"A że właśnie świt wyskoczył jak ognisty kot na dach gimnazjum i oświetlił nachyloną pod ostrym kątem flaszkę - było, jakoby Oremus spijał żywą, różową zorzę; - patrzącemu nań z niejakim przerażeniem Guzdkowi zdawało się przez chwilę, że dobry tercjan urósł nagle: szklany i błyszczący..."
(Emil Zegadłowicz, Zmory)
Leżała na półce od jakichś trzech lat kłując mnie w oczy piersiatą pościelowa okładką i jakoś nie sięgałam, tyle tytułów, tyle możliwości, tak mało czasu. Dopiero wyjazd dał jej szansę, bo i stosowna ilość stron i stare wydanie, które w miękkich okładkach i niewielkich gabarytach potrafiło te strony upchnąć, czego obecnie dokonać niepodobna. Zmory Emila Zegadłowicza, to zaskakujący mnie przepięknie poetycki język, budowanie sugestywnych obrazów za pośrednictwem rekwizytów nieoczywistych, barwa i esencja. Jak sądzę kontrowersyjna na tamten czas treść, bo mamy tu i inicjację seksualną oddaną z sensualnym kolorem, mamy gorzką ironię i bezpośrednią krytykę dotyczącą społeczeństwa, oświaty, kościoła, mogła przysporzyć autorowi kłopotu, dziś to już nieistotne, ten kłopot autorski, bo treść, gdyby nanieść na realia obecne, znakomicie działa nadal. A jeszcze mamy tu, w tym dojrzewaniu Mikołaja Srebrempisanego (skądinąd cudowne nazwisko), wielkie ciepło, czułość i troskę. Pochylenie nad brzydotą świata z łagodnym zrozumieniem, pochylenie nad świata urodą z greckim spokojem i oba te ujęcia nie wadząc sobie płyną nad wartkim nurtem zdarzeń. Ot co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz