15 sierpnia (czwartek)
* zdjęcia, na których występuję zostały wykonane przez członków grupy, niestety spłynęły do mnie masą pobraną przez Justę, więc nie wiem, czyje które.
No nie tak dramatycznie, jak mi się wydawało. Mięśnie całkiem całkiem, opylało się łazikować, ale kolana sztywne. A na sztywność starczych kolan co? No jasne, gorące źródła!
Yssyk-Ata, siarczynowe o temperaturze powyżej 50 stopni Celsjusza, fajno nie? Cudowna godzina spędzona na wygrzewaniu kośćca, również tego moralnego i chłodzeniu go (na przemian) w basenie z lodowatą górską wodą. Koniecznie muszę tu dodać, że jest w Kirgistanie prawdziwa zimna woda, nie te letnie letnie wody dojrzewające w armaturze domostw. Prawdziwie budząca, poruszająca, wbijająca w ciało setki igieł woda, rozkosz dla rozgrzanego jestestwa. Tak więc ględzimy o tym i owym, grzejemy się w oparach zgniłego jaja i dobrze nam że hej.
Pokaz umiejętności jeździeckich, zapasy na koniu i skrócony mecz Kok-Boru. Opis gry wywołał we mnie konsternację i niechęć, ponieważ rolę piłki, gra truchło kozy. Zapewniono nas, że jednak będzie to atrapa. Kiedy przyszło co do czego uczczono nas prawdziwym truchłem.
W trakcie rozmowy okazało się, że jest to też sposób obróbki mięsa. Mięso zabitej kozy obijane, przenoszone, ciskane, staje się delikatniejsze, ot taki nasz schabowy bez młotka, to nas uspokoiło, że nie bestialstwo, tylko taka formuła.
Inna sprawa, ze sama gra jest brutalna, drużyny konne szarżują na siebie, okładają się nahajkami, wydzierają sobie truchło i galopują do okrągłych bramek. Niesamowita jest zręczność tych jeźdźców, zapał koni i niespodziewanie gra, która wydała mi się nieakceptowalna, wciągnęła mnie bardziej, niż jakakolwiek inna i zdzierałam gardło zagrzewając zawodników.
Zwycięzcy gry, przegrani, rodziny ucztują później zjadając tę kozę i inne frykasy, nie wiemy wszakże jakie, gdyż potruchtaliśmy dalej.
Co mnie urzekło oprócz niesamowitych zdolności jeździeckich, był wśród tych graczy chłopiec niepełnosprawny, wjechał jako pierwszy na najlepszym, dumnym koniu, jak rasowy jeździec. Na czas gry, musiał siedzieć z nami, a później znowu został posadzony na tym koniu bystrym i kiedy na nim siedział, jego niepełnosprawność (umysłowa i fizyczna) znikała. Coś wspaniałego.
Później Wieża Burana, jeden z nielicznych kirgiskich architektonicznych zabytków, bo i po cóż miałby je posiadać ten lud koczowniczy, urodzony w siodle i w nim spędzający życie. Kajtki paroletnie ze stopami obutymi w klapki, nie dosięgające do strzemion, śmigają na koniach jak woltyżerzy, stada koni, owiec, kóz, krówek, latem wymagają tylko połaci trawy i nieba, nawet dzisiaj wszechobecne jurty zapewniają letnie schronienie pilnującym stad.
Wieża Burana to pozostałość po starożytnym mieście Balasagun. Wejście do wieży strome, ciasne i ciemne podbija klaustrofobię i mam chwile łopotu serca. Kręte schody na szczęście nie trwają bardzo długo, choć kiedy się wchodzi, to się o tym nie wie. Przy zejściu przydają się szczeliny w cegłach ścian i ewentualnie latarka. Jest jeszcze opcja zjeżdżania na tyłku.
Pod wieżą napadamy na pamiątki i jedyne miejsce, gdzie są pocztówki. Zaopatrujemy się w różne handmady i inne bałabancje.
Na terenie przywieżowym pole z bałbałami. Niezwykle przypominają one nasze (warmińskie) pruskie baby. Bałbał to kamień nagrobny przedstawiający wojownika z naczyniem w dłoni. Bałbał brał udział w stypie, jako reprezentant zmarłego i rok mieszkał w jurcie. Później umieszczano go na grobie. Inna teza, jak opowiedziała nam Kurmandżan, głosi, że bałbał umieszczano na ciałach zabitych przez wojownika wrogów.
Obiad. To ciekawa formuła, bo niektóre posiłki są u rodzin kirgiskich, więc domowo wbijamy, zasiadamy w paradnym pokoju pod kryształami żyrandoli, na puszystych dywanach (obowiązkowo z szacunkiem dla domostwa zdejmuje się tu buty przed wejściem), zasiadamy na krzesłach przy długim stole, nad misami pełnymi owoców najpyszniejszych, nad obowiązkowymi wszędzie kompotierkami zawierającymi konfitury z moreli, malin, wiśni, nad czarkami, które raz za razem napełniają się czajem. Zasiadamy do sałatek, tłustych bulionowych zup, mięsiwa, makaronu, do podpłomykowych i przepysznych chlebów, do przegryzek orzechowych, rodzynkowych, cukierkowych i wszystko pyszne, wszystko obfite, a podobno miałam tu schudnąć.
A kiedy fotografujemy dwie rzeki, których barwy łączą się w jedno, to już jest schyłek dnia i zaraz jedziemy do pensjonatu w Karakol i tam sen sen sen
16 sierpnia (piątek)
A rano śniadanie i rafting na rzece Chu
Oczywiście w piance z moją tuszą prezentują się jak Bibendum Michelina. I że tak kolokwialnie, sram żarem, bom nigdy nie raftingowała jeszcze, ale okazuje się, że nie było źle, trudność 3 stopnie w skali 6 Kirgistanu, więc ok. Popływałam nawet w rzece. Świetna sprawa, choć odcinek przebyliśmy szybko w jakieś 1,5h, co okazało się za krótko, jeszcze by się chciało, jeszcze. ( z góry przepraszamy za przed i po)
Później obiad w sadzie, na modłę wschodnią, po turecku, z pysznymi owocami wprost ze słońca
A jeszcze później Czołpon-Ata z petroglifami, które sięgają 2000 lat przed naszą erę. Prawdopodobnie pękła naturalna tama kamienna w górach i skały wysypały się na to przedpole. Miejsce mogło być miejscem kultu sił naturalnych i naprawdę robi ogromne wrażenie, choć żar wlewa nam się za kołnierze i chlupocze w butach.