Z zasobami ogrodowymi to jest tak, że człowiek cieszy się, kiedy obficie rośnie dokładnie do tego momentu, kiedy trzeba tę obfitość przekuć w zapasy. To znaczy człowiek wiejski, bo możliwe, że człowiek miejski ma z tego uciechę, że tego, czy owego narobi i jeszcze śpiewa przy pracy, ale ja dziś rano eksterminowałam pokrzywy spomiędzy chrzanu, piekłam tartę z tzw resztkami, to mi się już naprawdę nie chciało. Ale upchałam te ogóry, a jakże, upchałam, choć ciotka prokrastynacja trochę usiłowała mnie namawiać na różne takie i jeszcze inne. Upchałam wedle przepisów z izby pamięci mamy, które to przepisy to rzecz jasna sama klasyka, ale gdyby ktoś nie znał, a chciał, to proszę niech zjedzie nieco w dół posta. Aha i pomimo, śpiewałam. Śpiewałam przy tem właczywszy sobie płytę Art Deco, którą darzę sentymentem, a i uważam za barzo dobrą.
*
Kiszone (weki):
solanka: na 1l wody, czubata łyżka stołowa soli. Mama robiła solankę czasem na zimno, czasem na gorąco, ja robię gorącą.
Konserwowe (twisty):
zalewa: 2,5l wody, 0,5l octu, 10-12 łyżek cukru
do słoja: 3 baldachy kopru z łodygami, 2 ząbki czosnku, trochę nasion gorczycy, 2 kawałki chrzanu, ja jeszcze daję kilka ziarenek pieprzu dowolnego koloru. Nawciskać ogórów, zalać zalewą po brzegi, zakręcić, pasteryzować kilka minut, odstawić do wystygnięcia pod ściereczką.
I tak sobie przy tym dumałam, że kurczenie się dziecięcej zdolności wyobrażania, to trochę wina nas, kreatywnych dorosłych, którzy mamy dziecko w sobie i to dziecko kocha się bawić, ale na nieszczęście mamy wiele umiejętności i narzędzi.
Widząc na przykład jak dziecko pływa w kartonie po podłodze pokoju, natychmiast siadamy z nim i pomagamy przerobić ten karton na statek. Z jednej strony fajnie, bo frajda dla małego i dużego i wspólny czas razem, z drugiej strony, kiedy karton zaczyna coraz mocniej przypominać jednostkę pływającą, wyobraźnia ma coraz mniej do roboty.
Budujemy skończone miejsca zabaw, wlewamy się z gotowymi pomysłami, budujemy zabawki o policzalnej liczbie postaci, niecierpliwie przebieramy nóżkami widząc patyk, który w rękach smyka jest konikiem i doklejamy tekturową głowę, bo dziecko w nas także tego konika widzi, a dorosły w nas bardzo, ale to bardzo chce go urzeczywistnić. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież jeśli dziecię galopuje na patyku, ten koń już JEST, gotowy i zupełny, z wszelkimi kopytami, ogonem i i-hą, on naprawdę w patyku jest i co lepsze, za chwile może wyrwać się z okowów hippiki i polecieć jako samolot, stać się mieczem świetlnym albo po prostu, ciśnięty w trawę, na powrót stać się częścią przyrody. Tyle możliwości!
Tak więc wyrwałam te pokrzywy spod wierzby, bo nasze małe mieszczuchy muszą mieć jakiś start, ale resztę bazy, to niech sobie zrobią już same.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz