środa, 20 lutego 2019

Szlakiem upału - Albania 2018 (2)

29 lipca 2018 (niedziela)

Ranek i pyszne śniadanie na tarasie Matyldy. Dobrze jest nocować u ludzi, bo oferowane posiłki są wspaniałe, świeże, obfite i z sercem.




Tata Matyldy zawozi nas na stację, gdzie czeka już na nas umówiony (przez Matyldę) bus (tu, podobnie jak w Armenii, zdaje się wszyscy znają wszystkich i wiele rzeczy działa dzięki telefonicznej umowie). Po drodze przesiadka na drugi bus, który (umówiony z pierwszym telefonicznie) czeka na nas na rozdrożu i jazda do Beratu (kolejnego miasta z listy UNESCO.






Muszę się powtarzać, po prostu muszę, gdyż ponieważ  Berat także cudowny. Położone po dwóch stronach rzeki Osumi, pod świętą górą Tomori miasto zachwyca wdziękiem okien, białych, wspinających się galeriami domków, kolejnym labiryntem uliczek, uliczeczek i uliczątek. na jednym brzegu dzielnica muzułmańska Mangalem , po drugiej stronie Osumi - Gorica, dzielnica prawosławna. 
Nasz guesthouse jest w Mangalem, a ponieważ położony jest dość wysoko na zboczu, mamy piękny widok na kryte charakterystyczną dachówką dachy.






Nasi gospodarze bardzo przyjaźni. On, wysoki, szczupły, zdrowo żyjący sportowiec i pedagog i ona niepozorna, niziutka, potulna pani weterynarz, nic bardziej mylącego, po pewnym czasie, już wiadomo, kto tu jest szefem. Gawędzimy sobie z nimi odpoczywając po podróży pod ochroną błogosławionych wiatraków domowych. 



fotka z szefem


Po południu ruszamy w wygrzane miasto, niestety niedziela, więc wiele miejsc, w tym muzeum Edwarda Leara (uwieeelbiam), na które mam ogromną chrapkę, zamknięte. Rekompensatą jest obiad w restauracji Ajki, gdzie podają przepyszne wino Luani. Siedzimy nad brzegiem rzeki w rodzinnej aurze, bo Albańczycy zdaje się przychodzą tu całymi rodzinami na niedzielne popołudnie, żeby jeść, śmiać się i gadać. Dobrze nam tak.




Później przełazimy przez Osumi i włócząc się po Goricy, leziemy dalej aż do następnego mostu.










Gotujemy się na dotarcie do cerkwi św Michała Archanioła. Wiemy, że należy w plątaninie uliczek dzielnicy Mangalem znaleźć schodki i wspiąć się nimi aż do skalnego występu. Proste okazuje się iście zagadką, bo poszukiwanie schodów w labiryntach to obłęd, łazimy w górę iw  dół, dopytujemy o drogę i dzięki temu trafiamy na cudownych ludzi, jak na przykład trzej starsi panowie murarze, którzy murują sobie od niechcenia w wąziutkiej uliczeńce i śpiewają. zaczynam śpiewać "szła dzieweczka do laseczka", Aniet i Thomas podchwytują, a za chwile za nimi panowie i wspólnie tak sobie śpiewamy uśmiechając się szeroko w jedynym wspólnym języku. Zegnamy się serdecznie i tniemy dalej. 







Trafiamy w  końcu do cerkwi w tym piekielnym upale wśród kamieni, jednak liżemy tylko kute ogrodzenie cerkwi, bo jest niedziela. kiedy schodzimy, okazuje się, że podstawowe schodki (schodenieczki w zasadzie), zaczynały się z ulicy w miejscu, obok którego leźliśmy srylion razy.
Ruszamy na wzgórze zamkowe drogą rozkopaną do niemożliwości i to ruszamy dość śpiesznie, bo już mruczy burza. Dopadamy zamku w ostatnim momencie, gnamy do knajpy ścigani ulewą. Miło jest siedzieć na szczycie, wśród gór, sączyć zimne piwko pod dachem, kiedy wokół spadają hektolitry wody deszczowej, a na kolanach śpią nam kociaki. Kociaki były tubylcze.




Twierdza to stara obronna  dzielnica, rozległa, otoczona kamiennym murem, w jego obrębie całe miasteczko z sześcioma cerkwiami, ruinami meczetu, zamieszkanymi domami i albańskimi kogutami przekrzykującymi się w śpiewie. Zapada zmrok, jest miodopłynne światło, to światło, które zawsze uderza w jedną samotną strunę we mnie, światło bycia tu i teraz, z całą wspaniałością i cudem chwili. światło bycia. Starsi i młodsi ludzie gromadzą się pod murami, przy obronnej bramie, siedzą na ławeczkach, rozmawiają, dzieciaki buszują wśród ruin, jeszcze nikt im nie zabrania, jeszcze trwa tu czas, jaki my (to znaczy Aniet i ja, bo Tom jest zagramaniczny, pamiętamy z lidzbarskiego zamku, jeszcze nikt nie niszczy złośliwie, tylko po prostu jest wobec i w towarzystwie śladów przeszłości.











Robi się ciemno, wracamy podeszczowym ślizgiem do Mangalem, po drodze zatrzuymując się na piwko w małym muzułmańskim bareczku. I nieprawdą to jest, że takie zachowania (baby pijące nocką piwo w muzułmanskiej knajpeczce)  są dla Albańczyków gorszące. Ludzie patrzyli na nas z uśmiechem, życzliwie. Mężczyźni w tym barze też (no, może nie wszyscy, ale większość). Siedzimy na podeście wysuniętym w ulicę, dzieciaki dokazywały, wspinały się na mury, biegały, bawiły się, tak samo jak my w czasach, kiedy jeszcze nie karało się zabraniem telefonu, tylko rózgą (nie, żebym była za karami cielesnymi, ale podobno dziateczki duch święty rózeczką bić każe).


a później lu Lou Lou.

No dobra, nie tak do końca bo wzięliśmy sobie jeszcze po piweczku do łóżka na wieczorne pogaduchi.

*

30 lipca 2018 (poniedziałek)

Sniadanko, ciepłe pożegnanie z gospodarzami i autobus do Tirany.





Na przystanku (bo dworca autobusowego nie ma, tylko różne przystanki) w Tiranie Thomas spotyka rodaka, więc chwila pogawędki, a później szukanie kwaterunku.
Ten znajduje się w, a jakże, środku obłędu słonecznego, w centrum, asfaltowisku i blokowisku z abstrakcyjnymi konstrukcjami energetycznymi. 
Przyjmuje nas właściciel, wiedzie do mieszkania swego dość małego, a za chwilę prowadzi do innego bloku, wwozi na piętro do wypasionego pokoju z łazienko, jak w przyjemnym hotelu.







Po ablucjach w Tiranę, która dzisiejszego dnia jawi nam się jako betonowe piekło. Plac Skandenberga - centrum niczego.






Deptak Rruga Murat Toptani, Most Grabarzy (najstarszy most turecki w mieście), włóczymy się chłonąc aurę,a później  leziemy do knajpy na obiadokolację do muslimskiej knajpy obok meczetu- zgara (czyli świeżo grillowane).

 

 
 


Pierwsze wrażenie miasta to beton, dziwność, okablowanie, pustka i postkomunizm, kiedy jednak tak chodzi się po Tiranie, zaczyna ona uwodzić swoją ukrytą pod pierwszym wrażeniem duszą. Miasto fantazji, miasto zabawnych pomysłów, graffiti, dowcipnych i błyskotliwych artystów, miasto,w  którym  spod szarości betonu wyhycają malowane kwiatki. Jest coś interesującego w  tym mieście, co w atmosferze jakąś daleką nutą  przypomina nam Berlin...


































Wieczorny spacer łagodzi Tiranę, staje się ładniejsza, ma miększe kształty, srebrno-pomidorowy zmierzch obłaskawia ją i utula, ciepło latarnianych świateł wydobywa delikatniejsze rysy na twarzy miasta, kostka brukowa błyszczy łagodnie pod stopami. w powietrzu jest chłodniej.







2 komentarze:

  1. Kogutowi fryzura przyklapła. A Beavis and Butthead muszą sobie kupić inną kanapę. Piękna podróż!
    -Emi-

    OdpowiedzUsuń
  2. koguty były w pytonga! aż szkoda, ze nie mogłam wysłać tam Thora, ten miałby wzięcie wśród kur i posłuch wśród albańskich kogucich zakapiorów! Tak, piękny kraj. i jeszcze z ludźmi.

    OdpowiedzUsuń