Baronem się albo jest, albo się nim nie jest i nigdy nie będzie, bo błękitnej krwi, przepływającej przez mózgowie nie da się przetoczyć, takoż pomalować jej atramentem nie da się. Spotykasz na przystanku, w kolejce, na wycieczce po Islandii, człowieka płci obojętnej i nagle czujesz, że oto musisz, no po prostu musisz wykrztusić to z siebie. Ze ściśniętego na pół gardła wydobywa się ciche, nikłe, nieśmiałe nawet - baronie? I następuje chwila ciszy, chwila niepewności, chwila trwa i trwa, a zaraz po niej okazuje się, że osoba do której się zwróciłeś, jest baronem albo nim nie jest. To całkiem prosty test. Tym razem okazało się, że to najprawdziwszy Baron.
(dla Justyny)
10.07.13 (środa) Islandia
Pobudka, szybkie pakowanie, szybka zbiórka i wymaszerowujemy do rezerwatu
Lónsöræfi.
Tutaj mamy męskie pakowanie Smyka
i babski Puchatek Joanny
Wędrujemy piękną górską ścieżką do pięknego, kolorowego wąwozu Hvannagil.
Jest fantastyczna pogoda, słońce zdecydowało się okazać nieco łaskawości naszym przemokniętym garbom, więc idzie się radośnie, śpiewnie nawet się idzie, gdybym była tu sama prawdopodobnie podskakiwałabym, ale ponieważ nie jestem, ograniczam się do podskakiwania w duchu i pośpiewywania sobie półgłosem janerkowego "i pięknie jest..." A wokół skały, a wokół zarośla skarłowaciałej brzozy brodawkowatej, a wokół festony mchu, poduchy mchu i słońce, że nabrać go garściami i wcierać we włosy,w ramiona, wytarzać się w tym słońcu i tym mchu, siorbać wodę pyskiem prosto ze strmienia i nosić ten pysk mokry, nosić go aż do końca. Takie miejsce na ziemi
Sam wąwóz zachwycający, rudości i oranże skał, palone sjeny, jasne ugry, ochry, miętowe i limonkowe zielenie, kanarkowe żółcie splatające się, nakładające na siebie, spływające plamami ze zboczy. Siadamy na popas, słuchamy radkowej gędźby, gapimy się bezbrzeżnie otwartymi oczami na ten przepych surowej pani wyspy, na to bogactwo co się na naszych oczach tak bezwstydnie pawi. I jak tu nie pokochać Islandii?
A później w dół, do wody, do potoku, co się sączy między kamieniami, chrzęści na nich, szemrze, bulgocze i podskakuje. Dobra, chłodna, czysta woda odbija się od ścian doliny, to z jednej, to z drugiej strony.
Podnoszę
okruchy skał Okruchy są zielone, fioletowe, żółte, pomarańczowe, w
różnych odcieniach. Wkładam je do kieszeni, kolejne i kolejne w myślach
obliczając ile jeszcze mam wolnej masy w plecaku. Nie mogę się oderwać,
uwiodły mnie te skały, ta kamykowość wąwozu, ta okruchowość barw,
sypkość. I ta rzeka.
Wspaniała
droga, wokół zbocza wąwozu z niesamowitą fakturą z baśniowymi barwami,
na dnie wąwozu spokojność jakaś, oderwanie od telefonów, komputerów,
domowych obiadów, teczek, papierów i tylko niebo nad nami.
Myślę o tym, żeby wejść do niej, zanurzyć rozgrzane stopy, marudzę baronowi, że szkoda, że mało czasu, że weszłabym i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawia się Okoliczność. Trzeba przejść przez rzeczkę, ha! Buty w garść i huzia do wody!
W pewnej chwili Radzik zatrzymuje się i z enigmatyczną miną czeka aż podjdziemy. Co zacz? Pokazuje w dół, pod stopy, przebóg, rzeki nie ma! Niesamowita sprawa, wartko do tej pory brykający potok nagle wsiąkł, wsiąkł dosłownie, w skały pod naszymi nogami. Wsiąkł bezpowrotnie, jest i nagle go nie ma, jakby rzeczka uczyniła psikusa i odwróciła bieg do źródła. Niesamowite, pierwszy raz widzę takie zjawisko, Radko tłumaczy nam jak to się dzieje. Zrozumienie zjawiska, zrozumieniem, ale zobaczyć to, to jest dopiero coś, oczy wciąż nie mogą się oswoić.
Szutrową drogą wracamy do naszej Kobry, gdzie czeka Radosław II (nasz przemiły kierowca) i Grześ, który z powodu braku odpowiedniego obuwia wyjściowego spędza czas głównie z Radkiem II. końca trasy, ponieważ jestesmy sami, decydujemy sie ze Smykiem wreszcie uwolnić tę hasającą energię i biegniemy ścigając się do Kobry. rzecz jasna Bundeswera wygrywa z obuwiem mym trekkingowym, no bo przeciez nie dłuższe kopytka Smyka!
Wyjeżdżamy, a w drodze Radko ma dla nas kolejną niespodziankę, jest nią jeszcze jedna lodowa laguna - Fiallsarlon. jest tu mniej ludzi i mniej harmidru niż w poprzedniej lagunie, więc spokojnie spacerujemy brzegiem jeziora, w którym pływają lodowe wieloryby. Włażę do wody, jest wspaniała, zimna i gładka w dotyku. Gosia oczywiście się kąpie. Tym razem szarość i biel, ołowiana woda i białe bloki lodu. Dobrze tu.
A później jedziemy na nasz camping. Najpierw przez zwichrowane lawowe wzniesienia, wyszarpane jak kęsy rwane przez olbrzymiego zwierza, ciemnoczekoladowe i czarne skały z bielejącymi szkieletami zagród. To zbielałe drewno wygląda jak kości, kościana wioska w księżycowym krajobrazie
Nocujemy w okolicach Vik (?) ciemne szarpane skały wokół nas, bajeczne kształty, skalne twarze i postaci, mech, znowu ten wszędobylski gruby jak kożuch mech. Mieszkamy w domkach skromnie przycupniętych w dolince,
nieopodal piaskownica z czarnym wulkanicznym piaskiem, do robienia czarnych babek.
Rzeka warkoczowa, plecie się plotkuje,
a my (Krzyśki, Baron, Smyku i ja) plotkujemy w domku przy kolacji, uzupełniamy mapy, śmiejemy się, wymieniamy wrażenia. na herbatę wpada Radek, więc oczywiście piłujemy go o nazewnictwo (prawdopodobnie ma nas dość, ale nie naszą winą jest język islandzki!)
Muszę się też pochwalić, ze otrzymuję od Barona jedyny i niepowtarzalny Certyfikat Jana Niezbędnego, jestem zatem janem certyfikowanym
a w nocy Krzyśki idą spać, a my z Baronem i Smykiem wybieramy sie na przechadzkę Po drodze spotykamy się z idącymi z naprzeciwka Naleśnikami, gadamy chwilę i ruszamy dalej.
Ogarnia mnie niodparta ochota wbryknięcia na zbocza gór, oczywista Bundeswera, jak to Bundeswera, też chce, więc ciągnie Smyka, no to znowu wyścigi. Latamy po zboczach jak wariaty. Baron niestety jest w butach do półtrekkingu z powodu obtartej nogi, wiec myśli o nas z dołu (prawdopodobnie-głupole)
A później noc, sen, tzn sen ja, bo nagle w środku świętej nocy Smyku siada jak wampir z trumny i dramatycznym szeptem odzywa się:
Smyku: Ktoś jest w domku
ja (nieprzytomna bo już spałam): Co?
Smyku (jeszcze straszliwszym głosem) Ktoś jest w domku!
Ja: rozglądam się i widzę Bożenkę idącą z kibela. Bożenka, odpowiadam
Smyku (z przerażeniem) Co ona tam robi!?
ja: mieszka
Smyku jeszcze przeraźliwiej: Ale co ona tam robi!?
Bożenka: z toalety idę
Smyku pada sztywny na łóżko
Rano okazuje się, że to za sprawą Radka i jego opowieści o niedźwiedziu, który zajrzał do domku jego znajomych. Ale to na Szpicu było, psiakość!
*
11.07.13 (czwartek) Islandia
Ostatni dzień. Smutno. Smutno i padaczy. A nie cierpię opisywać ostatnich dni, bo zwykle wiążą się z odczuciem - koniec podróży, koniec podróży,
Poruszamy się na zachód, Skogafoss. Pada. wściekle pada, padawczo pada, nosy zwieszają się. Huk wodospadu jest fantastyczny, ale jak można z rześkim sercem go słuchać, skoro to już koniec, to już koniec...
Klify Dyrhólaey, mgliste z wynurzajacymi się z oceanu mgły sterczynami skalnymi, z niczym niezrażonymi maskonurami siedzącymi na urwiskach i dziergającymi maskonurze skarpety. trochę na kwintę jest, już to z powodu deszczu i mgły, ale chyba bardziej z powodu końca podróży (przynajmniej mi)
Seljalandsfoss., można za nim przejść po półce skalnej w grocie i teraz jesteśmy mokrzy nie tylko deszczem, ale i wodospadem. jesteśmy mokrzy przez wielkie M
A później sen w którym mam zamiar wyschnąć. Budzę sie w Reykiawiku. Słońce. Taka niestoliczna znów stolica, Miasteczkowy, domkowy klimat, zaczynamy zwiedzanie od szukania wucetu.
Znajdujemy. Wucet jest ukryty w zielonym słupie ogłoszeniowym. Kombinujemy, jak się go otwiera. Co prawda napis głosi, że otwiera się go magicznym pieniążkiem, ale koniec końców okazuje się, że otwiera sie go zupełnie niemagicznym guzikiem. To po co ta informacja o pieniążku? Może to jednoczesnie wpłatomat? Pierwsza wchodzę ja, drzwi otwierają się jak w kapsule kosmicznej, po wszystkim zamykają i wewnętrzna pani Halinka z szumem wodospadu prawdopodobnie usuwa yyy odciski papilarne. Wchodzi Baron, rzecz powtarza sie. Wchodzi... a nie nie wchodzi Smyku, za trzecim razem drzwi nie otwierają się i tyle. Ryjemy ze śmiechu, idziemy więc szukać dalej, dla Smyk, który szarmancko usąpił nam miejsca, choć był najbardziej potrzebującym, no ale bohaterzy zawsz mają pod górkę. i Rambosy. I ci, co mieszkają w kotlinie.
A tu tradycyjne zdjęcie z ciężkim sprzętem, bo ja się interesuję ciężkim sprzętem budowlanym w aspekcie zabytków
i szwendanie
Łazimy sobie, a właściwie snujemy się po stolicy, załazimy na słynne hotdogi, które okazują się bardziej słynne niż hotdogiem, ale dobrze jest zjeść słynnego hotdoga w zacnym towarzystwie, wszak. Hotdogi są przezacnym prezentem od naszego Barona, za co dziękujemy, takoż jak dziękujemy za Smykową zupę barańską, czegom wczesniej nie uczyniła i przepraszam.
Ta mina nie oznacza, ze był paskudny ten hot-dog. Sama nie wiem skąd ta mina, może rwałam kęsa ;D
A tu Rambos z hot-dogiem
A później jeszcze Błękitna Laguna, jednak jakoś ochoty na odwiedzenie jej w celu moczenia kupra brak, wiec tylko snujemy się wokół zbiorników z mleczno-błękitną wodą
No i koniec. nocleg w byłej przetwórni ryb, obecnie hotelu robotniczym (robotniczy nie robotniczy, ale nasze hotele mogłyby się uczyć od robotniczego tu), jeszcze ostatnia minivanessa u Barona, która jako spełnienei marzeń dostała jedynkę. Jeszcze ważenie bagazy, pakowanie, ostatnie poprawki w dziennikach podróżnych. Nie wiem, jak pozostałym, ale mi smutno, bardzo smutno. zaskakujące jak szybko człowiek zżywa się w podróży, podczas dzielenia niewygód, przygód i innych gód, jak się przyzwyczaja, przywyka. Myślę o tym, ze brakować mi bedzie Barońskich Zdań, jej ciętego i cholernie inteligentnego humoru, brak niesamowitych i totalnie szaleńczych opowieści Smyka, jego oczytania w tematach, brak krystalicznej precyzyjności Swarka, Bundswery mi brak, durnego przekomarzania się brak, śmichów chichów, wygłupów i wmigrozumieniażartów. Oto znający józefa. i naleśnikowstwa mi będzie brak i radkowych opowieści i Michała z Ewą , ich dobrego uśmiechu brak będzie i grzesiowego sposobu podróżowania, nawet gadulstwa Marzeni mi będzie brak, kłotni-dyskusji z Krystianem. No Krzyśków mi nie będzie brak, bo my som rodzina, więc wracamy razem.
Brak mi będzie tej podróży co prawie 4,5tys km trwała.
*
12.07.13 (piątek) wylot
Jak to wylot, łza się w oku kręci, a durny Smyku mówi - no i już się nie spotkamy. Ale nie bierze pod uwagę jednego, niezbadane są wyroki spotkań, ha!
I w tym miejscu dobry jest czas, żeby podziękować wszystkim tym, z którymi miałam przyjemnosć i zaszczyt podróżować
Po pierwse bratu, co wpadł na pomysł tej podróży jako pierwszy, bratowej, co z nim pojechała, choć wahała się do ostatnich chwil i chwile później i miala dylematy, ale przełamała je i była. Krzychu, Bożenko, kocham Was
Moim niezastąpionym, nieocenionym i jedynym w swoim rodzaju - Baronowi - jesteś fantastyczną towarzyszką podróży , Smykowi - no Kumplu, co ja mogę Ci więcej rzec!, Swarkowi - uwielbiam cię!, Bundeswerze - moja droga, jesteś dobra, ale pamiętaj o otwieraczu do konserw!
Naleśnikom - za pogwarki ponocne, wspólne piwkowanie i poczuce humoru, jesteście super! I Małgoś, jakby były jakieś problemy ze nie wolno Ci trzymac kamieni w domu, to ja murem za Tobą!
Michałowi i Ewie - jesteście niesamowicie iepłymi, otwartymi ludźmi, potraficie się bawić i żartować i strasznie się cieszę że byliście. i razem jesteście piękni!
Radku I drogi nasz pilocie ( "czym się rózni pilot od przewodnika" ;) ) - fantastycznie było Cię poznać, jesteś świetnym kompanem i moim kolejnym Ulubionym Pilotem Horyzontów! ;)
Radku II - nasz nieoceniony kierowcu, cieszym się, że byłeś! I dzięki za dowiezienie w całości i otwartość, kontaktowość i że się znasz na durnych żartach
M&;Msy Gdańskie, czyli Maćku/Moniko - za ciepło, pogawędki na trasie i za to, ze jesteście taką świetną parą.!
Janie
- za to, że się okazało, że znasz Józefa i to bardzo dobrze! Za twoją
świetną czapkę, którą uwielbiam, a która malowniczo komponowała się z
Islandią, za wspólne piwko, za gadanie na drodze, za spokój ducha, który
jest w Tobie
Krystiany - fajnie się z Wami gadało, zażarcie, ale lubię, i lubię to, ze się nie obrazacie!
Agato i Marzeno - za ogromną i ruchliwą, czasem nieokiełznaną energię , A Agatko tobie dodatkowo za Mykines (przepraszam, że Ci trochę dokuczaliśmy ;) )
Grzechu - za największą oryginalność podrózniczą, jaką znam
Darku - za fajne ludzkie ciepło (i że zapamiętałeś i uzyłeś hasła do Vanessy)
Emilu - za pogwarki o sztuce
Basiu, Piotrze, Staszku, Jadziu, Fotograficznni Małżonkowie, Tomku, Ewo, Alu, dziękuje za bycie, za pogawędki, za tolerancję naszego kontrowersyjnego nieraz stylu bycia
Dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna,
z rozgardiaszem popodróżowym
z rozgardiaszem dziennikowym
Tegoroczny, już rozpirzony w cztery części,
Dziennik Podróżny
a tu w lewym dolnym rogu kawałejk Kolorowego Kanionu Hvannagill (w pozostałych miejscach kawałki innych miejsc ;D)
* Tytułem objaśnienia, dlaczego takie zdjęcia,a nie inne:
1.Zdjęcia pochodzą z dobytku Barona, Smyka i Krzysia, którzy w łaskawości swej mi je udostępnili. Przyczyna braku moich - zdech nikon, zdech!
2. Starałam się wybierać takie, na widok których ludzie nie będą się oburzać, że oto pojawili się na zdjęciu (czyli wybieram takie, na których ludzie wyglądają ładnie/interesująco, no oprócz nas, ale my to się zgodziliśmy na to) lub ludzie są tacy w miarę nierozpoznawalni (na wszelki wypadek)
3. W DP staram się umieszczać zdjęcia, które odpowiadają mojemu poczuciu wewnętrznemu sytuacji, a nie są czysto techniczną ilustracją, czy galerią piękna przyrody. Tak więc pojawiają się tu fotki nieostre, zamazane, dziko skadrowane, zaciemne, zajasne, ponure i durne. Chciałabym aby były one dopełnieniem zapisków, emocjonalnym wsparciem i migawką tego, co się wewnątrz nas działo
jakby co walić w pysk ;D