Wrzutki, akcje zwierzęce, wsparcie znajomych, którzy opiekują się rodzinami naszych sąsiadów, mało. Łikendy siedzenia przed monitorem, robienia materiałów wspomagających nauczanie dzieciaków ukraińskich, wyszukiwania, montowania, tłumaczenia, szukania rozwiązań dydaktycznych, żeby jak najlepiej, mało. Organizacja akcji w szkole, rozmowy z uczniami, stałe rozmowy, by rzetelnie mówić, ukoić lęki, które się pojawiają, ukołysać rodzące się hasłowe antypatie wobec ludzi rosyjskich, zwykłych ludzi, mało. Wczoraj byłam u naszych żegockich ukraińskich dziewczyn, bo mam zajęcia polskiego z dorosłymi, w ramach sąsiedzkiej pomocy, 9 kobietek w wieku 20-65 lat. Na pierwszym spotkaniu był mur, oddzielone poczuciem obcości, strachu, ale i środowiska, bo wszystkie to dziewuchy stoliczne lub Lwowianki, a ja wsiok i tu wieś. Nie bardzo wiedziały co mówić, jak mówić, czy do mnie mówić, wybrały coś na kształt uznania mojej obecności poprzez omijanie miejsca gdzie stoję. Usiadłam, przyszła do mnie Złota, dwuipółletnia zaintrygowana moim posiadaniem kartek (słowniczki pierwszego kontaktu) i cienkopisem. Puściłam oko i zaprosiłam po polsku - porysujemy? Siadła do mnie i na wszystkich kartkach wyrysowałyśmy co tam nam przychodziło do głowy, śmiała się do rozpuku, kiedy narysowanej przez nią pętelce domalowałam buźkę i tu w moją stronę popłynęła pierwsza iskra akceptacji mamy. Zrobię stateczek, powiedziałam i zaczęłam składać kartkę przepraszając w myśli drzewa, że druk trzeba będzie powtórzyć. Na to przyszedł Igor, jakieś osiem, dziewięć. Umiesz statek? Zapytałam. Umiem samolot, powiedział i złożył kartkę. Wypróbujmy, Igor popatrzył na mnie ze zdumieniem, bo w obcej kuchni? Dawaj, uśmiechnęłam się czując dotknięcia spojrzeń z różnych kątów krzątaniny. Leciał jak strzała. W zamian złożyłam Igorowi samolocik szybujący, jakiego nauczył mnie kiedyś szwagier-fizyk, a który to samolocik jest moim czarnym koniem w przełamywaniu lodów z chłopakami. Tym razem uznanie okazała również Walentyna, która robiła kolację. Pokażę ci jak go zrobić następnym razem. A więc ile tych lekcji w tygodniu? Stanęło na jednej godzinie w tygodniu, czułam jak żegnają mnie z ulgą: "poszła".
Wczoraj wróciłam do tego poczucia. Stałam w kuchni, a życie toczyło się swoim trochę sztucznym sposobem omijając moje miejsce, ale po paru minutach już zahaczając nieco o mnie - to gdzie będziemy się uczyć? Wy tu gospodynie mówię, pójdę tam, gdzie mi pokażecie. Siadłyśmy przy ogromnym stole. Najpierw rejwach, moje kredki zniknęły w czeluści dziecięcego rozgardiaszu, wreszcie lekcja. Tak po mojemu, nieprofesjonalnie. Z godziny zrobiły się dwie i chęć jeszcze. Asia, ty nie mogłabyś przyjść częściej do nas? Wracając płakałam jak bóbr, dopiero teraz czułam jak bardzo to wszystko mało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz