Rajmund, zimna woda (Czy w Zimnej Wodzie staje?), pojawy kibla, wszędobylskie pyły i pierdolnik ogólny. Gdyby ktoś szukał reszty wszechświata, jest prawdopodobnie gdzieś pomiędzy miską, a lustrami. W kalendarium szkoleń i dziań się pogubiłam,w kopalni klasa dojrzewa hurtem. Dlatego z zupełnie innego Sierra Leone oraz z niemożności wykąpania się inaczej niż w misce, Joanna na lwich łapach oraz fafle.
czwartek, 23 września 2021
niedziela, 12 września 2021
w górze, czyli na dole
Och, przeputałam ciepłą słoneczną sobotę na funkelnówka sezon Lucypera, a dziś jest ciepła mokra niedziela i też fajnie, choć niedziele w roku pracowym są zawsze nieco nostalgiczne i pociągnięte niepokojem. Uczę się jednak ten niepokój oddalać, można by rzec prokrastynuję go. Zanim siądę do dalszego czytania Malazańskiej Księgi Poległych t.3, który to cykl już wiem o czym jest, on jest o tym, że wojny, każde wojny są be, więc zanim zasiądę to słów kilka o innej książce, która również, tylko w inny sposób to zdanie popiera.
Dzień został w nocy. Wiersze miłości i z nienawiści Konrada Góry. Czytam ją sobie na trasie dom-kopalnia, wykorzystując chytrze fałdkę czasu, czytam na różne sposoby, raz usiłując zajrzeć pod słowa, innym znów razem smakując melodię, jeszcze inaczej, przebiegając po niej tylko powierzchownie myślą. Książka trochę jest chyba trochę jak Konrad (słabo go znam, właściwie wcale, ale takie wrażenie pierwsze), pod lekkim grymasem smętnego oblicza, zdaje się skrywa przewrażliwy rdzeń, który reaguje na drgania atomowego zegara świata. Konrad buduje obrazy z używanych desek, szkiełek i chwastu, przykleja konstrukcje w ruderalnych miejscach użyteczności i stawia w tych całkiem nowych, które naznaczone zbudowanym przez autora szałasem wiersza, nagle zaczynają się kruszyć, przesypywać i odsłaniać swój mizerny szkielet. O czym według mnie buduje Góra? O lichocie naszego wytwarzania, o niespójności wytwarzania z tworzeniem i stworzeniem, o nieubłaganej bezmyślności. Ale jednocześnie przepływa przez wiersze pewien masochiostyczny zachwyt nad tą nietrwałością, nad szmelcem, rupieciarnią naszego umysłu i języka, które nieudolnie obracając materię i ducha w swoich żarnach, dekonstruują, destruują. Widzę też w tych wierszach tęsknotę połączenia, powrotu do ewolucyjnej sieci powiązań, która za naszą sprawą pękła i przebudowuje się poza nami, odcinając możliwości, nieubłaganie, krok po kroku wyrzucając nas poza harmonię i skazując na klęskę. Czy niesie nadzieję? Chociaż wiersze mówią, to jest koniec, to jest ruch ostateczny, jednokierunkowy, pomiędzy słowami przewija się jednak, może niechciane, może odpędzane, ale jednak, poczucie wystawiania głowy nad nurt, przytulenia do ostatniej topoli w geście uspokojenia, bycia z ludźmi i znajdowania w tym przyjemności nawet za cenę nienawiści, nawet za cenę miłości. Zresztą sami przeczytajcie, a ja idę na szczaw.
poniedziałek, 6 września 2021
konwergencja
niedziela, 5 września 2021
Niedzieląc włosa
A gdyby tak zdarzył się cud i jutro otwierając oczy, ujrzałabym okna nieskazitelnie przeczyste? Jakby to było ach! Tymczasem nie tylko radosne cuda zdarzają się w minimalnym stopniu i okazyjnie, ale w miejsce na cud oczekujące, pojawiają się jakieś pokraczne antypody, na przykład taki, że niechcący dyrekcja usunęła mi konto nauczyciela z dziennika i całe dwa lata ciężkiej pracy nad obudową dydaktyczną trafił szlag, a zatem linki, prezentacje, tablice multimedialne, karty pracy, ćwiczenia wirtualne, zagadnienia z pytaniami kontrolnymi dla uczniów dopisane do każdej jednostki lekcyjnej, zedytowane autorsko rozkłady, beztrosko dryfują sobie teraz w chmurze i zaprawdę, powiadam wam, że chociaż spece od bezpieczeństwa w sieci głoszą, że nic w sieci nie ginie, że wszystko tam zostaje, to oczywiście dotyczy to wszystkiego tego, co chcielibyśmy w sieci zagubić, natomiast odzyskanie pieprzonego konta nauczyciela, okazuje się tą rzeczą nie być. Gdyby ktoś zatem znalazł dryfujące w cyberprzestrzeni strzępki długich godzin mojej pracy przed kompem, niech westchnie nade mną, bo ja mam ochotę rozpędzić się i zrobić w ścianę nie tylko baranka, ale bardziej woła piżmowego.
No ale rozpacz i tak nie uratuje tej sytuacji, więc mój organizm chytrze podmienił mi to uczucie na odczucie mdłości, kiedy mam wejść na nowe konto w dzienniku elektronicznym i wyszukać dziewicze programy, by je przypiąć do dziewiczego konta. Jutro zmuszę się w robocie, bo w łikend zrobiłam cztery podejścia i za każdym razem ręka opadała mi na podłogę, a wół piżmowy przebierał racicami.
Całkiem kompatybilna z tymże moim stanem ducha jest książka Zielone sari maurytyjskiej pisarki Anandy Devi przełożona przez Krzysztofa Jarosza i przez niego opatrzona zajmującym posłowiem. Książka mocna, brutalna tym szczególnym rodzajem naturalizmu, który zdaje się być poetycko uskrzydlony. Książka, której pastelowa okładka po przeczytaniu treści, nabiera zupełnie innego odcienia. Książka o naturze przemocy tak skomplikowanej, że jest się targanym współczuciem nie tylko dla ofiar, ale także dla kata. Książka opowiedziana przez sprawcę, przez jego lęki, niepokoje i uczucia, przez wypaczoną miłość. Trzy kobiety, trzy pokolenia i on, historia ludzkiego niezaspokojonego pożądania, nie tego seksualnego, ale pożądania szczęścia w takim kształcie, jakim je sobie wyśniło. Zdecydowanie książka trzyma przy kartkach aż do rana, choć bardzo chce się ją już opuścić. Znakomita jest jednak ta Devi, dlatego już napoczęłam jej kolejną rzecz.
I już przez wrzesień zbliża się sadząc susy Wielki Zatrważający Remont Łazienki, więc staram się teraz naczytać na zapas, bo później wchłoną mnie jak stułbia, kafle, wanny na lwich łapach i inne ekstrawagancje. A jeszcze jesienne owocobrania, a jeszcze te okna cholerne...
Ale na razie niedziela!