W związku z chronicznym zmęczeniem wynikającym najprawdopodobniej z tego, że ten świat jest dla mojej osobowości zbyt pospieszny, aby dokonać swoistego resetu i przymusić jestestwo do chcenia czegokolwiek, potrzebuję strwonić przynajmniej jeden dzień. Ponieważ okoliczności ustawiają rzeczy tak, a nie inaczej, wypada najczęściej, że tym dniem jest sobota, którą, gdyby nie wzmiankowana powyżej potrzeba, poświęciłbym na rozwój własny i stosowne do niego przyjemności.
A tak, zmuszona konstrukcją psychiczną i fizyczną, poświęcam cały dzionek boży na absolutnie bezproduktywne gnicie w legowisku, aż do bólu kości, aż do przykurczu mięśni, i to wszystko po to tylko, by mnie nazajutrz paląca potrzeba z tego legowiska katapultowała z dzikim banzai do spraw codziennych, obrządków i sztafażu ogólnego. Ot, błędne koło, które powoli, acz nieuchronnie wiedzie mnie w strony gbura, nie mającego tym razem nic wspólnego z gwarowym gospodarzem.
Być może w ramach odruchu ratunkowego, a może po prostu dlatego, że darzę Umberto Eco miłością niezmienną, bezwzględną i bezwstydną, polecam na dzień dzisiejszy, deszczowy u nas i stosownie wietrzny, Sześć przechadzek po lesie fikcji w przekładzie Jerzego Jarniewicza. Jest to 6 esejów, wykładów właściwie, w których Eco, ze swoją naturalną swadą i poczuciem humoru, rozbiera na śrubki i kółka zębate maszynę literatury. I jak to u niego, nie da się nudzić nawet w warsztacie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz