Każdy piszący ma swojego adresata, kogoś, do kogo pisze nieskończony list pełen ukrytych znaczeń, deskrypcji, list pisany kodem, ubranym w słowa i papier. Pisze z pragnieniem, że ów adresat ten list odczyta, że jedyny i niepowtarzalny klucz do kodu, jaki istnieje pomiędzy nimi, pozwoli otworzyć portal i teleportować autora wszędzie tam, gdzie powstanie okno, przekazać w całości, bez welonów, bez tarczy, bez najdrobniejszej ściemy, zasada po zasadzie cały kod genetyczny poskładany bez najdrobniejszej pomyłki, każdy włosek na ręce, zmarszczkę w kąciku ust, bliznę po niefortunnej zabawie w wojnę.
Czasem odkrywamy do kogo pisze piszący i otwieramy fascynującą księgę w księdze, słowa na słowach, historię pod historią, prawdę pod fikcją. Kod nadal zostaje dla nas w dużej mierze niedostępny, w innym razie prawdopodobnie rozszarpałoby autora przenosząc go w zbyt wiele miejsc i czasów, ale samo oglądanie piękna tego kodu i próby jego deszyfracji są niezwykłą przyjemnością.
A propos kodów i niemal niedostrzegalnych rzeczy, to w tomie Fistaszków zebranych 1997-1998 (przekład M.Rusinka) coś się zmieniło. Najpierw dotknęła mnie drżąca kreska, wcześniej takiej nie było, pojawiła się w mojej głowie, jak dzwonek, choć jeszcze nie wiedziałam na co patrzeć, znacie to odczucie kształtu podmienionego krzesła, na którym codziennie siadamy. Druga rzecz, która mnie uderzyła, to zmiana tonu postaci, niby nadal mówią podobnie, a jednak jest jakoś dosłowniej, smutniej, mniej przestrzeni, mniej tej beztroskiej niczym nieuładzonej filozofii, jakby nagle historie zaczęły dorastać do coraz wyraźniejszego smutku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz