21.06.19 niedziela
Jedziemy do Doroty, kimniemy się i rano zium. U Doroty trochę śmichów, trochę chichów, część timu się pakuje i lulu.
22.06.19 (poniedziałek)
Wylot, skrupulatna kontrola izraelska, z wszelkimi szykanami, karabinami i odpytką kto co gdzie i po co, ale nie jakoś tam dramatycznie.
Tel Aviv, trochę kitraszenia się z wypożyczeniem samochodu, trochę skrzynia biegów nie taka, jak chciała nasza kierowca Sylwia, trochę problemów z ruszeniem na automacie i jedziemy przez Palestynę do Jerozolimy.
Dzięki gpsowi trafiamy do lokum, ale problemem jest zaparkowanie auta. Wąska ulica i zero miejsca, jednak bogi nam sprzyjają i znajdujemy pod samym nosem, jest jednak ale, są godziny bezpłatne, reszta płatna cholera wie jak, bo żadnego parkometru.. Miejscówka mieszkalna fajna, wysoko, ładnie, przytulnie, tarabanimy się, rozsnuwamy po kątach, a później z Sylwią idziemy szukać pomocy, którą znajdujemy w dość ujaranej garażoknajpce w postaci młodych Żydów, z których jeden jest Izrael. Grzeczni są, gościnni, przynoszą nam szoty, a w kwestii parkowania okazuje się, że trzeba mieć aplikację na smartfonie, której to aplikacji nie możemy odpalić, więc Izrael znajduje nam miejsce na innej ulicy z innymi godzinami wolnymi od opłat. Przeparkowujemy. Wieczorem trochę snujemy się po mieście, trochę w domostwie.
23.06.19 (wtorek)
Stara Jerozolima, absolutnie cudowna, szał arabskich bazarów z pachnidłem, mydłem i powidłem, a wszystko kusi rozgardiaszem barw, kształtów i pozłoty, ech my sroczki, trwonimy tam sporo czasu. Absolutną mistrzynią sprawunków jest Jola "Aaaa how much ten portfelik?"
Ściana Płaczu, a później Wzgórze Golgoty, gdzie głównie się czeka. Fakt, że ornamentyka piękna, ale to czekanie jest ponad moje siły, więc umykam sobie przed bazylikę, żeby wypisać kartki, bo kartki z podróży są obowiązkowe.
Spacer po murze Jerozolimy, aa później snujemy się gubiąc i odnajdując w zaułkach tego pięknego starego miasta.
Falafel jemy w obskurnym barze na bazarze i nie ma pyszniejszego nad ten, choć podany w warunkach, jakie przyprawiłyby o dezynterię cały sanepid naszego kraju, a kiedy wychodzimy z baru, dziupli w ścianie, właściwie, na przeciwko odkrywamy bardzo sympatycznego sprzedawcę falafeli i napis pana Cejrowskiego nad nim.
Co uwielbiam w tych okolicznościach ciepłych, to świeżo wyciskane soki i lemoniada, nie ma nic lepszego na świecie. czy wspominałam że jest ponad 40 stopni? Nie, no to wspominam i tak już se będzie do końca.
Wracamy wieczorem w cudownych nastrojach, w cudownym nastroju wyjmujemy zza wycieraczki mandat, w jeszcze cudowniejszym nastroju kombinujemy a) gdzie się go u licha spłaca, zwłaszcza, że jest po izraelsku b) dlaczego!? (to odkryjemy nieco później).
Z Sylwią szukamy pociechy i ratunku u Izraela, który przekłada nam hebrajskie ślimaki na pogański oraz zabiera nas w długa podróż po Jerozolimie w poszukiwaniu parkingu. Jeździmy, i jeździmy, i jeździmy, i jest ciasno, i nie ma miejsc, wreszcie znajdujemy jakieś miejsce, z tym, że parę km od chałupy i z takim oto obostrzeniem, że za 3 godziny trzeba go przestawić. Tak więc tej nocy kierowca, czyli Sylwia i tym razem Jola, towarzysząca jej dyżurna (idą jeszcze raz a) znaleźć ten samochód gdzieś tam w ulicach miasta, b) znaleźć kolejne wolne miejsce do zaparkowania.
24.06.19 (środa)
Sylwia idzie znaleźć samochód i przeparkowuje go. Znaczy na wyrost powiedziany, długo, długo jeździ, żeby znaleźć jakieś miejsce. W końcu udaje się.
Dziś Wzgórze Świątynne, zanim tam docieramy, zaprzyjaźniam się ze starszymi babeczkami pod Ścianą Płaczu. Zaśmiewają się widząc jak smaruję twarz blokerem, więc zaczynam śmiać się z nimi. Co prawda nasze języki różnią się bardzo mocno, ale czujemy babskie, radosne porozumienie, uściskujemy się serdecznie i w kanarkowym nastroju, okutana od stóp do głów w chustę i szatę, sunę na dalej. Okutana bynajmniej nie z powodu tradycji i ortodoksyjnego podejścia, tylko słońce tak smali, że nie sposób wytrzymać jesli ubranie nie jest wszędzie, na twarzy też.
W otoczeniu kamieni, pod palącym słońcem pustynnym to jest prawdziwe piekło.
Pod Meczetem Kopułą na skale, Izka z powodu swoich czerwonych włosów zostaje oblężona przez arabskie kobiety (zwyczajowo modlące się w tym meczecie, podczas gdy mężczyźni głównie w meczecie Al-Aksa) i dzieci, które robią sobie z nią pamiątkowe zdjęcia (a później przychodzi czas modlitwy, więc turyści musza zmykać ze wzgórza.
Azymut na Górę Oliwną i uważajcie, choć na planie najbliżej jest przez Złotą Bramę, to jest ona zamurowana, tak na wypadek gdyby Mesjasz zechciał przez nią przejść (jak zapowiedziano), na wszelki wypadek też pod bramą znajduje się muzułmański cmentarz, bo Mesjasz nie bardzo będzie chciał postawić tam stopę, więc skoro nie jesteście Mesjaszami, to tym bardziej przez tę bramę nie przejdziecie, więc raczej kierujcie się do Bramy Lwów.
Po drugiej stronie drogi Góra Oliwna, dysząca tak wściekłym upałem, że aż wrzeszczy nam do uszu. Dzielnie jednak czołgamy się dalej Po kolei zachodzimy do położonego na dnie Doliny Cedronu Kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z grobem Marii Panny. Robi na mnie wrażenie zejście w chłodny, grafitowy mrok. Przepiękne wykute w skale schody i sufit obwieszony lampkami.
Zachodzimy do Groty Getsemani, w której według legendy spali apostołowie, gdy Chrystus modlił się w Ogrójcu, a następnie oglądamy Kościół Wszystkich Narodów i sam Ogród Oliwny, który jest malutki, niepozorny i trochę niestety bez klimatu, bo chciałabym widzieć taki prawdziwy gaj oliwny, jak w Czarnogórze na przykład, a tutaj ogrodzona żelaznym parkanem, malutka enklawka zieleni.
Zatrzymujemy się w barze na kawę i herbatę. Uwielbiam tę modłę arabską herbaty z miętą i kardamonem, a później pniemy się schodami do góry, pracowicie i skrupulatnie pomijając to, co miałyśmy zobaczyć, bo, prosz państwa, jeśli człowiek jest otępiały z upału, wystarczy, że tylko raz wybierze ścieżkę na lewo.
Za to na schodach pusto i nie jeżdżą ani nie chodzą wycieczki i pięknie słychać muezzinów i tak sobie wspinamy się i wspinamy do samej świątynki Meczetu Wniebowstąpienia, z którego to tym razem Jezus Chrystus, jakby na złość wniebowstępującemu po drugiej stronie Cedronu, Mahometowi, wstąpił był w niebiosa i zostawił odcisk swej stopy w skale, tez jakby na złość Mahometowi, który z kolei odcisk swojej stopy zostawił pod Kopułą. Meczecik niewielki, bardziej kapliczka, a tyle przez nią przelało się historii.
Zanim znalazłyśmy Meczet Wniebowstąpienia, nabijałyśmy się z wycieczki przyklejonej do muru, zbitej w stadko, którego granice wyznaczał maluńki spłachetek cienia. za niecałe pół godziny, doklejamy się do tej wycieczki wciągając brzuchy, żeby nic broń losie nie wystawić na światło słoneczne. Czekamy na otwarcie Kościoła Pater Noster, stojącym w miejscu, gdzie podobno Chrystus nauczył apostołów modlitwy "Ojcze nasz". Kiedy tak sobie czekamy, podchodzi do nas brzydki, a jakże piękny człowiek i ofiarowuje gałązki rozmarynu i oliwki, nic za to nie chce, wkłada nam je do rąk i uśmiecha się. I ten uśmiech ma przepiękny, znika pod nim cała jego karłowatość, krzywość, niedoskonałość. Siedzę w kucki, przyklejona do muru i myślę, że takim pięknym być człowiekiem...
Kościół Pater Noster i jego otoczenie wypełniają ceramiczne tablice z zapisaną w najróżniejszych językach świata, modlitwą. Spacerujemy, grzebiemy w kamykach w ogrodzie, coraz bardziej opadamy z sił.
Schodząc znajdujemy drogowskaz do Groty Proroków. Znajduje się ona w prywatnym ogrodzie i jest fantastyczna. Po pierwsze przecudowny przewodnik, który ma dar opowieści, tworzy magię z dreszczem, wręcza nam świeczki i zaprasza do wędrowania po beświetlnych korytarzach wśród krypt grobowych. Wrażenie niezwykłe, chłód, cisza, dziwna, brzęcząca, odczucie odcięcia, wycięcia się ze słonecznego obrazka, powrót do czasu mroku i baśni gdzieś na dnie mózgu. Miejsce jest niewielkie, ale warte dotknięcia.
Po wyjściu zalewa nas żar. Teraz jesteśmy już porządnie sponiewierane. pod Kościołem Dominus Flevit siedzimy otępiałe na murku, gapiąc się na panoramę Doliny Cedronu, na mury Starej Jerozolimy, na groby największego żydowskiego cmentarza na świecie, nie ruszamy się ze słońca, choć obok drzewo oferuje nam cień, nie ruszamy się ani na jotę, ani drgniemy, siedzimy tak i lada chwila zaczniemy brzęczeć.
Nie pamiętam która z nas uruchomiła w sobie alarm i podniosła nas z tego murka, wyślizganą stromą drogą suniemy (bo nie idziemy) do cerkwi św Marii Magdaleny, której klamkę całujemy (to ta z pierwszego rozdroża), a później jak 5 zombie maszerujemy z powrotem do Jeruzalem i ani kawałka cienia. Ani ciut. Dopiero w murach nieco ulgi. Po drodze gawędzimy z zakonnicą, która opowiada nam o cudownościach Izraela, o tym, co warto zobaczyć, wędrujemy Via Dolorosa, jemy falafele, pijemy lemoniadę, wracamy do domu by... przeparkować samochód.
Jakieś winko, jakieś pogaduchy i siup, jest już późna noc,a rano znowu pobudka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz