Sylwester u mamy. W ubiegłym roku mama była u mnie, co w praktyce oznacza zmianę pokoju i telewizora, czyli przemieszczenie tworu organicznego jakieś 12m i usadzenie w innym fotelu. Szczytem patologicznego nurtu kurzodomostwa jest to, że najpierw obejrzałam komedię Stażyści od połowy do końca, by za chwilę na innym kanale obejrzeć ją od początku do połowy. Na okrasę obejrzałam Holiday, tuż po obejrzeniu jej poprzedniego dnia oraz podczas świąt jeszcze dwa razy wyrywkowo. Wyjątkowo wyrafinowany sposób pleśnienia. Nie dałam rady obejrzeć go dziś po raz kolejny, gdyż byłby to degrengolady nadmiar i intuicyjnie to wiedziałam, za to wrąbałam trzecią część Władcy Pierścieni aby nie wyjść z wprawy oglądania tego samego de novo.
Toast spełniłyśmy z mamą czerwoną oranżadą, tą tańszą, jak mi zaznaczyła pani w sklepie. Od czasu do czasu rzucałyśmy okiem na wybuchające, a jakże, za oknem fajerwerki puszczane ochoczo, a jakże, przez miłośników psów i kotów. A teraz jednym okiem oglądam Wichry namiętności, które ponuro mają mi służyć jako surogat wesołego świątecznego filmu, ale wszędzie leci albo Holiday, albo Stażyści albo ozwierzątkach, a o tych nie oglądam, bo strasznie przeżywam, i się wzruszam, i w ogóle. Dlatego od ozwierzątkach trzymam się z daleka. Niemniej Sylwester uznaję udanym, mało ruchomy, cichy, w przygaszonym świetle z mamą pochrapującą obok i od czasu do czasu zamieniającą ze mną słówko. Bez pompy, patosu i poruszeń. Bez chlipania i myślenia o przeszłości, bez zagryzania warg i myślenia o przyszłości. Spokój w swej istocie. Lubię.
Refleksja: czas mi nie leczy ran, czas je zabliźnia i czuję mrowienie, czasem bóle fantomowe, czasem swędzenie. Uczucie nie tyle znika, co tak wtapia się w tkankę, że traktuje je jak osłabiony nadgarstek, o którym odruchowo wiem, że kiedy przekręcę go w szczególny sposób, to zaboli, więc automatycznie go nie przekręcam. Na tym polega wata czasu. Inna sprawa, ze im grubsza jej warstwa, tym człowiek głuchszy. Coś za pstroś.
A na obrazku widzimy wywalczony dla mnie przez moją siostrzenicę kalendarz biurkowy, bez jakiego żyć i funkcjonować mi nie sposób. Komplet kalendarz biurkowy na biurku + książkowy w torebce są dziennikami mojego wątłego żywota i tak jak dzienniki je gromadzę. Kto zaś próbował zakupić kalendarz z Muminkami lub Fistaszkami około końca łamane przez początek roku, ten wie, jak wiele musiało polać się krwi i łez. Mimo trudów mam, a już w akcie dramatycznym zakupiłam na wszelki sztukę japońską, ale no ja przepraszam sztuka japońska Vs Muminki, to wiadome...
Wyciszamy się, trochę gnuśniejemy i wcale nie jesteśmy z tego powodu bardzo niezadowoleni. Goimy rany, staramy się ich nie rozdrapywać. Żyjemy.
OdpowiedzUsuńja w ogóle staram się nie być niezadowoloną, bo to okrutnie utrudnia żywot
Usuńpleśnienie? super...
OdpowiedzUsuń:D
UsuńJak się nie da robić tego , co się lubi (np. podróżować, oddawać się szalonemu romansowaniu itp.), to dobrze jest lubić to, co się robi, na przykład spędzać czas w domu, z lekka pleśniejąc i oglądając ulubione filmy (ja babciowałam i wzdychałam przy "Pożegnaniu z Afryką"). Tyż było piknie !
OdpowiedzUsuńsię wie, stare porzekadło tak właśnie mówi, że jak się nie ma co się nie ma, to się ma co się ma ;D
Usuńjak się nie ma tego czego się lubi, to nie lubi się tego co się ma
OdpowiedzUsuńWtedy można spróbować założyć siebie na lewą stronę :)
Usuń