki wypadek, przeżegnałam się i dla pewności wyszeptałam Allach akbar. Pociągnęłam nosem raz i drugi, spodziewając się pośmiardywania siarki, ale nie, doleciał mnie tylko zapach gnijącej fasoli. O żesz mops, zaraz mi się przypomniało, że dwa tygodnie temu zostawiłam fasolę w garnku. Ugotowaną. Mokrą, teraz już pewnie skompostowaną na amen przez takie małe zmieraczki, co to się nazywają destruenci. Tylko obróciłam się żeby wyrzucić tę fasolę, a tu z tyłu, chlust! Coś zalało mi sukienkę.
No nie, tego już za wiele, pomyślałam. Nie daruję dziadostwu, bo doszczętnie zmoczona kiecka, odsłoniła moim kotom przaśny widok zbyt pełnych pośladków. Oj tam zaraz pełnych, teraz taka moda.
- A poza tym to ten deseń mnie tak pogrubia, wrzasnęłam do futrzaków. Cała szóstka rozsiadła się na poręczy. Podparły łapami te głupie pasiaste pyski i z minami aniołków wpatrywały się we mnie, jak w szynkę. Chwyciłam jedyny możliwy argument, miotła szybko starła z kocich mordek złośliwy odcień i lada moment a byłabym właścicielką sześciu potencjalnych kapci o różnych rozmiarach i wzorku. Koty właściwie odczytały przekaz i wycofały się do ogrodu, tłumacząc pilnym obowiązkiem kopania w marchewce czy też przerywania buraczków. (Jesienią – myślałby kto.)
- Przestań wreszcie ganiać te stworzenia. – Odezwał się znowu głos. – Chodź tutaj panno tłusta, zmokła kuro. – I zaniósł się perlistym śmiechem, który w każdym, innym przypadku można by uznać za niezwykle przyjemny.
Święta Anielko, aż mnie przygięło. Chwyciłam dwa największe, choć już oklapłe liście rabarbaru i zasłoniłam wstydliwą część ciała. Gorzej, że wstydliwa część wystawała niestety wszystkimi fałdkami również z góry. Wstydliwa część w ogóle miała tendencje do wystawania, formowania się w fałdki, wałki i zmarszczki i nijak się nie dało na tyle jej zawstydzić, żeby uformowała się w zgrabną Jennifer Lopez.
- Łydki ci jeszcze widać. – Zapiszczało gdzieś z okolicy powiewającej nitki i uszczypnęło mnie w tyłek. Tego już nie daruję, odwróciłam się z prędkością światła i z całej siły prasnęłam w pysk napastnika. Napastnik rozdarł się jak trąba jerychońska, a potem rozpłakał. To był Pan Muflon – moja własna koza, którą podarowali mi przyjaciele na urodziny. Rzekomo, żeby mi nie było smutno, ale w rzeczywistości uważali to za świetny żart. Bo co można podarować starej, grubej pannie, jeśli nie kozę. Została u mnie, bo jak się jest takim człekiem, jak ja, to trzeba dbać o przyjaciół i muszę nawet przyznać, że przyzwyczaiłam się do tego stwora, który żywił się każdą ilością materii syntetycznej, np moimi długopisami, czy klapkami kąpielowymi. Koza rozbeczała się, bo chciała tylko skubnąć rabarbar, a tu dostała po mordzie. Głos o mało nie oszalał ze szczęścia, porzucił słodki, szklany ton i wył z uciechy, zanosząc się kosmiczną czkawką. Fakt, też ryknęłam, bo widok Pana Muflona, rozmazującego łzy na kosmatym pysku, był naprawdę komiczny. Aha, pomyślałam, masz za moje pomidory, masz za moją niemal ukończoną powieść. Dobrze ci tak. I za chwilę zrobiło mi się głupio, bo w gruncie rzeczy lubię zwierzęta.. Przytuliłam kozę i obiecałam jej bukiet róż z salonu na pocieszenie, więc wytarła nos w suszący się na sznurze obrus i nieco pocieszona podreptała odebrać nagrodę.
Straszne jest życie na końcu świata. Pomyślałam. Nikt mnie nie traktuje poważnie, pies z kulawa noga tu nie zajrzy... i natychmiast mój wzrok padł na Adonisa, który patrzył na mnie wzrokiem playboya. No tak, Adonis stracił w zeszłym roku łapę w wyniku niefortunnej przygody z sidłami w lesie i do dziś nie przyjmował do wiadomości, ze jego urok medalisty wielce na tym stracił. Zamiast wracać ze swym panem do wielkiego miasta, pozostał tutaj usiłując poderwać wszystko, nawet doniczki pelargonii, zabójczym spojrzeniem spod brwi. Wróciłam smętnie na werandę. A niech sobie pryska wodą, nawet niech leje, tak mi się jakoś zrobiło kulawo, bardziej niż Adonisowi, Pan Muflon wytoczył się z domu z pyskiem pełnym kolców liści i żółtego kwiecia. Tylko pozbieraj wszystkie płatki powiedziałam do niego bardziej odruchowo niż z nakazem. I tak wiadome, że wyzbiera. Jednego nie można było mu zarzucić, ze marnuje jedzenie. Usiadłam na schodach zostawiając głupi rabarbar w spokoju. Przyjrzałam się nitce. Na jej końcu dyndał sobie taki mały kropek. Zmrużyłam oczy, tak, wyraźny kropek. Kropek wyszczerzył się do mnie, zrobił wredną minę i wrzasnął.
- No co! Labiego bata nie widziałaś?
Labiego bata? Pomyślałam. Ki czort? Powtórz, że jak?
- Labie bato, idiotko, idzie jesień! Nitka skręciła się spiralnie, a na mnie opadły drobne kropelki. – Labie bato, co przynosi chłód i mgły, ulewy i czas spoczynku. To ja. - Głos zapiszczał z dumą.
No tak, mogłam się domyślić po rudziejącym kapeluszu Pani Weroniki, jedynego klonu w moim ogrodzie. Kiedy Córki Brzezińskie jeszcze stroiły się w falbanki, Pani Weronika, jak na damę przystało, przygotowywała się pieczołowicie do zimy.
- Zaraz będzie nas więcej. – zawołało Labie bato. Patrz!
Spojrzałam w górę. Nadlatywały czy raczej napływały znad pól. Zwiewne welony pyskatych stworków. Kołowały, zwijały się w obręcze, bawiły jak wstążki. Zaczepiały o słoneczne promienie i śmiały się, jak drżąca rosa. Przybywały nad moje podwórko chichocząc i pryskając wodą na wszystkie strony.
- Patrz smętna ciamajdo. – Powiedziało do mnie moje Labie bato.
Podniosłam głowę. Nade mną, w rozpryskiwanej przez małych złośliwców wodzie, rozwinęła się najpiękniejsza tęcza, jaką w życiu widziałam. Była jak szal utkany z motyli, jak droga z najszlachetniejszych kamieni. Wstałam, nie przeszkadzało mi to, że sukienka doszczętnie przemokła, że całe otoczenie widzi mój prawdziwy kaszankowy kształt. Wpatrzyłam się w tęczę jak w obraz, dałam się pochłonąć temu cudownemu zjawisku.
Z urocznego kręgu wyrwał mnie ostry głos Labiego bata
- No dalej idiotko! Wypowiedz to życzenie, nie będziemy dłużej czekać!
Życzenie? Jakie życzenie, myślałam gorączkowo. Taka tęcza to już najpiękniejszy dar, a tu jeszcze życzenie?
- No dalej panno foko! Nie mamy czasu na twoje migdalenie, nie zgrywaj romantyczki tylko mów czego sobie życzysz! – Krzyczało Labie bato zirytowane.
Już, już, życzenie... Myślałam intensywnie, nagle na usta wypłynął mi paskudny uśmiech. Zamknęłam oczy i już po chwili Labie bato zwinięte w ciasny kłębek darło mordę skrupulatnie wylizywane przez Adonisa.
Nadejdą mgły, pomyślałam, będą słoty...
niewypowiedziane
5 dni temu
heh, znalazłam stare baje sprzed eooonów
OdpowiedzUsuń