Niemal spokojny łikend. Śnieg, który nas wczoraj zasypał, przykrył naprawdę wszystkie hałasy. Nie dźwięki, ale hałasy właśnie. Po południu ludzie przestali jeździć, piłować i zgrzytać, został tylko szmer padających kropek, narzekanie awifauny i tajemnicze niezidentyfikowane szelesty. Samozadowolenie z powodu uprzątnięcia i spilingowania skóry domostwa, skutecznie podniosło mi punkty apgar, a i żywe istoty domostwa tego, nie popadały wczoraj w jakieś szczególne dramaty. Nie bardziej niż zwykle. I w tej na poły uśpionej atmosferze, a później dodatkowo w fioletowym świetle zachodu, unurzałam się, utaplałam w słowach i obrazkach.
Najpierw Neil Gaiman, tym razem cykl Śnienia, o którym nie będę się rozpisywać, bo jest to nadal universum Sandmana, tylko skupiony na samej krainie i jej mieszkańcach. Sen opuszcza Śnienie i, doczytajcie to sobie sami, rzecz jasna. Jasna sprawa, że uczta obrazkowa i opowiastna.
Noce Nieskończone (z tegoż universum), które traktują o Nieskończonych, a więc Śmierci, Śnie, Zniszczeniu, Pożądaniu, Rozpaczy, Malignie, Losie. Każda postać, to osobna historia z innym rysownikiem i inną formułą, które to formuły znakomicie zgadzają się ze specyfiką postaci.
Wczoraj pisałam o mocy opowieści. Dzieła Gaimana, zarówno te pełnosłowne, jak i tworzone wespół z rysownikami komiksy, to jest przykład prawdziwej mocy, która chcesz, czy nie chcesz wsysa cię jak wir aż na samo swoje dno. Kiedy książka się kończy, mrugasz oślepiony światłem codzienności i naprawdę nie wierzysz, że cały czas twoje ciało tu było. I na tym realnym (czyżby?) ciele, nosisz wszelkie znamiona przebytej przygody, ból nadwerężonych mięśni, ukruszony ząb, mokre od łez policzki. Każdy, kto zacznie od zaprzeczenia, niech najpierw sam sprawdzi, później pogodzę się z jego zdaniem.
A nocą obejrzałam na Netflixie serię Wednesday Tima Burtona. Ładny, timowy taki, ale czuć już jego łagodnienie. Wednesday, to, a jakże, miniatura Johnego Deepa (Burton taką właśnie postać uwielbia, nawet w swoich animowanych), acz to nie zarzut. Zresztą myśl o łagodnieniu to też nie zarzut, bo serial jest bardzo burtonowski (uwielbiam), tylko wcześniejsze rzeczy miały jakiś wyjątkowy pazur, dozę szaleństwa intuicyjnie rozpoznawaną przez dzieci, a ekscytującą dorosłych (albo odwrotnie może), cienki, niemal niedostrzegalny włos, który leży pomiędzy futryną, a drzwiami i nie do końca pozwala się im zamknąć. Wednesday jest już "nowa", bardziej uporządkowana, przewidywalna, na szczęście nic nie traci ze swego malarskiego, baśniowego czaru burtonowego umysłu. I dobrze, bo to frajda.
Zaś w ubiegły łikend przeczytałam książkę, która dodała mi myśl, jakiej nie miałam - W domu snów, autorstwa Carmen Marii Machado w przekładzie Łukasza Błaszczyka.
Nową myśl, w sensie, że wcześniej jakoś w ogóle nie przychodziła mi do głowy temat przemocy w związkach nieheteronormatywnych. Z powodu przesączania się z mediów standardowych problemów, tolerancji, nietolerancji, protestów i manifestów, mój mózg zaczął w którymś momencie generować myśli zabarwione propagandą i wyszedł ze stanu zwykłyświat. Więc ta książka dała mi po grzywce i potrząsnęła za ramiona i przypomniałam sobie, że świat działa tak samo dla wszystkich i żadna tęcza nie ochroni nas przed katastrofą. Tylko my sami. Książka jest odważnym zapisem związku autorki, w którym była przemoc, groźna, niszcząca, pozbawiająca jakiegokolwiek poczucia siły. To, że związek był queer w niczym nie przeszkadza tej książce być o związku przemocowym każdym, ale dodatkowo mnie jakoś to ocuciło z haseł. Bardzo polecam, bo jest świetnie napisana, bez mazgajstwa żadnego, czy grania na emocjach, miejscami cholernie poetycko, miejscami onirycznie, wręcz malignowo, a czasem pragmatycznie jak sól na stole. Machado znakomicie wyjęła i dała nam siebie, tak po prostu, bez żadnego wdzięczenia, czy żebrania o uwagę. Jak już skończycie Gaimana, przeczytajcie W domu snów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz