Śniadanie, jak przystało na stoliczne, mikre - krułasanty, sok pomarańczowy i mleko. Na zewnątrz, o dziwo, upał, a my, ponieważ mamy jeszcze sporo czasu do odjazdu busa (wedle wszelkich znaków na niebie i internecie), to idziemy znaleźć pomnik Chopina i bunkier Envera Hodży.
Pierwsze nam się udaje dość łatwo, po drodze gawędzimy z ulicznym bukinistą, a później ziajamy w błogosławionym cieniu parku, pod marjojoannową chmurką, którą ktoś wysyła z pobliskich zarośli.
Grobowiec Envera Hodży zaprojektowany przez jego córę (boziulku, dobrze, że my tatce "zaprojektowaliśmy" zwykły kamień)
tirańskie origamie
i Szopinuszka! Tuż u wlotu parkowego.
W tym całym łażeniu pod bezlitosnymi promieniami naszej najbliższej gwiazdy, coraz bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że Tiranę można w szczególny sposób polubić, za jej zywotność niepoddającą się betonowi, za serce i energię wyłażącą ze szczelin, przebijającą się przez asfalt, kiełkującą z odrapanych bram, zakwitającą na ścianach blokowisk. Niezłomny, radosny duch, którego coraz mniej w "bogatszych miastach "zachodu""
Drugie zadanie (Bunkart 1) okazuje się być ponad nasze siły i przegrzane mózgownice.
Zaopatrzeni w trzy przewodniki i poglądowy, zdaje się, plan miasta w tychże, zapieprzamy kilometry po dzikich dzielnicach, wypatrując onego. Po drodze wspomagają nas ludzie wszelakiej maści, sprzedawcy dywanów, taksówkarze, przechodnie, pochylając się troskliwie nad naszym celem, spierając, dyskutując, by w końcu bezradnie rozłożyć ręce. System pomocowy sprawia, że zostaję porwana do knajpy muzułmańskiej z jedyną tam kobietą - zakutaną i przepiękną żoną właściciela, gdzie 5 chłopa pochyla się nad moim polskim przewodnikiem, fotografuje go, tłumaczy za pomocą jakiejsi aplikacji smart, wydzwania do znajomych, co sprawia, ze w ciągu owych 20 minut Anieta i Tom, którzy zostali na ulicy, zastanawiają się, czy nie wszcząć poszukiwań. Ludzie strasznie chcą pomóc. Pani żona właściciela knajpy, jedyna kobieta w tym miejscu, z kobiecym zrozumieniem proponuje mi szklankę wody lub soku, podczas gdy mężczyźni pochłonięci są "badaniem pisma". Koniec końców okazuje się, że bunkier jest hen hen na obrzeżach miasta, a strwoniliśmy już większość dnia, zatem musimy zbierać się do wyjazdu.
Więc szybko taksa, znajdujemy bus do Szkodry i jedziemy.
Nad jeziorem Szkoderskim byłyśmy z Aniet jakieś dziesięć lat temu z okładem (boziu, miałam wtedy włosy do pasa, zero zmarszczek i ważyłam 45kg!), od strony czarnogórskiej, więc z tym bardziej cieszy nas pobyt po jego drugiej stronie (znaczy mnie jak wspomnę swoje uprzednie parametry to ten, jakby trochę mi radość gaśnie)
Stare odnowione miasto Szkodry to zupełnie inne odczucie niż spotykane do tej pory miejscowości albańskie, czuć tu już turyzm, powiew europejski, ładność per ładność odnowionej starówki i zwiększony tłumek. W księgarni kupuję plan Szkodry i idąc według planu trafiamy na "naszą" ulicę, która okazuje się nienasza. Oczywiście zaraz zaczynają interesować się nami ludzie, oglądać nasz plan, nasze notatki co do planowanego miejsca zamieszkania, zaczynają z nami rozmawiać i rach ciach, zanim się orientujemy, już siedzimy w samochodzie chłopaka, który nas zawozi na właściwe miejsce. Oczywiście nie chce ani słyszeć o zapłacie, wręcz mówi, że się obrazi.
Hostel, nikt nie słyszy dzwonka. Stoimy, stoimy, wreszcie obserwujący nas pan sąsiad, podchodzi, wkłada rękę przez dziurę w ogrodzeniu i otwiera nam bramę, voila!
Zapada wieczór, w recepcji zapisujemy się na bus jadący nad jezioro Koman, przepakowujemy się w małe plecaki, z którymi ruszymy jutro w góry, idziemy do miasta na żarło.
Szkodra ładna, odnowiona tylko główna część starego miasta, a już boczne uliczki toczone są dalej liszajem czasu, zatrute niefrasobliwymi odpadami cywilizacji, chylące się do snu w pokrzywy i kołyszące w wiciokrzewach. Jest ładna ta Szkodra, i nawet jeśli napiszę, że sporo turytów, to nie jest to sporoturystów, jakie znamy z Włoch, Chorwacji, czy innego Krakowa. To takie sporoturystów jak w Lidzbarku warmińskim podczas jarmarku świątecznego. Czyli znośnie.
Ostatnie poprawki małych plecaków, w które usiłujemy upchnąć dużo żywota.
A później modre oczka idźta spać, bo musita reno wstać
*
1 sierpnia 2018 (środa)
szybko wpychamy spóźnione śniadanie i pędzimy na bus, który wiezie nas w malownicze góry na prom.
Jezioro Koman powstało sztucznie przez zalanie górskiej doliny przez spiętrzenie rzeki Drin w związku z elektrownią wodną.
Na promie dowiaduję się, że mama miała udar, ale o tym to już nie chcę się rozwodzić, tylko trochę zamglone mam wspomnienia z trasy promu, który płynie wśród górskich szczytów i jest tu przepięknie, a raczej byłoby przenajpięknie, gdyby nie grupa młodzieży ze sprzętem grającym podłączonym do wielkich głośników i zapodającym całej okolicy wielkie bum bum bum, a także gdyby nie niektórzy turyści, którzy w strojach safari trzaskają fotki wypasionym sprzętem, a następnie wrzucają do jeziora papierki po spożytych przekąskach. Niestety w Albanii jest śmieciarstwo, a jeszcze smutniejsze i wstrętniejsze jest to, że przyjeżdżający uważają, że skoro miejscowi to robią, to my też możemy i że będzie to niby wtapianie się w lokalny folklor. Robi to na przykład pani, która spała dziś \w tym samym pokoju w hostelu i sapała z przyganą na "wybryki młodzieży na tarasie" (jako wybryki rozumiane było gadanie na tarasie, picie piwa i śmiechy. jak widać, wybryki w odczuciu pani, nie obejmują śmiecenia).
Pomijając te rzeczy trasa po jeziorze piękna, bo to dwie godziny wśród gór i wody (i niestety bawiącej się młodzieży, która uważa, że nie ma nic lepszego jak dobry bit odbijający się echem od szczytów). Jezioro jest jak zielone lustro w ramie srebrzysto-białych szczytów. Nad nami niebieskie aż do głębi niebo, plusk fal (nie było, bo muza), cisza górska (nie było bo muza), ale mogłyby być, wiem, że tam są, kiedy na promie nie znajdzie się jakaś bojówka złotej ordy.
Dobijamy do drugiego końca jeziora i koczujemy w oczekiwaniu na jakiś środek transportu dalej. Tak dość długo koczujemy. Tymczasem młodzież z głośnikiem rozbija się nieopodal, na brzegu jeziora.
i przypływa praździwny autobus wodny
Kiedy się znajduje jakiś bus, ruszamy w Góry Przeklęte do miejscowości Valbona.
Znajdujemy nasz guesthouse, który wygląda jak rasowy hotel z zarąbistymi pokojami, kutymi łózkami i haftowaną pościelą. Zaczyna lać, a my spać.
Pobudka przedwieczorna. Po deszczu, ale nadal chmurno. Aniet trochę się martwi o jutrzejszą trasę (że burza), bo musimy przeleźć przez góry. Ja jestem dobrej myśli.
Valbona to wioseczka, która zaczęła być znana wraz z zainteresowaniem Albanią. Jeszcze nie jest to na szczęście Zakopane, ani żadna z naszych górskich miejscowości, ale już rosną rodzinne pensjonaty, guesthousy (na razie tak jakby w powiedzmy Blankach ktoś zaczął stawiać takie, czyli niby nic, aleee...)
Oczywiście, znana to rzecz, że Albania słynie ze swoich bunkrów, tu w górach są na każdym kroku
Natykamy się na lud turystyczny, ale w ilości naście, więc "pełno nas, a jakoby nikogo nie było". Obiadokolacjujemy w barze, obserwujemy wieczór valboński z kozami, krowami, jemy pyszną zupę i wielki burek ze szpinakiem, którym dzielimy się z sąsiadami obok, bo jest tak ogromny, a sąsiedzi tak sympatyczni; i oddychamy w ciszy; i wobec majestatu gór.
Cudne są kozy
I cudowni tu ludzie
Tak się poczułam jak w dzieciństwie w moich Żegotach, gdzie ludzie jeszcze byli swojscy, tutejsi, sąsiedzcy i życzliwi. (*Wtedy nie, ale teraz, kiedy to piszę, smutno mi się zrobiło)
Kiedy wracamy do domu, napatacza się maleńka dziewuszka, rozmawia ze mną - ona w swoim, dziecięcym, albańskim języku, ja w swoim. Dziewuszka idzie z nami, trzyma w rączce lalę, drugą wręcza mi, wyraźnie uznaje, że będę jej zagraniczną zabawką. Zaczynamy się martwić o maleńką, więc odprowadzam ją do obejścia z którego wyszła i rygluję bramę. Pędzimy mając nadzieję, że mała nie sforsuje zabezpieczeń i nie wylezie na drogę. Bo wioska ciągnie się wzdłuż "głównej drogi"
Jutro droga przez góry do Teth, Spać.
też miałam kiedyś włosy do pasa, zero zmarszczek i 45kg (taka refleksja natury ogólnej)
OdpowiedzUsuń-Emi-
ławkomuchomorki i świnia z origami też very fajna
OdpowiedzUsuń-Emi-