wtorek, 31 maja 2022

dylemat egzystencjalny

 Globus wczoraj został odebrany od weta. To taki kot (Globus, nie pani doktor), który od paru lat koczował u nas na podwórzu. Jakiś czas temu wrócił z włóczęgi sponiewierany i schorowany, więc oczywiście, że nie wytrzymałam. No i teraz ma mieszkać u mnie, zatem od wczoraj nie pozwalam mu wychodzić na podwórze. Lamentuje, błaga: proszę, wypuść mnie, moja dusza nawykła do powietrza, do słońca, do przestrzeni, umrę tutaj albo co gorsza oszaleję na zawsze i już nigdy nie wrócę do siebie, proszę cię, błagam, podaruj mi choćby jeden dzień szumu drzew, jedną minutę światła.

Na fali wiecznego poczucia winy za każdy centymetr wszechświata śniły mi się tygrysy, i niedźwiedzie, i zawalone terminy, i widmowe płaczące dzieci, jednak wytrwałam do poranka. Dziś leje i wiaja, ale mając dość żałobnych inkantacji, otworzyłam drzwi, a Globus na to: tak, z tym, że nie dziś.

kurtyna : ]

niedziela, 29 maja 2022

kawałkada

A bo wiecie, jak to jest, ładnie wszystko wygląda w internetach, nawet pościerana podłoga, ale tak naprawdę, to się siedzi na nie tyle tykającej bombie, co erodującej kładce. Dach, ściany, instalacje, absolutniewszystko domostwa, które ma ponad stooolaa stooolaaa i jest objęte rejestrem zabytków, a nie jest objęte uważnością głównego beneficjenta, to się wszystko z tego rejestru wykrusza. 
Każdy dzień, to nowa rysa, pecyna tynku, obawa o belkę, przesunięta dachówka, zwłaszcza kiedy dach wzięty jest w ajencję przez różnego rodzaju ptactwo, w tym bocięcie tudzież roje. Nie żebym narzekała, uwielbiam.
Krucha rzeczywistość dotyka tez szopy, w której stacjonują niemoje koty i mają tam jeszcze dodatkowo zrobioną i ocieploną budę i karmę. I Kurnik, w którym obecnie rezyduje tylko Florian*, ostatni ze stada i jednocześnie na stado oczekujący, sponiewierany lisim atakiem, wywinięty spod ostrza śmierci. Leciwy Uroboros podgryza własny ogon - burzyć, robić miejsce, ustępować, a jego ciało nieskończenie rośnie, by budować, zmieniać się, zapychać dziury. Utykam szpary w rzeczywistości mchem, zaklejam słowami, zamawiam łatami z desek i gwoździ. Świat mi się krzywi, jest z przyzwyczajenia przechylony, ile razy by go nie poprawiać, zawsze nadpruty i przetarty, ale to mój świat i takim go kocham

*zanim skończyłam ten post, pojawiło się stado.


A z przeczytań:

Nadal niezawodny Paul Beatty, którego przeczytałam w  dwóch kolejnych odsłonach
Białoczarny (w przekładzie Ewy Penksyk-Kluczkowskiej), to książka saga osobista, a jednocześnie saga afroamerykanów. Opowieść na wariackich papierach, opowieść przeironiczną, a zarazem ze wszechmiar czułą snuje Gunnar Kaufman, dorastający czarnoskóry poeta, próbujący odgadnąć kim i dla kogo jest.

Slumberland (w przekładzie Witolda Kurylaka) to kolejna koincydencja w moich historyjkach, która mnie zachwyciła. Podczas spektakularnego wstępu do naszego majowego wyjazdu do Berlina, wyciągnęłam ją z półki Zinka, bo z pośpiechu nie zabrałam z domu nic do czytania. (Dobra, pospiech wynikł był z tego, że zwlekałam z pakowaniem aż do godzinę przed.) W trasie okazało się, że rzecz dzieje się w Berlinie właśnie, a więc chodziłam później po Berlinie moim i DJ Darkyego jednocześnie. Książka przez muzykę i o muzyce, a właściwie o człowieku muzyką opisywanym, z jego stanami, uczuciami, bólem i wściekłą radością. DJ Darky przybywa do Berlina w poszukiwaniu muzycznego geniusza, którego utwór pojawia się w pornosie z dymaniem kury. I tak to się zaczyna...


Większość języków ma słowo na dzień przedwczorajszy. Ateayer po hiszpańsku. Vorgestern w niemieckim. W angielskim go nie ma. To język, który stara się zachować czas przeszły prosty i dokonany, wolny od rozmycia pamięci i nastroju w trybie łączącym.

(Paul Beatty, Slumberland, tłum. Witold Kurylak)

*

Wreszcie wzięłam się za Kazuo Ishiguro, na początek Pogrzebany olbrzym (w tłumaczeniu Andrzeja Szulca). Opowieść umieszczona w mgle czasów poarturiańskich płynie powoli, jak gęsta rzeka. Spotykamy tu niewiele postaci, które zostają splecione razem przez tajemniczą mgłę i wyruszają, by spełnić swoje przeznaczenie, a przy okazji dowiadują się z czego są zrobieni i co w nich płynie.

*

Mezopotamia Serhija Żadana (przekład Michał Petryk i Adam Pomorski), chyba do Żadana w ogóle nie trzeba namawiać? Jak zwykle znakomita proza nasiąknięta poezją. Przepiękne postaci, przepalony świat, w  którym czuć i rzeczywiście i pod podszewką rzeczy wistostości. 
PS: a na Silesiusie siedziałam tuż za Żadanem, ach jakże miałam ochotę cmoknąć go w czubek głowy. Nie, moi przyjaciele, naprawdę obiecuję, że nie zrobiłam tego!

Ojcowie miasta wchodzili na wieże, oglądali z góry wypełnione słonecznym kurzem przecznice, chwytali ledwie odczuwalny zapach rzeki, który nadlatywał z południa, patrzyli, jak powierzchnia rzeki na północy błyska niczym skrzydło samolotu, słuchali ptaków krążących nad nimi, unosili spojrzenia i prosili świętych o mądrość i opiekę. Święci stali w niebieskiej, niewidocznej przestrzeni, za strumieniami wiatru i powietrznymi jamami, karmili z dłoni ptactwo, przysłuchując się głosom z dołu, odpowiadali ojcom miasta jakoś tak:

- Robimy wszystko, co od nas zależy. A wcale nie wszystko od nas zależy, więc trzeba polegać nie tylko na nas. Większość życiowych niepowodzeń i duchowych wątpliwości wynika z niechęci codziennego dzielenia naszych uczynków na dobre i złe. Mamy miłość, ale nie zawsze z niej korzystamy. Mamy strach i polegamy na nim bardziej niż trzeba. Życie ma zawsze dwie drogi: jedna prowadzi do raju, druga do piekła, choć w wielu miejscach się one przecinają.

(S.Żadan, Mezopotamia, tłum.M.Petryk)


amen

Berlin 02.05.22
foto Dośka


sobota, 28 maja 2022

Dzień w którym chwalimy matkę swę

 Oj tam ojtam, wiem, że dwa dni po, ale tak wyszło, no bo tłumaczenie jednej książeczki, wybieranie do mojej książeczki, przygotowania na nadanie imienia szkole, dekoracje, hymn, przygotowania do tygodnia wymiany polsko-niemieckiej, przygotowanie do festynu rodzinnego, które to trzy imprezy nakładają się na siebie, a jeszcze zwykłe, a ważkie problemy i potrzeby moich uczniów, a jeszcze lekcje z naszymi Ukrainkami,  a jeszcze mamcia, szkolenia, dyndolenia, ptactwo i domostwo, tak wyszło po prostu i nawet czytać miałam czas jadąc do kopalni jeno. Dobra, był jakiś zasób czasu, kiedy mózg mnie bezwzględnie odcinał od rzeczywistości narzuconej, ale wtedy był zdolny tylko śledzić losy wampirów w serialu HBO.  A jednak moje wrodzone poczucie obowiązku wobec wyrażonej obietnicy niezaniedbywania bloba, skłoniły mnie do wyciągnięcia zmarzniętych kopytek (kolejny wyjątkowozimnymaj) spod kordełki i włączenia strony na zapisek.

Tak się złożyło, zupełnie przypadkiem, nie, że akurat był 26 maja i rozmyślałam nad tym jakoś specjalnie, myśl przyszła całkiem sama, kiedy dyndając wesoło torbą na zakupy przebierałam kopytkami do sklepu i z zachwytem przypatrywałam się światu. Gniazdom bocianim, które u nas osiadły na co drugim słupie, drzewie, dachu, lilakom wytaczającym działa oszałamiającego koloru i zapachu, który dla mnie, świeżoupieczonej alergiczki pozostaje jedynie w swerze sugestii z banku pamięci, niebu, które jest najznakomitszym filmem świata, zającowi, co zamieszkał w pobliżu i w którego zdarza mi się wdepnąć, albowiem i ja i on, mamy oboje skłonność do zadumy i monotasking (możliwe, że i on i ja nie pożyjemy z  tym zbyt długo, choć on ma bardziej przesrane).  Wisterie kołysały się na wietrze, chmury przeskakiwały przez niebiańską poprzeczkę i biegły paść się dalej, słonce wbijało w trawę ostre pęki światła, a mnie naszła myśl. 

Moje dzieciństwo, moi rodzice, rodzeństwo, reszta rodziny, moi przyjaciele wyposażyli mnie w prawdziwą radość. Poznaję, że miałam dobry początek, bo jestem w głębi ukształtowana ze szczęścia i w związku z tym, mogę to szczęście, to jego głębokie poczucie, przywoływać pod powierzchnię skóry. Może to sprawka genów, na pewno sprawka ludzi, którzy mnie otaczali, którym zawdzięczam umiejętność ufności, życzliwego patrzenia na świat, darowania błędów, odwagi bycia taką, jaką jestem, nadziei i wiary pomimo wszystko. Nasiąkałam światem dobrym, stwarzanym przez bliskie mi osoby na kanwie świata bezwzględnego, któremu obojętne jest co i jak zrobimy. Można by to nazwać bańką, ale wtedy odetnie się poczucie świata ponurego, a przecież on zawsze był w moim życiu obecny, tylko nauczyłam się go oswajać wyposażona w moc miłości wielu ludzi. I jakże ja się cieszę , że się umiem tak ładnie cieszyć w chwilach, kiedy rzeczywistość wcale do tego cieszenia nie zachęca. Wszystkiego pięknego mamciu. A w prezencie dostajesz dziesięć całkiemnowych kur.




niedziela, 8 maja 2022

O tym, jak jest w paszczy wieloryba

Dzwoni do mnie D., hej jedziesz z nami do Berlina na majowy łikend? V. chętnie się z tobą zobaczy. Jasne! Mówię z entuzjazmem jednocześnie słysząc alarmowy brzęczyk w mojej głowie. Wszechświat entuzjazmu nie puszcza płazem. Podrzucam przyjaciółce pomysł, ze może Muzeum Pergamońskie, które marzę zobaczyć, a  którego nie udało nam się odwiedzić ongiś.  Spędzamy trochę czasu obczajając muzea i okazuje się, że dostępne są bilety tylko do Pergamońskiego właśnie, a  więc juhu, wszechświat jest po naszej stronie. Serce mi trzepocze z radości.
Wyjazd jest w piątek, zatem musiałabym dotrzeć do któregoś z trzech wojewódzkich miast Polski, żeby P. mnie zgarnęli po drodze. Brzęczyk dzwoni jak oszalały, ale uparcie go ignoruję szukając, kto z rodzeństwa może przyjechać do mamci na przedłużenie łikendu, kto podrzuci mnie z roboty do domu, a z domu do Ol, tym, kto by mnie odrzucił w drodze powrotnej już się tak bardzo nie martwię, myśląc, jakoś to będzie, choć będzie trudno. W środę niefortunnie okazuje się, że apel, który przygotowuje moja klasa jest umieszczony na mojej ostatniej lekcji, a  zatem będę musiała jeszcze po nim posprzątać, zaś koleżanki, które jadą w kierunku domostwa, czynią to o 13. w związku z czym nie zdążę na żaden bus, który zdążyłby na pociąg. Dzwonię do siostrzenicy, która mogłaby po mnie przyjechać, co czyni zazwyczaj kiedy mi potrzeba, niestety, rehab jej dziecięcia przełożono akurat na piątek w godzinach mi koniecznych, zatem odpada. Wydzwaniam dopytuję, niestety żadna opcja nie działa. Poddaję się, dzwonię do D., że się poddaję i już bardziej nie mam siły szukać i że trudno. Ona mi na to, że bardzo szkoda, bo przecież już mamy bilety do Muzeum Pergamońskiego, ja na to, że trudno, niech ktoś pójdzie na mój bilet, że może to nie tym razem znowu miałam tam być i takie tam, że się poddaję, więc ona na to, że bardzo żałują , ale że rozumieją.
Czwartek, na lekcji telefon jeździ mi po ławce, to P. Oddzwaniam. Nie pierdol, jedziemy po ciebie do Ol i na nic protesty, zadecydowane. A może Wszechświat nie jest taki niegodziwy, myślę i uruchamiam na nowo, odwołaną wczoraj sieć skomplikowanych działań rodzinnych związanych z opieką nad mamcią. W domu próbuję wykonać jednocześnie wszystko co odłożyłam myśląc, i tak nie jadę, mam długi łiked łącznie z praniem na wyjazd. Piszę sms do Zinka, czy będzie w domostwie, gdyż nawiedzić chciałabym go. Zinek nie odpisuje.
Piątek, wracam do domu, sprzątam, pakuję, składam, wypełniam dziennik elektroniczny. W jednej ręce trzymam odkurzacz, w drugiej telefon, a stopą myję wannę. Dzwonię do Zinka, odbiera. Czytałeś mój sms? Widziałem ale go jeszcze nie czytałem, bo impreza pracownicza, a streścisz? Streszczam. Dobra twoja mówi Zin, bo właśnie wracam do chaty i planowałem wybyć w celach, ale to nie wybędę, wpadaj.
U Zinka. Sączymy piwko czekając na rodzinkę P.. Telefon, to D. hej, wydrukujecie nam paszporty covidowe? Wydrukujemy, mówi Zinek, a ja omdlewam, bo mój wydrukowany paszport został w domostwie, zaś nie jestem zarejestrowana na e-pacjencie. Loguję się zatem na e-pacjenta, potrzebne są dane bankowe, których oczywiście ze sobą nie wożę. W domostwie została niepełnosprawna mamcia, starsi chory wujek i  słabowidząca ciocia, wybór pada na ciocię. Dzwonię, tłumaczę jak dotrzeć do moich danych bankowych, trochę to trwa, ale udaje mi się uzyskać numer logowania. Świetnie, wszystko gładko, tylko potrzebny jeszcze numer z karty. Patrzę z przerażeniem na Zinka, bo dokładnie 2 dni wcześniej zastanawiałam się, czy aktywować nową kartę już, czy dociągnąć do numeru ostatniego. Ryzyk fizyk, najwyżej będę odblokowywać telefonicznie. Kolejny telefon do cioci, instrukcja obsługi karty, okazuje się, że przezornie zostawiłam dwa numery, uzyskuję ten cholerny kod, rejestruję e-pacjenta. Drukujemy paszporty. Dzwoni D., słuchajcie zmieniły się przepisy wczoraj, córa nie może wjechać bo z powodu choroby nie zaszczepiła się kolejną dawką i musi na test. Sprawdzamy z Zinkiem przepisy i wykrywamy, że mój paszport też skończył ważność. Dobra, pojedziemy na test, na test towarzyszu mój.
Przybywają P. jest już dość późno, jakaś 18, jedziemy na test. W tym czasie odkrywam, że jedziemy z ich kotem, którego bardzo pragnie zobaczyć V. Zinek  robi sobie podśmiechujki, że zabierają ze sobą klasycznego Jonasza, czyli mnie, ale P. nie dowierzają i bardzo dobrze. W szpitalu pani udzielająca nam usługi za jedyne 340zł na łeb, ma tak głębokie wyrafinowane poczucie humoru, że ciężko nam je wykryć, ale to nas nie zraża. Wyniki będą za półtorej godziny, bo maszyny nie przyśpieszysz, mówi. A w telefonie miały być szybko, mówi D., tłumacząc że strasznie nam zależy i w ogóle. Zadzwonię, mówi grobowo pani i nie ma dyskusji. Idziemy ze struchlałym kotem na jakieś jadło, bo zrobiło się jeszcze późnawiej i głodni. Szwendamy się w poszukiwaniu miejsca, padamy w pierogarnię, gawędzimy o tych trudnościach o tych testach o tym, że nawet kot musi mieć paszport przy przekraczaniu granicy, na co P. podnoszą głowy. Zapomnieli!  Rozważając za i przeciwy podejmują decyzję, kot zostaje. dzwonię do Zinka - lubisz koty? Od razu wie o co chodzi i mówi, że dobra, że bierze kota.
D. z synem odwożą kota do Zinka, my zostajemy w jadłodajni. W tym czasie telefon, są wyniki. Przybywa D., jedziemy po wyniki, wszystko ok, ruszamy! Jest godzina 20. Wsiadamy, D. odpala samochód, bęc, wspomaganie układu kierownicy nie działa. Kilka prób, nadal nie. Mają asisstance, więc P. dzwoni po lawetę, będzie za 40minut do godziny. czekamy na parkingu zajmując się różnymi zajęciami i grami parkingowymi. Poczucie surrealizmu tego dnia wydusza z nas histeryczne salwy śmiechu i durne żarty. Mija godzina, nic, D. dzwoni do obsługi, dzwoni, dzwoni godzinę i nic, nie podnosi nikt, czarna dziura i tylko Wszechświat słucha. Mijają dwie godziny, nic. Na parkingu robi się coraz zimniej, życzliwi ludzie oferujący wcześniej swoją uwagę i ojojanie, już wrócili ze sprawunków i odjechali życząc nam pomyślnego rozwiązania sprawy. W międzyczasie telefony do V., że nie będziemy na drugą w nocy, tylko na mgliścieniewiadomą, a najprawdopodobniej wcale. Muzeum Pergamońskie mamy na jutro, więc żegnamy bilety, że to  jeszcze nie tym razem.  Dzwonię do Zinka, który już szykuje się do spania. Masz kota? mam. A chcesz jeszcze 5 osób? Zinek krztusząc się ze śmiechu w słuchawce - wiedziałem, że jeśli tylko odczytam smsa od ciebie, to się zacznie. Odpalamy samochód, wspomaganie działa. Jedziemy do Zinka, którego wywlekamy z łóżka i zarywamy trochę nocy na chichotach i oglądaniu Władcy Pierścieni. 
Sobota, śniadanie, telefon do M. co robić. M jest mechanikiem i elektronikiem więc zaczyna rozkminiać problem zdalnie, co oczywiście w niczym nie poprawia sytuacji naszej kierownicy. Dzwonię do Ż. wiedząc, że ów ma kumpla mechanika i okazuje się, ze ów mechanik działa dzisiaj i za słowem polecającym przyjmie auto. Diagnoza mechanika jest jechać, ale na każdym postoju chłodzić silnik dmuchając na niego i śpiewając mu hity Scorpionsów, to wspomaganie ruszy. Wykupujemy na wszelki dodatkowe ubezpieczenie za granicą, które zadziała dopiero od jutra, więc dziś  w najgorszym razie będziemy jechać ciągnikiem. Jedziemy

Ten często powtarzany frazes, że jeśli czegoś się bardzo pragnie to się to osiągnie, raczej zmieniłabym na formę - uzyskasz tyle, na ile masz zapas siły, który pozwoli ci przetrwać przekorę Wszechświata, który dobitnie pragnie ci udowodnić, że tylko ci się tak zdawało.

A w Berlinie było super