niedziela, 27 listopada 2022

Cztery mile za piec

 Szczątkowo trzymam się dyscypliny blonotki, żeby nie popaść w zupełna bezblożność. Nie że byłoby to uszczerbkiem dla wszechświata, tylko dla mnie. Ważne jest dla mnie to zapiskowanie na tyłach rzeczywistości, zapiskowanie przeciw niej i jej na przeciw. Dziś wyjątkowo w moim środku panuje słoma, żadne prądy nie znoszą domostwa na mieliznę, domostwo dryfuje sobie jeszcze w przedpołudniowym śnie przedzimia, które możliwe, będzie jedyną zimą tego roku. I sen dziś, pomimo wpadania w skraje chorobowe (znacie ten stan, kiedy obowiązek tak ściśle trzyma was za gardło, że, kiedy tylko na chwilę lżeje, natychmiast układacie się w łóżku żeby się nie przewrócić razem z kaszlem, zatokami i bogowie wiedzą czym jeszcze), no więc sen dziś miałam wielce przyjemny, romantycki, możliwe, że wykwitły na fali doraźnych paramedykamentów, którymi naszprycowałam się nocą w nadziei cudownego oczyszczenia rano (droga niezupełnie błędna, choć też nie doprowadziła mnie do zamku i połowy ręki księżniczki). Kurczę, teraz się zastanowiłam, co robiono później z druga połową, no bo że król ojciec sobie zostawiał póki żył, to jasna, ale co później i czy nie mógł na rzecz ukochanej córki i wspaniałego szlachetnego księcia (lub głuptasa) wycofać się na słodką królewską emeryturę. No, ale to na marginesie marginesu, bo przecież sama notatka dzisiejsza jest manifestacją raczej potrzeby dyscypliny, niż koniecznością opisywania świata, który jaki jest, każdy widzi. Wczorajszy świat, przedryfował u mnie w kształcie znikających galaretek, które odkryłam w postaci gierki online w schemacie blocks. Nie same galaretki, czy ulubienie różnego rodzaju klocków sprawiło, że poświęciłam na nie potężny wycinek dnia, który równie dobrze, a nawet lepiej mogłabym poświęcić na rzeczy piękne, ważne oraz straszne, ale dźwięk. Znikanie kolorowych galaretek, trącanie potworków oraz ropuszek, a także bzebzebze wysłanników chaosu, przykuły mnie do tego otumaniającego zajęcia. Przez ucho do serca, bo od zawsze kocham się w dźwiękach, nie tyle, że musze słuchać muzyki. Na co dzień żyję ciszą, bo srogość wielu dźwięków wyżyma mój monotaskingowy mózg, ale kocham dźwięk jako taki. Pojedynczy lub z niewielu komponentów złożony. To dlatego zbieram dzwoneczki albo terkoczę kabestanem na łódce, czym doprowadzam moją siostrę do białej gorączki. A pamiętacie klikane metalowe żabki? Pokrywki od słoików, szklane kulki, sople, wietrzne dzwonki,  szmer przesuwającego się między palcami ziarna, pluskanie deszczu w rynnie, pojedyncze bulgoty w rurach, gliniane wodne kogutki, są to dźwięki, które mnie absolutnie uwodzą. Są też dźwięki, które kaleczą mi mózg, piły, kosiarki, silniki, ogłuszające dzwonienie wrzucanych do kosza butelek. Dźwięku mojego głosu też nie lubię, mam okropną żabią barwę i o ile przywykłam do niej w puszcze czaski, to wydobyty i odsłuchany, brzmi dla mnie samej wysoce nieznośnie. Nie dziwuję się zatem moim bliskim, kiedy na niego wołają, och, zamknij się już (nie jestem przekonana, czy chodzi im tylko o samo brzmienie głosu). Ale przecież tyle rzeczy jeszcze chciałabym powiedzieć.

Tak, czy siak, uraczę zapędzających się tu w jakiejś srogiej malignie czytaczy, wierszykiem z mojego tomiku Baśnienie, w moim własnym wykonaniu, którego musiałam dokonać na potrzeby mojego wydawnictwa, które z kolei realizuje potrzeby moje, a więc jest to symbiotyczne posunięcie, choć właściwie to ze strony wydawnictwa mocno altruistyczne, zważywszy, ze pozycja moja w świecie poezji jest żadna.
Biblioteka Śląska to odważna instytucja jednak, za co jestem jej bardzo wdzięczna.

A ponieważ jest śnieg za oknem, to będzie Baśń z pieca, czyta Joanna Lewandowska

czyli ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz