sobota, 30 listopada 2019

Trach

Pierwszy prawdziwy przymrozek, z cudownymi stłumionymi pastelami barw wschodu, z rozbłyskującym swoją mokrą mordą słońcem, aż się ryjek śmieje. Coraz lepiej w moim nastroju, coraz mnie więcej pomimo kompletnego braku czasu. Na ten przykład wczorajsze andrzejki spędziłam na pracy i śnie, bo już o 19 w łóżku. I dobrze, bo się wyspałam dziś do świtu i dzięki temu miałam calutki świt dla siebie. A mam taki obraz, nie mój wszakże, który codziennie i o każdej porze dnia jest inny. Na nim pierwszym dziś rozbłysło słońce.




A tak w ogóle to cieszę się i jednocześnie panikuję, bo za tydzień w Katowicach spotkanie poetyckie, na którym jestem, to ta ładna część. ta która jest powodem paniki jest taka, że ja tam siedzę jako poeta między samemi dochtorami i profesorami, i jak napisano w rozkładzie jazdy, uczestniczę w dyskusji o poezji. O-o. Modlę się już od dziś i na klęczkach pielgrzymuję wokół stołu, żebym czegoś nie pierdolnęła, jak to ja, z kontrowersyjnych myśli joanny. Drugi niepokój jest taki, że moge pójść w przeciwny zwrot i milczeć jak osioł. W jednym i drugim przypadku będę sie czerwienić, będę się czerwienić w każdym przypadku, bo ja się zawsze, w dodatku czuć się jakbym dopiero wysiadła z pociągu Warmia-Katowice, bo tak właśnie będzie, gdyż na styk przybywam, o ile PKP pozwoli. Na sali będą moi przyjaciele i sama nie wiem, czy to dobrze, czy źle, bo mogą być wiekuistymi świadkami mojej srogiej ignorancji, dobrze choć, że bardzo lubię mojego redaktora Janka Barona, chociaż i tak nie wiadomo, czy jak się zblamuję, to dobrze, że się lubimy i szanujemy. Tak czy siak, w mikołajkowy piątek gnam srebrną strzałą przez nasz piękny choć głupi kraj na przeciw swoim demonom.


niedziela, 24 listopada 2019

Z roboczych. Przekroczyć stół

To jest tak daleko, Saganka przejechała palcem po blacie stołu.
Nie da się odprzejść drogi, którą już raz się zrobiło, Saganko, jesteś za daleko.
I nie ma odwrotu? Sahanka podniosła głowę?
Nie ma, powiedział poważnie Jasionek.

*


wygrzebane z roboczych. Na Odchodne.

Czasami trzeba sobie powiedzieć parę rzeczy jasno, Lala stanęła w przejściu i wojowniczo patrzy na Ceratowego. Nie potrafię, zamyka jej buzię pies.

"Wyrzuć pamiątki spal wspomnienia"

Nie bez przyczyny, bo to własnie one wiążą nas jeszcze, piszę jeszcze, bo tempora mutantur et nos mutamur in illis, więc kto wie, czy to będzie działać podobnie w społeczności przywirtualnej, niewiemja.
Na dzień dzisiejszy jednak, dla nas, jak to mówi tow. Radwański, pamiętających świat bez internetu, pamiątki, podarki, te drobiażdżki spajają bardziej niż wielkie słowa. Wielkich słów czasem nie chcemy pamiętać, bo wygięły się albo okazały nieszczere, te wszystkie zapewnienia, deklaracje, tyrady. A pamiątki? One nie są związane z żadnymi zasadami, niosą w sobie zapis chwili, poczucia, promienia słońca, okruch pamięci i ważności tamtego powietrza, tamtej uważności.
Tak mi to dzisiaj przyszło do głowy, kiedy raniuchno, jeszcze srebrnym świtem, kiedy mnie nie goni praca, a dom jeszcze głęboko śni, zaparzałam herbatę, od Kuby. Przez te parę lat, kiedy wykładał w Chinach, zawsze przywoził mi chińską herbatę, bo wie, że jestem wielką miłowaczką tego napoju. Nigdy nie przybył bez herbaty dla mnie, nie na zasadzie, hej, Chiny, to przywożę herbatę i rozdaję, on wiedział, że to dla mnie i ja wiedziałam, że on wie. 
Dziś, kiedy piję herbatę przywiezioną przez Kubę, zawsze o nim myślę. Nawet, kiedy śpieszę się do pracy, czy na imprezie dosypując kwiaty chryzantemy do dzbanka, myśl moja biegnie do Sajkowskiego. Podobnie jest z każdą rzeczą, każdym przedmiotem, który mam od przyjaciół, owijam się w chustę od Reteski, natychmiast myślę o niej, biorę do ręki książkę od Janurza, moja myśl biegnie na Podkarpacie, patrzę na aniołka Bińki, jestem w chwilach wrocławskich, zakładam naszyjniki od Aniet, Zuzi, Madzi, trzepię z kurzu włóczkowe futerko Snupiego od Marty, idę na zakupy z torbą od Grzecha i Gagatki,  oglądam film, pijęz  kubka, patrzę na namalowane dla mnie obrazy ...;
 ach wymieniać by wszystkie drobiazgi, z których zbudowany jest mój dom, z których jest zbudowana pamięć...


zaczęłam od środka

Najpierw było dziwnie i trochę nudno, rozpędzało się i rozpędzało, ale jak już chwyciłam, to do samego końca, a później od środka do początku. Niemal, bo nie mam pierwszej części. Mówię o "długim" cyklu panów Terry'ego Pratchetta i Stephena Baxtera, dwóch śmiałków sf. Śmiałków, bo z poczuciem humoru. 
Cykl sf, oczywiście, klasyczny, z tym, że nie lecimy nim w kosmos, czy raczej nie nachalnie, bo we wszechświecie jesteśmy. Rzecz opiera się na koncepcji światów alternatywnych połączonych ze sobą jak sznur pereł, których rzeczywistość przekraczać mogą osobnicy wyposażeni w mentalną umiejętność fizycznej zmiany tej rzeczywistości, a już za chwilę, dzięki prościutkiemu aparacikowi zasilanemu ziemniakiem (myślę, że pomysł Pratchetta), niemal wszyscy. 
Lecimy więc sobie przez te światy, (najczęściej są to Ziemie, ale jedna z podróży odbywa się przez długiego Marsa) które jako cykl alternatywnych twarzy tego samego miejsca, określa się zespołowo  jako "długie"; continuum. No i poruszane są tu problemy ksenofobii, ekologii, potrzeby lub niepotrzeby centralizacji, polityki, finansów, przestępczości, cywilizacji, rodziny i właściwie wszystkie człecze sprawki. I mamy klasycznych bohaterów w stylu Indiany Jonesa, zakonnicy w przebraniu, młodocianych niedocenianych, verne'owskich marzycieli i sterowce i proszę, jeśli kto lubi scifi, przeczytać.
Terry Pratchett, Stephen Baxter, Długa Ziemia, Długa wojna, Długi Mars, Długa Utopia, Długi Wszechświat, Tłum. Piotr Cholewa (bo któżby inny)

autor Maja (3 lata)

*

Często idę z lekturami poprzez lektury, znajduję w którejś odniesienie, cytat, nazwisko, słowotrop i szukam i bęc, następny świat (koncepcja "długiego" czytania) . I właśnie tak znalazłam Umberto Sabę, poetę, a że w sieci akurat była do nabycia jakaś jego książka, niepoetycka, nabyłam i tak poznałam Ernesto w tłumaczeniu Jarosława Mikołajewskiego. Zważywszy czas powstania, może być to skandalizująca książka, bo na pierwszych kartkach uderza w nas starogreckim modelem miłości do efeba, chłopięcia o imieniu Ernesto. Ten obrazoburczy motyw nie jest jednak sednem opowieści (niedokończonej), jest jednym z elementów, przeżyć, doświadczeń składających się w tkankę dorastającego chłopca, którego to finału dorastania nigdy nie dane nam będzie oglądać. Powieść Ernesto jest jak rozpoczęty kosz, zawieszony w przestrzeni, do uzupełnienia wyobraźnią, własnymi przeżyciami i historiami.




*

No i "Prawiek i inne czasy" Olgi Tokarczuk, ach, taka jak lubię. Dokładnie. I zabawne, też pokrewna z tym "długim" cyklem, jeśli tak się przyjrzeć bez przykładania się do formy, raczej kątem oka. Ale ja własnie często używam kąta oka, czy też, jak to nazywamy my biolodzy, widzenia obwodowego. W każdym razie Prawiek jest środkiem rzeczywistości.

"

     "
(Olga Tokarczuk, Prawiek i inne czasy)




niedziela, 10 listopada 2019

poranny wzrusz

Herbata purpurowa z Kenii ma smak popiołu, w głębi smaku przypomina mate, której szczerze i z oddaniem nie znoszę, z ulgą siorbnęłam czajniczek do końca (nie wolno marnować wody) i naparzyłam sobie pu erh przywiezionej mi przez nieocenionego Sajka z prawdziwej prowincji Pu-erh. Właśnie zaczęłam wkładać głowę w monitor, a przypomniało mi się, że mam okulary, bo ja prosz wszechświata własnie znowu, po piętnastu latach niemania, mam, to sobie te okulary nadziałam przed chwilą i piszę widząc, co, jak sądzę, pozostanie jednak bez wpływu na wypływające spod moich palców dyrdymały.
Może ja ciągle tymi herbatami, tą meteorologią świata ciała i ducha zanudzam, ale nie sposób uniknąć mówienia o czymś, co jest znakomitą przyjemnością w życiu, a ponieważ blog odwiedzają od przypadku prawdopodobnie jedynie jacyś zabłąkani znajomi królika, to ja sobie głównie piszę do siebie, to mogę.



A jak mam więcej wolnego czasu, to bardziej chce mi się, tylko ja to taka powolna jestem, że już inni poszli,a  ja dopiero zaczynam, ale jak mnie dublują, to im się wydaje, że szłam przodem, więc błogosławione kółka, kółeczka i groszki.
Przeczytałam sobie wczorej nowo wyszły tom Fistaszków, jak zwykle znakomity i w tomach tych dodatkowo, co jest dla mnie cymesem, barzo udane są słowa wstępne, tym razem pani Sylwii Chutnik. Każdemu, kto Fistaszków Charlesa Schulza jeszcze nie zna, zalecam bezwzględnie, a i własnie mi wpadło do głowy, że lubienie tego rodzaju obserwacji świata mogłoby być dla mnie miernikiem porozumienia na przykład - niech przepadną z moich znajomości i sczezną na pniu wszyscy ci, którzy Fistaszków nie pojmują, którzy nie czerpią z nich mądrości życiowej, którzy nie potakują z zachwytem, że oto tak właśnie, którzy nie uśmiechają się przy nich z głębi swojego zajęczego kołaczącego rytmem planet, serducha! mogłabym wtedy zakrzyknąć i poczuć się oczyszczona z nieporozumień na tle poczucia humoru, rozu i porozumienia. I możliwe, że zupełnie odruchowo tak własnie jest, i to by tłumaczyło, że...




W związku z Noblem dla Olgi Tokarczuk, nabyłam dwa tytuły, których nie czytałam, bo jakiś czas odsuwałam autorkę z pozycji pierwszych na liście na dalsze, z przyczyn głównie finansowych, ale ten Nobel pobudził moje uśpienie, bo ja od studiów cenię paniolgowe pisanie, i nabyłam, i dziś rano przeczytałam Podróż ludzi księgi. I ładnie. Tokarczuk mnie przede wszystkim kupuje swoją magią unoszącą się z tyłu słów i między nimi, to jest podobne uczucie, jak przy niektórych książkach Murakamiego. Oczywiście nie bez znaczenia jest, że mają te książki w sobie myśl i nad nią rozważania, mają historie z ludźmi, którzy narysowani są głęboko krwią, kością i duchem i mają piękny, nienudny język. A kiedy już tę "podróż..." skończyłam i oglądałam okładkę (bo ja zawsze oglądam sobie długo i dokładnie wszelkie obrazki na i w  książkach), to znaczek "The Nobel Prize 2018", wzruszył mnie ogromnie. Nasza, pomyślałam sobie, jakie to cudowne uczucie...

*

A w drodze do szkoły czytuję Legendy i podania   ziemi raciborskiej, zebrane przez Ewę Wawoczny i takie ładne, u źródła, i dawnego, i współczesnego, naturalne bajanie.

*

i jeszcze sobie poprzeglądałam swoje stare wiersze, też wzrusz, sporo tam rzeczy, które trwały, dziwne, że już tak zostaną utrwalone

*

Na koniec szybkie jadło:

cebulę podsmażamy na oliwie z odrobiną curry
dorzucamy pieczarki, solimy, pieprzymy i smażymy dalej, ale tak, żeby nie wysmażyć wody. całość studzimy
w tym czasie gotujemy makaron
dorzucamy do pieczarek podgrzewając całość, przyprawiamy słodką papryką, dorzucamy listki bazylii i starkowany żółty ser. jemy.

*

aha, a dobra i dziwna, acz piękna w swojej dziwności jest ta mieszanka z bławatkiem purpurowym, błękitna laguna



niedziela, 3 listopada 2019

dopadły mgły...








Dziś piękny, mokry, mglisty poranek z makaronowym światłem. Słońce podrzuca do góry rudy kolor liści i zabarwia nim całe powietrze, a w górze dymnie i liliowo. Piję zieloną herbatę, której zapas przezornie przygotowałam w dzbanku, przekomarzam się z kotem, szukam w necie informacji do poczynionych tu i ówdzie notatek. Jak prosto jest teraz przeszukiwać świat, odnaleźć tropy, jak szeroko otwierają się pola i wciąż dalej i dalej gnam, nazwisko za nazwiskiem, wiersz za wierszem, nuta za nutą, obraz za obrazem, tyle dobra. Przepuszczam część rzeczy przez głowę nie żeby je skatalogować, trzymać na uwięzi, jako ilustracje w rzadko toczonych przeze mnie dysputach, przepuszczam je przez głowę, żeby podrzuciły w górę kolor leżących w mojej głowie liści, wymieszały go ze światłem, zabarwiły przestrzeń. Lubię smakować, przechadzać się ścieżynkami, wodzić palcem po reliefie kamienia, przytulić policzek do szorstkiej kory.  Lubię siedzieć rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią, lubię słuchać spokojnych oddechów i mieć poczucie, że mam cały czas dla siebie, niczym nieograniczony.







sobota, 2 listopada 2019

wykopaliszcza

Hunowie pokopytkowali w swe strony, a ja trochę sobie porysowałam, trochę poczytałam i rozładowując stratygrafię biurka, znalazłam dwie niedokończone akwarelki i parę grzbietów, które miałam zapisać,a  nie zapisałam

*

Z Legendarza dwie pozycje: Duchy polskich miast i zamków, Witolda Vargasa i Pawła Zycha, kontynuacja dziwów i mroków naszego kraiku w szczególności, jak w  tytule oraz Księga smoków polskich z tekstem napisanym przez barzo cenionego przeze mnie Bartłomieja G. Salę z ilustracjami Vargasa i Zycha i tez jak  w  tytule (Marto, jest tu również smok z Torunia). posiadaczom progenitury barzo zalecam, bo naprawdę ładnie są to wydane i zrobione rzeczy.
To z ostatnich zakupów.

*
a ze złogów biurkowych, to

Doroty Masłowskiej, Inni ludzie, znakomity jak zawsze literacko-wariacki flow, świetna translacja rzeczywistości-oczywistości na muzykę słowa, książka hip-hopowa ze smutnymi myślami, brudnymi ulicami i bezdenną, rozpaczliwą bezcelowością szarości. Wydana ładnie, jak powiększona płyta kompaktowa, a najbardziej mnie rozczulił i zajął, w monochromie okładki kolorowy znak Wydawnictwa Literackiego zrobiony na hologram. Śliczny. Tak wiem, nie jestem normalna, ale mnie takie rzeczy dotykają, logika wzorku na tapecie, budowanie obrazów z plam, guzik na podłodze albo postawiona w odpowiednim miejscu kropka, taka tam niesubordynacja stabilizacji.

*

Druga Doroty Masłowskiej książka to Jak zostałam wiedźmą, opowieść autobiograficzna dla dorosłych i dzieci. Nowoczesna wierszowana w kosmicznym stylu Masłowskiej bajęda o podróży przez dobre i złe, o zmaganiach (i uleganiach) z tym, co wciska nam współczesny świat, czyli szarym kitem, i o tym jak walczyć z demonami. Fajna, kostropata taka z ciekawymi ilustracjami pani Marianny Sztymy

*
Michel Houellebecq, Platforma w przekładzie Agnieszki Daniłowicz-Grudzińskiej. Tym razem na tapecie seksualność vs duchowość, rozdzielające się, zmagające, łączące. Smutna historia o miłości. e czytałam ją wcześniej zorientowałam się dopiero na poincie, i barzo dobrze, a co.
" W życiu może zdarzyć się wszystko, a zwłaszcza nic", to motto ogarnia książkę i jej bohaterów. Urzędnik o dość zmęczonej egzystencji i skłonności do seksu, wyrusza na wakacje do Tajlandii, na których to wakacjach poznaje agentkę biura podróży i nie, nie, w Tajlandii nic się między nimi szczególnego nie dzieje, dalej, to już sobie państwo...
Tak, warto poczytać, mi dziś, kiedy o niej myślę pisząc, zrobiło się barzo barzo smutno, ale mi w ogóle jest ostatnio smutno, to może nie z powodu książki, tylko jesieni?.

*

i na koniec książka Przyjaciele. ten o najlepszym serialu na świecie, Kelsey Miller (tłum. Magda Witkowska), którą nabyłam jako fanka serialu nie tylko sobie, ale również krewnym i znajomym królika (również fanom) i niestety nabyłam hurtem nam wszystkim, a dopiero później przeczytałam. Nuda jak uj, nastawiłam się na wiele wspaniałych pozakadrowych ciekawostek, opowiastek, anegdot, a tu pani snuje historię producenctwa serialu , perypetii finansowych z wetkniętym tu i ówdzie jakimś szczególikiem. Czuję się trochę wystrychnięta na dudka, ale to tez nie pierwszy raz, kiedy się tak czuję, więc nakładam swój czubek i ogon chwalę tylko jesienią.

*

i już się znowu górka z biurka zmniejszyła, i mogę teraz przełożyć na biurko górkę z tapczanu,a  to oznacza, że kiedy gość w bom wejdzie z bógwdom, to będzie na tym tapczanie mógł nie tylko usiąść, ale i wyciągnąć nogi (nie kopyta wszakże, mam nadzieję).



już nie myśl

świt. Nisko nad horyzontem, pod zwałami ołowianych chmur, wąska szczelina przez którą nasza najbliższa gwiazda wysyła mi promień otuchy. Siedzę i myślę. Po co to tak myśleć, nie myśl już, przestań wreszcie myśleć, nie analizuj, świat ma dla mnie mnóstwo dobrej rady, najlepszej. żebyż jeszcze ten świat miał dla mnie magiczną różdżkę, żebym pasowała, z tym jużniemysleniem też.
Ostatnio, znajdując się pod wpływem różnych pomysłów przyjaciół, udałam się byłam nawet do psychoterapeuty, zobaczę co to, pomyślałam, a nuż przygnie mnie do świata, jak dobry ogrodnik naciągnie mi gałązki w stronę jedynego światła. Nie naciągnął. Oczywiście, można mi zarzucić, że po jednym spotkaniu to i spirytus nie naciągnie nalewką, ale po tym jednym spotkaniu poczułam, że ja i psychoterapia razem jakoś nie banglamy. Trochę się z panem pozgadzaliśmy, trochę pożartowaliśmy, trochę popłakałam, trochę mnie poprzytulał do serca, trochę mi powiedział, że jestem dla siebie za surowa, że poprzeczkę sobie winduję za bardzo, że nie muszę, że potrzebuję oparcia, no i wyszłam z poczuciem, że to było kompletnie nienaturalne. Brak zaufania. 
A właśnie, zaufanie, uczę się go pilnie, niestety problem z zaufaniem jest taki, że jeśli to zaufanie naprawdę jest, istnieje ryzyko rozbicia sobie mordy. 
Wychodzi się z tego trochę ze wzrostem nieufności, trochę ze łzami w oczach, wiadomo, straty na godności, ciemne plamy na sercu, nieszczera magia słów. uf uf.

*

*"Była niedziela, późna jesień 1948 roku, Sarajewo tonęło we mgle, z kaflowego pieca co chwilę buchał ciężki, smrodliwy dym z węglowego miału. Dzieci leżały obok siebie w łóżku i chorowały na świnkę. Ciocia Evelina, była zakonnica, która zerwała śluby, gdy zwątpiła w absolutną Bożą dobroć, poczuła krótkie i czyste muśnięcie smutku w momencie, kiedy kieliszek się rozbił. Było to tego dnia jedyne piękne uczucie, zaraz potem zatonęła w otępieniu i lodzie. Marzły jej palce u rąk i nóg, głowa bolała ją od dymu, bała się, bo nie wiedziała, jak pomóc chorym dzieciom.
Zamiatając szkło, małe i ostre kryształki, które przed chwilą były całością i były kieliszkiem, pomyślała, że może powinna rozbić wszystkie kieliszki po kolei. Wspaniały byłby wtedy smutek. Ale oczywiście tego nie zrobiła."

(M.Jergovic, Psy nad jeziorem)


Wróciłam do książki Miljenka Jergovica, Psy nad jeziorem (przeł. Magdalena Petryńska), wcześniej mnie formuła jej odrzucała, a kiedy znalazłam w swojej głowie miejsce i czas, pochłonęła zgodnie z instrukcją obsługi na okładce. Książka -maligna z wciągającymi historyjkami i historiami, uwaga, należy pozbawić się chęci utrzymania nici, to zupełnie niepotrzebne, z tego labiryntu i tak się nie wychodzi. Snując się po korytarzach powieści, odsłaniamy specyficzną, bałkańską historię i duszę, obrazy nakładają się na siebie i nie jest pewnym, czy są to wspomnienia, czy wytwory zapadłego w śpiączkę bohatera - poety, a w zasadzie autora kilku tylko wierszy opatrzonych tym samym tytułem: "Psy nad jeziorem". Piękne opowieści, piękny język, znakomite metafory i kilka zacnych spostrzeżeń, z których niektóre przytaczam:



"Podniosła wesoło rękę, żeby do niego pomachać, już biegła mu na przeciw, kiedy przypomniała sobie, że nie żyje. Momentalnie oblał ją zimny pot, otrząsnęła się, jakby przejechała paznokciem po szkolnej tablicy, i już znajoma fizjonomia przemieniła się w przypadkowego przechodnia, obcą osobę, całkiem niepodobną do tej, na powitanie której uniosła rękę.
Zapomniała się i pomachała.
Ludzie spojrzeli po sobie zdumieni i rozstąpili się, żeby ominęła ich życie."

"Ze zgrozą zrozumiałem, że Dubrownik jest zbudowany z piasku, banalny blask jego tysiącletnich murów to złudzenie, turystyczna fatamorgana, eleganckie rymowane oszustwo dubrownickiej literatury renesansowej, czekało się tylko na dzień lub noc, kiedy nad Dubrownikiem lunie pierwszy deszcz, żeby zdemaskować to największe kłamstwo naszej historii kultury i naszego sentymentalnego wychowania.
Przez setki lat, może przez całe tysiąclecie, chmury jakby cudem omijały piaskowe miasto i rósł mit o jego kamiennej potędze i historycznej wartości.
Dubrownik, renesansowa twierdza, romański emblemat na niewłaściwym brzegu Adriatyku, na obszarze, którym władał dziki słowiańsko-wołosko-wizygocki lud ogołocony z kulturowej substancji, aż do pierwszego deszczu wydawał się cudem i prawdopodobnie dla turystów nim był.
Pod jego warowne mury przybywali tureccy najeźdźcy, lecz nigdy ich nie zaatakowali, dziwili się tylko, jak po środku świata prymitywnych ludzi, którzy pod koniec ich panowania przybiorą chorwackie imię, bo jakieś imię było im potrzebne, żeby się mogli rozpoznać pośród kulturalniejszych od siebie, i drugich, równie prymitywnych, którzy nazwą się serbskim imieniem, mogło powstać coś takiego.
Jaki plan miał dobry Allah, tworząc w tym miejscu Dubrownik i zasiedlając go dubrowniczanami?
Takie pytanie zadawali sobie Turcy, ale odpowiedzi być nie mogło, bo nie do człowieka należy wnikanie w zamiary Boga, tak jak nie zostało mu dane, by w swym ograniczeniu wiedział, co Pan przeznaczył jemu samemu. Potwierdzeniem jest fakt, iż także wielkie imperium osmańskie, najpotężniejsza i najbardziej uduchowiona wspólnota stworzona na kontynencie eurazjatyckim, mimo całego rozumu swoich uczonych i wysokich sułtańskich doradców, przedsiębiorczych wezyrów i szpiegów, ogromnie zachwycone Dubrownikiem nie wiedziało, że miasto zniknie podczas pierwszego letniego deszczu.
Nawet Francuzi, kiedy w  wojennym marszu nie zauważyli Dubrownika, tylko przeszli przezeń z pogardą i zanim ruszyli dalej, zlikwidowali jego państwowość, uważając ją za tubylcze igraszki albo kilkusetletni deliryczny sen kazirodczych szaleńców, nawet oni nie zauważyli, że Dubrownik zbudowany jest z najdrobniejszego piasku zebranego na plaży Banje. Byli na tyle przyzwoici, że nie obsikali jego murów i nie odkryli w ten sposób, z czego jest zrobiony."

"Kiedy, już jako pięćdziesięciolatek, owdowiał, przekazał majątek synom, a miał ich sześciu, pożegnał się i rzekł, żeby żyli dalej tak, jakby im ojciec umarł, bo nigdy więcej go nie zobaczą, nigdy się do nich nie odezwie i o nic ich nie poprosi.
Synowie się śmiali, oprócz najmłodszego i najmądrzejszego, Jovicy, który na rozstanie włożył czarny żałobny garnitur, wyściskał ojca i ucałował, życzył mu szczęścia w życiu, dobrej, gospodarnej zony, dużo dzieci. Z jakiegoś powodu tak dzieje się we wszystkich bajkach ludowych i we wszystkich opowieściach, które się nimi stają: najmłodszy syn zawsze jest najmądrzejszy i najlepszy."

i jeszcze fragmenty dla krewnych i znajomych królika

"Kto w życiu nie miał kaca albo jako dobry muzułmanin nie ma szans go poczuć, ten nie wie, bo nie może wiedzieć, że cierpienia człowieka przepitego często są gorsze od męki, jaką niesie najgorsza nawet choroba. (...) Ten moment iluminacji, kiedy alkohol odpuści, wielu uważa za najszczęśliwszy w życiu. Zwłaszcza, jeśli przeżywa go pierwszy raz.  (...) Dlatego słuchaj synu, co ci Dubravko mówi: tylko w dwóch sytuacjach normalny człowiek gotów jest podpisać kapitulację. Kiedy boli go ząb i kiedy ma gigantycznego kaca. (...)Ząb mąci człowiekowi rozum. W zębie jest nasza dusza. Gdy boli wszystko inne, co ma boleć, dokładnie zna się granicę. I choćby nie wiem jak bolało, boli tylko jedno miejsce. A kiedy rozboli ząb, po pięciu minutach boli już i ten z lewej, i sąsiad z prawej strony. Boli cała szczęka, jedna i druga, potem najbardziej ze wszystkiego boli ucho. Wtedy już boli cała głowa, mózg boli i w nim każda myśl, strasznie boli, takim samym bólem jak ząb, od którego wszystko się zaczęło. Na końcu boli wszechświat.
Ząb nie umie boleć sam, taki ma charakter."

(Miljenko Jergovic, Psy nad jeziorem)


\\*

A my szatkujemy i kisimy kapustę.





piątek, 1 listopada 2019

Z rozmów w rzeczywistości - O lustrze kurtuazji

Wybieram oprawki do okularów

Pan optyk: Nie chciałbym dawać pani takich wąskich, bo one są takie mało kobiece

ja: No własnie wolałabym takie wąskie, bo widzi pan, ja mam taki szczurzy pyszczek i jak założę większe okulary, to wyglądam jak smutna małpka

Pan optyk (z oburzeniem): Ależ dlaczego pani tak o sobie sądzi!

podaje mi jedne oprawki, drugie oprawki, chwila zadumy

Pan optyk: Spróbujmy z tymi wąskimi

lisojeleniem być

Do najazdu Hunów jeszcze trochę, jeden post sobie napisałam byłam o świtaniu i zamroziłam, a żeby nielot w głowie mi nie zdechł, gdyż karmić należy swego nielota, przygarść słów o książczynach.

"Tam Lin i królowa elfów. Prastare podania, legendy i opowieści z Wysp Brytyjeskich", Andrzej Juliusz Sarwa. Jeśli się posiada książeczki z opowieściami z tychże wysp, pozycja ta będzie nieco wtórną, ubogą i lekko przynudzającą, jeśli natomiast jest to pierwsza w temacie, to tylko lekko przynudza.

*

Z Legendarza kolejny tom duetu: Witolda Vargasa i Pawła Zycha , Magiczne zawody; i tu znowu się nie zawiodłam, a mam w kolejce przy łóżku już następne. Krótkie, poparte przypisami opowieści, przekazane prostym, ale nie pozbawionym szlachetności i arachaicznej aury, językiem. Rzecz zdaje mi się jest  dostosowana do potrzeb dzisiejszej dziatwy, co szczególnie cenię, bo nie ukrywam, że jako kat szkolny, zawsze przeszukuję zasoby, by wydobyć pozycje zjadalne i zachęcywujące współczesnego młodego czytelnika (sic!) do literatury. No i ładne, klimatyczne ilustracje z paletą barw podbijającą magię opowieści, paleta nawiązuje do półmroku jaskiń, ciepłych kręgów światła,  i budząca ten jakże potrzebny dreszczyk.

*

Luk Pearson, Stephen Davies, Hilda i Ukryjcy. Jestem wielką fanką pearsonowskiej Hildy w formie komiksowej, tu mamy książeczkę która jest na podstawie serialu, który jest na podstawie komiksu, trochę to niszczące, ale o dziwo, po pierwszym, świętym oburzeniu, na koniec zaakceptowałam książeczkę, jako tę, którą przeczytam dziatwie na szlachetnych zajęciach zwanych dalej "zajęciami z wychowawcą", no czyż można się oprzeć takiemu: zdaniu "Był lisojeleniem, białą kuleczką odwagi i śliczności."? I czyż nie rośnie natychmiast taka potrzeba, że ach lisojeleniem być? Z tym, ze bez tego zdania z książeczki, to bardziej zycie metodą na lisa plus wiadome, z czym się je jeleń.
Czego brakuje? Absurdalnego, pozasłownego poczucia humoru, które tworzyło się na obrazkach i w lakonicznych zdaniach komiksu, które po prostu wyrasta z czytacza na tle, o ile, rzecz jasna czytacz takowe poczucie humoru w sobie posiada. Ja czasem czuję humor tam, gdzie go nie ma, ale jak to powiedział mój przyjaciel Jakub Sajkowski, ja jestem "regularnie poj.." oj tam oj tam!

*

Strefa wolna. Wiersze przeciwko nienawiści i homofobii. Bardzo udatny tom-zbiór wierszy różnych poetów w przekroju od nie- do znanych. Przyznaję się, że sama tam wysłałam, jednakże niestety chlip chlip, nie dostałam się, a szkoda, bo bardzo byłabym rada znaleźć swe nazwisko w takim towarzystwie. No nic, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że nienawiść się jeszcze długo długo nie skończy (chyba, że nas szybciej zaleją wody z topniejących lodowców), więc może następnym razem. Tak, czy siak, nawet beze mnie, tom jest bardzo wart mania na półce, a jeszcze bardziej sięgania po niego, bo, proszę państwa, ja się poświęcę i nie wystąpię w następnym, tylko niech ta ludzka nienawiść nareszcie zostanie otrzęsiona, więc czytajmy, oglądajmy ją i walczmy, mądrze i świadomie.


No i to na razie tyle, dużo tego nie ma, bo miałam mnóstwo przeinnych zajęć i na czytanie brakowało czasu, a jeśli zdarzała się chwila czasu, brakowało z takich czy innych względów, pogody ducha,a  bez niej nie mogę się skupić. Ale idzie ku dobru i jestem z siebie dumna bo zamówiłam okulary. Czas na piknik!


A, i powoli zabieram się za spacerek po Izraelu i notkę lwowską. ot to. Dziś Dzień Wszystkich Świętych, będzie więc mi smyntorz święcił dziś do okien.

Ps: Oprócz wielkiej litery "ż", nie mam też już na blogu wielkiej litery "ś" i choć Janurz Radwański się ze mnie śmieje, prawdę Wam mówię, nie mam ich i już. Tylko tu, kopiuję ją sobie z worda, czyż nie przypomina Wam to "Drugi Ustapie Upanasku (prusimy czytać jak uwoce warzywa"? (źródło: Krakadił)  : ]