No to znalazłam sobie następcę Fistaszków, choć wiadome, Fistaszki zawsze będą moim naj z komiksów o świecie kilkulatków. Ale jednak Calvin i Hobbes Billa Wattersona to godna pozycja i przewspaniale się bawię na razie używając na dwóch tomach, które kupiłam ostrożnie, a już żałuję, że nie wykazałam się większą brawurą oraz niefrasobliwością finansową. Chociaż może i dobrze trochę, bo zaraz koniec roku więc siedzę po uszy w papierach, ogarniam sprawy klasowe i organizacyjne w kopalni, a w domostwie sprzątam na przemian zbryzgane krwią pokoje, łóżka, podłogi i ściany (rany nowotworowe Globusa rozdrapywane do upadłego) i mamine antytezy porządku.
A jeszcze urodziny dziewięćdziesiąte Pani Mamy i sześćdziesięciu tupoczących Hunów wymaga odpowiedniej oprawy i pucowania przed, a także, a jakże, po sobocie. A jak już przyjdą wakacjusze...!
Wracając jednak do Calvina i jego pluszowego tygryska; to świetnie narysowana (cudowne pozy i mimika) historia, która dzieje się za plecami rodziców, kiedy to pluszowy Hobbes staje się prawdziwym tygrysem z tymi wszystkimi paskami i mruczeniem. Książka mocno smaga Fistaszkowymi pomysłami (to charakterystyczne naszpikowanie dziecięcych wypowiedzi dylematami egzystencjalnymi, moralnymi rozważaniami i ontologicznymi problemami), ale pomimo niewątpliwych skojarzeń i tak barzo jest to smaczne i zabawne. W Fistaszkach dominującą zabawką jest latawiec Charliego Browna, tu, zdaje się, balon z wodą. A przede wszystkim cudowna jest ta przyjaźń Calvina z Hobbesem, który nie tylko kocha, ale jest też spojrzeniem krytycznym na pomysły swojego niewyrośniętego kumpla, choć najczęściej z dziką rozkoszą bierze udział we wszelkiej drace.
a ta piosenka chodziła za mną od trzech dni, nie mam bladego pojęcia dlaczego, ale może wszechświat powie mi za czas jakiś :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz