piątek, 23 lipca 2021

brzydko i serio

 Długo się do niego zbierałam i nadal nie jestem przekonana, czy umiem go napisać. Otóż w tym poście będzie o tym, jak wygląda świat zza niewidzialnych krat, więc będzie długi i nieładny.
Już trzy lata minęły od ciężkiego udaru mamy. Wiadomo, dostałam mieszkanie od rodziców, więc oczywistym jest, że mieszkam z mamą. To jest taka kolejność, nie mama ze mną, tylko ja z mamą, bo dom rodzinny oznacza, że niemal każdy przejaw poczucia bycia gospodarzem, trzeba sobie wywalczyć zarówno u mamy, jak i u rodzeństwa. Choć starają się zaakceptować fakt mojego w  domu gospodarowania, to i tak odruchowo pouczają mnie, komentują moje zaniechania albo robią po swojemu, bo nikt nie wpada na to, że kiedy jesteś w domu innego gospodarza, warto pytać go nawet o drobiazgi, zanim się je zacznie zmieniać. To dom rodzinny, należy do wszystkich, a więc nigdy nad nim nie zapanuję do końca, czuję się więc jakbym miała nadal naście lat.  A w dodatku mój styl życia i działania kompletnie odbiega od przyjętego w naszej rodzinie, więc prędzej, czy później pojawi się płaszczyzna zgrzytu. Takie drobiazgi rzucone teoretycznie wesołym głosem "A co tu tak nieposprzątane", "oj zapuściłaś ogród", "a co to jeszcze nie podlane", "to żart przecież" choć nie wiem w jakiej konkurencji miałby występować ten żart, na końcu zaś sakramentalne "ty to się zupełnie na żartach nie znasz". No i nie muszę. Nie muszę znać się na cudzych żartach opartych na krytyce, wolałabym może grę słowną lub nawiązanie do literatury. Mam tego świadomość, ale i tak wewnętrznie robi mi się za każdym razem niedobrze. Ciężko znoszę ten stan ciągłej walki o prawa do bycia sobą. 
Mamcia i jej udar. Wyobraźmy sobie posiadanie kapryśnego i smutnego dziecka, z tym, że wychowując dziecko masz świadomość światła w tunelu, że to dziecko się rozwija, że w końcu usamodzielni. Na końcu mojego tunelu jest rozpad i smutek. Mama jest wiecznie smutna, osuwa się powoli po zboczu, a  ja po tych trzech latach spędzonych niemal w całości w tym stanie, osuwam się razem z nią. Pierwszy rok to była wytężona praca, były jeszcze siły, gimnastyka, dietetyka, ćwiczenia logopedyczne, gry i zabawy. Spędzałam całe wieczory wymyślając i rysując mamie obrazki, zadania, kolejny rok zapał nieco słabł, ale był jeszcze, ten rok przyniósł mi bezsilność. Nie mam siły wesprzeć mamy w walce, bo nie mam siły dla siebie. Mama się mało uśmiecha, często płacze, wciąż jest przerażona swoją niesprawnością, przybita, i pomimo antydepresantów kompletnie depresyjna.
A więc, choć zabrzmi to okrutnie, spędzam czas z załamaną, przewrażliwioną staruszką, w alternatywie mam wiekowe wujowstwo po sąsiedzku no i pracę, choć ten rok zdalny zabrał mi również to.
Spędzam czas w otoczeniu starości, smutku i przemijania. Mama jest pesymistką, więc dodatkowo również w minorowej aurze. Moja radość z roku na rok stopniała, przestałam się serdecznie śmiać, nie pamiętam już nawet kiedy to robiłam. Z radości życia zostało życie, z poczucia humoru obronił się jedynie sarkazm, jedynie on potrafi utrzymać się w tych warunkach.
Mama ma trudności z mową, mówi niezrozumiale, odwraca pojęcia, nie pamięta słów. Mama niedosłyszy, niedowidzi, próby komunikacji, ciągłe wsłuchiwanie się i praca nad tym, co mama chce powiedzieć nicują mi korę mózgową. Nie mam siły już jej słuchać, mam wyrzuty sumienia, że umykam przed własną mamą. Budzę się i zasypiam z wyrzutami sumienia, Uciekam od niej do swojego pokoju  i jestem na siebie wściekła, że to robię, ale robię, bo brak mi sił. Nie wiem czego chce, co chce powiedzieć, każde zdanie powtarzam po kilka razy z różną głośnością, każde, nawet te rzucone do siebie. To irytuje. Zamiana pojęć przeciwstawnych nigdy nie daje pewności, ze o to właśnie mamie chodzi. Prosi mnie żebym coś zrobiła, wiedząc, że zamienia antonimy dopytuję wielokrotnie, czy na pewno dobrze zrozumiałam, czy o to chodzi. tak, o to. Robię więc to, mama wpada w złość, nie to, zupełnie inaczej miało być, coś zupełnie innego. Płaczę w poduszkę, a mam ochotę rozpieprzyć wszystko, zrobić wielkie bum, wysadzić ścianę, zrzucić z dachu fotel.
Mama nie chce, nie lubi się kąpać, upiera się żeby nie zmieniać ubrań, pościeli, kończy się to kłótniami, czasem płaczem. Mama brudzi, wiadomo, starszy schorowany człowiek, jest niedołężna, niesprawna, a mnie się już nie chce sprzątać. Posprzątana kuchnia, czy łazienka, za chwilę wygląda tak samo, tracę motywację do tego, zwłaszcza, że sprzątanie nie jest moją ulubioną rozrywką.   
Mama załamana jest swoją starością i niesprawnością, płacze, nie umiem jej pomóc, nie mam siły już pajacować, mam ochotę wyskoczyć przez okno, wybić dziurę w ścianie i wiać gdzie pieprz rośnie, w  pola, nigdy się już nie zatrzymywać. Niedołężność ruchów mamy w połączeniu z jej otyłością sprawia, ze ciągle drżę o jej bezpieczeństwo. Dodatkowo jest uparta, nie zapala światła idąc w nocy do łazienki, ścierkę kładzie przy zapalonym gazie, obiecuje, ale obietnica trwa jeden dzień. Nawet kiedy coś się stanie, pamięta o tym tylko przez chwilę. Nie jej wina. Mam omamy słuchowe, wciąż słyszę, że mnie woła, biegnę, mama śpi. Zrywam się ze snu, bo słyszę, ze czegoś ode mnie chce, nie, to tylko sen. Mój mózg jest  wyprany. A w dodatku co jakiś czas naprawdę coś się dzieje, jestem wtedy przerażona. Jestem też przerażona tym, że to ja dźwignę pierwszą odpowiedzialność za to, co się zdarzy, że to jest tu, na miejscu, za progiem, to mnie pierwszą obleje ten wrzątek, bezpośrednio, prosto w twarz.
  Wiem, że nie jestem w  stanie zapobiec każdemu mamy wypadkowi, choćbym była ciągle przy niej, Chciałabym przez jakiś czas nie czuć tej pierwszej odpowiedzialności, ona mnie obezwładnia. Wmawiam sobie, że daję radę, że to tylko przejściowy spadek mojej energii, że jutro obudzę się i poczuję się lepiej. Ale jutro nie jest lepiej, jest coraz gorzej, jest nieuchronnie kurwa gorzej.
Jedzenie z mamą jest jak wyrafinowana tortura, mama się nie cieszy, na twarzy ma zniechęcenie, posiłek kwituje smętnym głosem, za każdym razem mam wrażenie, że przygotowałam jej coś obrzydliwego, pomijam dźwięki, które wprawiają mnie w irytację, mlaskanie, kłapanie szczęką. Wiem, to też okrutne z mojej strony, ale jeśli jakiś dźwięk kogokolwiek irytuje, to wie, ze nie da się tego racjonalnie powstrzymać, zwłaszcza kiedy powtarza się dzień po dniu, posiłek po posiłku, rok po roku. Unikam więc części posiłków z mamą, najłatwiej jest jeszcze jeść z nią przed telewizorem, wówczas nie siedzę naprzeciwko, nie widzę jej miny, nie słyszę irytujących dźwięków. 
Mam wyrzuty sumienia z powodu świadomości mamy, że jest mi ciężko. Ona to wszystko rozumie, ale tylko na poziomie teoretycznym, w praktyce nie umie nad tym zapanować, nie może. Mam wyrzuty sumienia, że nie umiem wykrzesać dla niej tej energii, czuję się uwięziona.
Nie utrzymuję już niemal kontaktu z przyjaciółmi, bo nie mam na to siły, nie chce mi się odbierać telefonów, spotykać, zmęczona wsłuchiwaniem się w  mamę i staraniem o zrozumienie jej, nie mam już sił na porozumienie z drugim człowiekiem, oddaliłam się. Ponadto zdaje sobie sprawę, że zmiana tej energii i zanik radości we mnie jest uciążliwy dla przyjaciół, nie chcę ich tym obarczać, męczę się widząc kiedy się męczą ze mną. Próbują mi jakoś na swój sposób pomóc, doradzić, zrób to, tamto, powinnaś, tylko, że nie mam siły. W dobrej wierze chcą mnie wyrwać z domu, zapraszają, a ja blednę. Każdy wyjazd musi być zaplanowany, opieka dla mamy, zero spontanu, odechciewa się, więc mgliście coś tam odpowiadam, że tak, że przemyślę, że się zastanowię. Nie mam energii, żeby wyjechać, pytać rodzeństwa, czy posiedzą z mamą, spakować się, przełamać do tego wyjazdu. Czasem mogłabym to zrobić znienacka, zawsze nie cierpiałam planować takich wyjazdowych rzeczy, wolałam postawić na stan ducha, wyjazdowy, wtedy mi się chce, ale teraz niezaplanowany wyjazd nie wchodzi w  rachubę, nie powiem przecież rodzeństwu - hej zostawiam mamę dziś i wybywam, niech ktoś ją przejmie, mają swoje życie, swoje obowiązki, swoje sprawy. Nawet wyjazd w obrębie jednego dnia buduje we mnie lęk, czy mama sobie poradzi, czy nic się nie stanie.  
Dotarłam do miejsca, gdzie potrzebuję czegoś dużego. Nie ratuje mnie już to, że siostra przyjeżdża co jakiś czas pomóc, posiedzieć z mamą, bo mama wtedy nadal jest przy mnie.  Klatka się zatrzasnęła. Mama nie chce pojechać do siostry, to zrozumiałe, woli swój dom, swoje łóżko, a więc nawet kiedy jest siostra, jest też i mama, klatka tylko bardziej błyszczy.
Szukam wolności w książkach, a najlepiej w filmach, bo na książkach coraz trudniej mi się skupić, myśli wirują jak opętane, film angażuje zmysły inaczej, wytłumia, przenosi mnie przynajmniej na chwilę w świat wolny od tego napięcia, od lęku, widzę cudze niebo, wyobrażam je sobie jako swoje, przezywam wolność tam. Tu poczucie winy mnie zjada i paraliżuje, kocham mamę, a jestem niedobrą córką, krzyczę na mamę, unikam mamy, unikam siebie, przestaję się lubić, przestaję lubić cokolwiek, mam poczucie klęski.
Takie są moje codzienne uczucia.

A teraz rozsądek i uczucia odświętne:
Pozytywna rzecz jest taka, że pomimo tego co ją spotkało (wojna, strata bliskich, wypadki, choroby, udary), mama jest chyba największym fajterem, jakiego znam i wyszła z takich opałów, że naprawdę nie mam pojęcia skąd w sobie tyle tej siły znalazła.  Muszę i ja. Kiedyś będzie dobrze.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz