Jeszcze przed wieczorem piątkowym, a właściwie już w, tylko bez dostępu do środków masowego rażenia oraz czyszczenia, byłam ja proszę państwa w fabryce bombek wraz ze swym hodowanym w pocie czoła szkolnym drobiazgiem.
Jako, że na tę sprawę od dawna mam zdanie zagruntowane, zaszpachlowane i pokryte powłoką antykorozyjną i przy każdej kolejnej okazji bycia lupusem innym lupusom wygardłuję wygardlam i wygarlę, że święta są super.
Zatem przeciwstawiając się niechęciom świątecznym, ozdobnym, dekoracyjnym i rodzinnym, opowiem o bombkach. (drapieżniku*, nie jest to wpis sugerujący militarne knowania w opłotkach prowincji, choć ha, Klewki są u nasz)
Manufaktura bombek w Kętrzynie to miejsce, które napatoczyło się nam przypadkiem, jakoś tam rzucone przez koleżankę z drugiej szkoły i na rok zapomniane. Obudziłyśmy się z hukiem tydzień temu, a tu terminy porezerwowane, nijak się dostać aż do lutego. Opaczność lub opatrzność oraz moje telefoniczne modły do głównego klucznika instytucji, zaowocowały terminem "na już", więc szybko zebrałyśmy stadko do busików i w drogę.
Budynek manufaktury to piękny stary ceglastoczerwony, nietynkowany zabytek architektury przemysłowej, we wnętrzu kurz z gatunku tych, które urodziły się w rodzinie najznakomitszych kurzów świata, kurz zastałego czasu, kurz zapracowania, kurz dobrych rzemieślniczych myśli i ogólnie taki kurz, jaki jako dziecko się kochało (i nadal kocha). Drewno nielakierowane, wyheblowane, wyszlifowane szuraniem stóp, kawałki tynku nadprute kłem przemijania, ciężkie drewniane stoły z wpolerowaną w nie farbą i brokatem. I ludzie - kilkoro, a każdy z nimbem świętości wokół głowy.
Dmuchacz szkła, pan Zygmunt, małomówny, uśmiechający się leciutko pod nosem na nasze achy i ochy podczas pokazu komunikuje się z dzieciakami samym tylko gestem, pani malująca wzory na bombkach, nasz przewodnik starszy i dobroduszny w absolutnie cudownym sweterku z bombkowym wzorkiem, kobieta z Zespołem Downa asystująca przy malowaniu, staruszek siedzący nad stolarką w sali obok, co to dopiero jest przygotowywana do otwarcia...
Oni wszyscy, wraz z tymi drewnianymi dechami, drewnianym stropem, ogniem buzującym w kominku, koszami szklanych baniek, misami brokatów, ze światłem magicznym, oświetlającym stanowiska ich pracy, tego umiem opisać tak, jakby chciała. W jednej chwili zniknął mi cały listopad, świat na zewnątrz i znalazłam się w samym środku choinki. to było jak spełnienie mojego marzenia z dzieciństwa, o którym pisałam tutej
I można było wydmuchać sobie bombkę szklaną i można było wziąć takowe w wielkich koszy ustawionych na stołach i cupając na drewnianych krzesłach można było smarować te bańki klejem i obtaczać we wszystkich brokatowych kolorach świata. Można było w specjalnej wyglądającej jak stary kufer maszynie, upluszowić swoją bombkę albo w drugim kufrze zrobić ją czarną jak sadza. Kiedy zaczęłam dekorować swoją bombkę oczywiście pod wpływem świetlistości brokatu zapragnęłam mieć na niej każdy każdziutki kolor, czyli zrobiłam obrzydliwą pyźgaję i wstydzę się przed dziećmi, którym zawsze powtarzałam: pamiętajcie, choć serce się rwie, bądźcie rozważni w używaniu świecideł. No i wbrew dydaktyzmowi zrobiłam te papugę cała unurzana w brokatowym szczęściu, cała nim migocząca, nawet na włosach, nawet pod ubraniem, nawet już w domu na biurku, klawiaturze i wszystkim, czego dotknęłam.
Dmuchacz szkła, pan Zygmunt, małomówny, uśmiechający się leciutko pod nosem na nasze achy i ochy podczas pokazu komunikuje się z dzieciakami samym tylko gestem, pani malująca wzory na bombkach, nasz przewodnik starszy i dobroduszny w absolutnie cudownym sweterku z bombkowym wzorkiem, kobieta z Zespołem Downa asystująca przy malowaniu, staruszek siedzący nad stolarką w sali obok, co to dopiero jest przygotowywana do otwarcia...
Oni wszyscy, wraz z tymi drewnianymi dechami, drewnianym stropem, ogniem buzującym w kominku, koszami szklanych baniek, misami brokatów, ze światłem magicznym, oświetlającym stanowiska ich pracy, tego umiem opisać tak, jakby chciała. W jednej chwili zniknął mi cały listopad, świat na zewnątrz i znalazłam się w samym środku choinki. to było jak spełnienie mojego marzenia z dzieciństwa, o którym pisałam tutej
I można było wydmuchać sobie bombkę szklaną i można było wziąć takowe w wielkich koszy ustawionych na stołach i cupając na drewnianych krzesłach można było smarować te bańki klejem i obtaczać we wszystkich brokatowych kolorach świata. Można było w specjalnej wyglądającej jak stary kufer maszynie, upluszowić swoją bombkę albo w drugim kufrze zrobić ją czarną jak sadza. Kiedy zaczęłam dekorować swoją bombkę oczywiście pod wpływem świetlistości brokatu zapragnęłam mieć na niej każdy każdziutki kolor, czyli zrobiłam obrzydliwą pyźgaję i wstydzę się przed dziećmi, którym zawsze powtarzałam: pamiętajcie, choć serce się rwie, bądźcie rozważni w używaniu świecideł. No i wbrew dydaktyzmowi zrobiłam te papugę cała unurzana w brokatowym szczęściu, cała nim migocząca, nawet na włosach, nawet pod ubraniem, nawet już w domu na biurku, klawiaturze i wszystkim, czego dotknęłam.
Po warsztacie obejrzeliśmy muzeum. Równie zakurzona aura starego strychu manufaktury, nic z bajeranckich wyczyszczonych muzealnych salek, ot zwykły strych wyłożony wytartą wykładziną i obwieszony cudami - bombki bałwanki, bombki matrioszki, bombki ażury, bombki faberge, bombki bombki, dzieła sztuki, malowane światy. I wszyscy już poszli sobie, i nasz opiekun gasił już światło, a ja nadal nie mogłam wyjść.
a z pięknych rzeczy dziś to obejrzałam całkiem przypadkiem w tivi "Kochanków z Księżyca" Wesa Andersona i jestem zakochana w tym filmie. Dlaczego ja dopiero teraz na niego trafiłam? albo może i dobrze, bo jest zawsze czas na pewne sprawy i to chyba był czas na ten film.
czy made in wusz są te "jedna w kropy druga w paski? jeśli tak, to som piękne.(jeśli nie, to też)
OdpowiedzUsuńuff, są! papuga i biedrona :D
Usuń"kruche sprawy" (nie mylić z trudne)
OdpowiedzUsuńtak, w punkt! : )
Usuń