26 lipca 2018 (czwartek)
6.10 Olsztyn - popołudnie na Korfu (a w samolocie pan Boberek)
Wita nas upał, nadbrzeże i hotel Atlantis (witajcie stare dobre zakazy wrzucania papieru do kibli). Tłusta i pyszna musaka i zwiedzanie miasta, które jest cudowne, zwłaszcza kiedy wyobrazimy sobie, że część turystów jest tylko sennymi widmami, no ale wszak my też turyści więc nie plwajmy we własne gniazdo. Dwie weneckie twierdze robią wielkie wrażenie. Piwsko Mythos i Corfu Beer.
Szajbus
Nabrzeże Korfu
Stare miasto
Instalacja (sic!)
Owszem Kerkira (Korfu) rozpada się kruszona wytrwale zębem czasu i morskim wiatrem, ale aura tego miasta jest magiczna, w labiryntach jego uliczek gubi się turystowski gwar (wiekszość ludzi zdaje się najbardziej lubi deptak i główne ulice), można więc się snuć po rozpadających się schodkach, przeciskać między liszajowatymi kamienicami, płoszyć gołębie i wdychać zmieszane zapachy morza, słońca, kurzu, tłustego jadła i wszechobecnego prania. Znajdzie się też smrodek kanalizacji z "instalacji"
A tu instalacja innego anonimowego artysty
Dzwonnica Agios Spiridonas (z lewej)
Wnętrze Panagia Spiliotissa (prawosławnej katedry)
Thomas przed starą twierdzą Paleo Forurio
Tutej załapujemy się na demonstrację jeszcze nie wiedząc za czym lub przeciw czemu, ale po powrocie Christos mi przetłumaczył, że proekologiczna to była
A tutej sobie już wracamy idąc nabrzeżem wzdłuż starej twierdzy
*
27 czerwca 2018 (piątek)
Po porannych ablucjach wodolotem gnamy do Sarandy.
Tu poranek na Korfu z naszego balkonu
A tu z Aniet czekamy na wodolot
płyniemy
Kiedy lądujemy w porcie wściekły upał gryzie nas bez ostrzeżenia. Saranda to takie stare portowe miasteczko zjadane przez kurortyzm. Ponieważ wodoloty kursują dość często na Korfu i odwrotnie, Saranda oblegana jest przez ciżbę turystyczną, no ale j.w. Położona na zboczach gór jest malownicza, czy raczej byłaby, gdyby nie dziesiątki wielkich wypasionych pensjonatów, z których tylko część wykazuje oznaki życia, reszta to niedokończone, piętrzące się bryły, które ktoś zaczyna budować i nigdy nie kończy.
Dokujemy w hostelu Dolphin obłożonego spora ilością globtrotterów i z barzo przyjemną właścicielką i jeszcze przyjemniejszym tarasem.
Szybkie rozeznanie w okolicy, jakiś burek w parczku i gnamy lokalnym autobusem do Butrintu (miejsc wpisanego na listę Unesco).
Butrint wspaniały. To doskonale zachowane starożytne miasto- park archeologiczny. Położone jest na terenie parku narodowego, przy słonym jeziorze Butrinti i kanale Vivari, łączącym to jezioro z morzem. Według legendy zostało założone przez uciekinierów spod Troi (pierwsza osada w XII w.p.n.e.)
Teren miasta rozległy, świetne zabytki z okresu rzymskiego i weneckie. Pośród budowli, pod mostkami pływają żółwie błotne. Las chroni nas przed atakami okrutnego Heliosa, cykady wprowadzają w hipnotyczny stan, pachnie słonym morzem, małżami, igliwiem. Zmęczeni, upojeni, wprowadzeni w dziwny rausz, pijemy piwo Korca na szczycie wzgórza w Butrinti.
Butrint słynie ze swoich małży
Powrót do Sarandy, łazimy po mieście, siadamy w małej, zagubionej tawernie, co okazuje się strzałem w dziesiątkę, bo dobre jadło, świeżutkie figi, raki i domowe wino. Jeszcze spacer nocną Sarandą nadbrzeżną - istny festyn cyrkowy pełen świecących neonowo kółek, baloników, wiatraczków, mydła, powidła i dobiegających z każdego statku szlagierów. A później wieczór z ludem* hostelu na tarasie, z piwkiem pod zaćmieniem księżyca.
*Tutaj dowiaduję się później od Aniet, że tzw travellersi nie przedstawiają się imionami (i nie wypada ich o te imiona nawet pytać), gdyż chcą pozostawać animowani. Dziwaczne zważając na to, że udzielają wielu informacji o swoim życiu nam, widzianym pierwszy raz na oczy, obcym, o tempora, o mores!
*
28 czerwca 2018 (sobota)
Poranek w Dolphins Hostel, szybkie pakowanie i gnamy na autobus do Gjirokastry nad rzeką Drino.
W autobusie spotykamy młodego prawnika, który pozostając w opozycji do sawłarwiwru trawellersów, przedstawia nam się imieniem Szymon i średniowiecznym obyczajem dodaje, że z Wyszkowa, który wcale nie to nie. Odważnie wyjawia nam też, że lubi pielgrzymki i grecką muzykę ludową.
Gjirokastra, kolejne miasto wpisane na listę UNESCO pnie się po zboczach gór urokliwymi kamiennymi domkami, które pokryte są układanym od setek lat ta sama techniką, srebrnym łupkiem błyszczącym w promieniach słońca (miasto srebrnych dachów). Te domki i labirynt pnących się stromo wąziutkich brukowanych uliczek pomiędzy nimi nasuwają skojarzenie "miasta krasnali".
Mieszkamy u Matyldy, w Partisan, dzielnicy najpiękniejszych wg przewodników domów w Gjirocastrze mniej więcej w połowie góry, z widokiem z naszego kamiennego tarasu na góry i twierdzę.
Obiad w rodzinnej knajpie: "Kujtimi" pod platanami - musaka i qifqi (ryżowe kulki zapiekane z jajem warzywami i miętą), a później zwiedzamy majestatyczną twierdzę Kalaja e Gjirokastres, górującą nad miastem. Po drodze do twierdzy gawędzimy z mieszkańcami oferującymi nam różniaste zioła i oczywiście uwiedzeni życzliwością tubylców, kupujemy. Istotnym jest, że życzliwość tubylcza nie wynika tu z chęci "opchnięcia" towaru. Oni po prostu jeszcze są prawdziwie życzliwi, w dodatku przy zakupie garści ziół za "śmieszne" dla nas ceny, dostajemy w dwójnasób tyle tak na wszelki wypadek, gdyby nam się skończyły.
Twierdza świetna, znakomicie zachowana, potężna i nawet nie jest bardzo gorąco, bo tu wysoko w górze chłodzi nas wiatr.
A później łazimy uliczkami Gjirokastry, kupujemy pamiątki na Pazari i Vieter (Starym Bazarze), na peryferiach trafiamy na garażowy sklepik, w którym kupując nektarynki, przy okazji znakomimy się z właścicielami, a za chwilę przybywa młodzieniec, który miał dziewczynę Polkę (ludzie w Albanii hołdują jeszcze starej przedturystycznej tradycji życzliwości przyjezdnym i gościom, cieszymy się bo to kolejny kraj, który zdążyliśmy odwiedzić przed turystycznym bumem), więc gawędzimy sobie w liliowym świetle południowoalbańskiego zachodu, a jeszcze później już żegnanie się z Gjirokastrą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz