czwartek, 29 sierpnia 2013

Summa summarum

Mamy 20 kur. Codziennie kury znoszą nam 5 jajek. Wychodzi mi na to, że cztery kury znoszą jedno jajo.

bigle w deszczu

Zanim dorzucę do ognia i pisknę parę zdań na temat ostatków wakacyjnych, na dziś mój ukochany Snoopy


Jak zacznie porządnie padać, też spróbuję tej sztuczki, bo czasami bogate damy zabierają małe, przemoczone, żałośnie wyglądające dziewuszki do domu

acz



środa, 28 sierpnia 2013

przez mysią dziurę

Bęc, wpadła mi ciągotka do okienka, no to cóż, otwieram. Nieszksypczrze, kapela mi nie znana, choć ze znanym mi głosem w niektórych kawałkach. Muzyka pociągająca, nieodparcie kojarzy mi się z flecistą (choć nie ma tu fletu, a jeno struny) z Hameln, dlaczego? Bo jest coś w tej muzyce, w tym drażniącym hipokamp poskrzypywaniu, choć zespół jednym głosem fuka - nie skrzypże ;), w niepokojącej nucie która ciągnie się przez ucho, głowę, drugie ucho, nawija na palce, by następnie wysnuć się przez próg i podążyć w jakieś zahoryzontalne rejony. Coś, co sprawia, ze można za nią ruszyć, węsząc za jej ledwie widocznym torem.  Struny wytwarzają dziwny, czasami aż dysonansowy klimat z leciutko wyczuwalnymi pod spodem bałkanami, trochę rosją, trochę celtami, ale tak w sam raz, by nie móc powiedzieć oto ludowość wpisana w muzykę, wyczuwalnymi na tyle, by tę muzykę delikatnie ukorzenić i to raczej nie w stronie świata, a w strefie naszego ja, w dziedziczeniu po przodkach. Może się więc tu wpasować i nostalgiczny ton nocnego ognia (Zimowy wieczór)  i biblijny w smaku ton utworu I Pan ukarał pismo, i np dymny  momentami lekko jazzujący smak Nie każda róża ma kolce.
Nie będę ukrywać prywaty, bo ja lubię sławkowe teksty, że trzy utwory mają sławkowe teksty właśnie (Sławomir Płatek), melorecytowane ciepłym sławkowym głosem  i z wielką przyjemnością wysłuchałam ich w takim towarzystwie i tle, i zarazem stają się te teksty również tłem dla muzyki, stosownie do poczucia z czasem nutką patosu,  a czasem z nutką wycofania. No i rzecz jasna, ale tego już chyba nie muszę objaśniać ze znaczeniem słów.

a fachowo  o samej płycie powiedzą wam tu


a tu ciągotka do jutupia


krzywa gęba

 "Po tych wszystkich Majach, Inkach, Aztekach pozostały jakieś kamienie, po nas zostaną co najmniej trociny, z trocin powstaliśmy i w trociny naszych trumien się obrócimy"

 (Krzysztof Varga, Trociny)

Książkę otworzyłam wracając z Znkami z Gór Słonnych, bo tym razem źle wycyrklowałam i moje książki podróżne pokończyły się zbyt szybko.. Trociny Krzysztofa Vargi zaczęła czytać Anieta, ale już nie dałam jej dokończyć bo sama skończyć ją musiałam.
Książka świetna, choć pewnie znajdą sie tacy, którzy nazbyt szybko zarzucą jej jednostronność obserwacji i oceny. Rezecz o świecie bliskim/najbliższym i najdalszym snuje się przez głowę bohatera, zatem ta "jednostronność" jest pozorna, ponieważ na  zderzeniu tegoż bohatera ze światem, w przyłożeniu jego mysli do obrazu, budują się polemiki, iskrzą niepogodzenia, zarzuty, ale też dostrzega się naprawdę wnikliwe obserwacje z ziarnem, które tkwi w każdym z nas.
Obserwacje codziennego świata, życia i bycia w tym świecie, związków międzyludzkich są rzecz jasna, wytapetowane szarym przetłuszczonym papierem, są wybrukowane twardą niechęcią, ale tak właśnie ubiera się świat w poczuciu samotności, rozstrojenia, sposępnienia i odrzucenia (przez świat i od tego autoodrzucenia)

Mamy tu wiele dotkniętych miejsc z naszego ludzieńkowego życia, ot ciało:
"
Po raz pierwszy byłem zupełnie nagi, wyjąwszy sytuację, gdy brałem prysznic, ponieważ moje starzejące się ciało wprawiało mnie w zażenowanie, nie wstydziłem się go, ale nie lubiłem i nie chciałem oglądać, zwierzęta też przecież nie kontemplują swoich ciał, my zaś zbudowaliśmy wokół ciała całą naszą cywilizację..."

z jego magiczną mocą zamienioną na balast, który obciąża tak wiele naszych myśli - waga, gładkość skóry, kolor i kształt włosów, paznokci, kampanie kosmetyczne i myśli stojące wstydliwie i ze smutkiem pdod prysznicem, już nawet nie przed lustrem, myśli nas wmawiających sobie jednocześnie, ze ciało nie jest aż tak  ważne.

Wynikająca z tego ludziejstwa próba kontaktu i zaspokojenia w różnych wymiarach, np w seksie:

 "(...) być może po prostu byliśmy dwojgiem brzydkich ludzi  usiłujących uprawiać miłość w świecie ludzi ładnych, po kryjomu, nie przyznając się do tego przed nikim."

Bardzo pięknie zresztą zapisana, z ogromną czułością traktująca ludzi w ich brzydkim świecie własnych głów, świecie stworzonym i wypełnionym przez trwożliwe rozglądanie się dookoła i sączenie własnej niepewności.


Przepiękny, ironiczny, sarkastyczny nawet obraz, który znowu ujawnia w sobie pokłady niechęci, frustracji, zazdrości jakiejś, a jednocześnie w tle końca złagodzony nutą współczucia, nie litości, a współodczuwania,

"Okolice te były prawdziwą Częstochową biegaczy, Licheniem uprawiających jogging, osobliwie rano i wieczorem, szczególnie zaś w weekendy, gdy szedłem odwiedzić rodziców, zawsze natykałem się na biegaczy, w parach lub pojedynczo, drepczących wzdłuż kanałku niezbyt żwawo, ponieważ wszyscy byli neofitami i na prawdziwe bieganie nie mieli siły, dopiero niedawno nawrócili się na bieganie, od kiedy bieganie stało się zarówno modne, jak i zdrowe, a dokładniej od kiedy wyjątkowo modne stało się bycie zdrowym, a bardzo niemodne bycie chorym, bycie za grubym, bycie niedoskonałym, cóż za wspaniała eugenika, myślałem mijając spoconych zdrowych ludzi, którym udało się wyeliminować wszelkie cielesne niedoskonałości, ludzie chorujący,, cierpiący; ludzie z nadwagą, z nadciśnieniem, z trądzikiem stawali się powoli pariasami pośród ludzi doskonałych, wśród tych obrzydliwych, wstrętnych Elojów, którzy biegali nie tylko po to, by być zdrowszymi i chudszymi, ale także po to, by epatować swoją lepszością, piękniejszością, życiową mądrością, (...)Tak, z pewnością gdybym biegał, słuchałbym Tenebrae Gesualda. Oni oczywiście nie chcieli umrzeć i dlatego biegali, nieporadnie uciekali przed śmiercią, przebierając rozpaczliwie nogami, a śmierć spokojnie sobie za nimi szła, bez pośpiechu, ale nieuchronnie, podziwiając ładną pogodę i nowoczesny, właśnie przebudowany stadion Legii, przystając być może na chwilę, ale na tyle krótko, by nie stracić ich z oczu, by mieć w zasięgu wzroku i kosy ich opięte w lycrowe legginsy zadki, w które już niebawem im tę kosę wsadzi i przekręci dwa razy w prawo, tak jak zamyka się kluczem drzwi.

 Błyskotliwa, niemalże dowcipna obserwacja ról, rodziców, małżonków, koleżeństw z pracy, kochanków. z szerokim spektrum emocji i uczuć

"Wiedziałem bowiem przecież, że spotykają się czasami, z tym, że moja była żona jest już czyjąś inną żoną, zaraz po rozwodzie ponownie wyszła za mąż, ponieważ była wręcz stworzona do małżeństwa, tak jak moi rodzice byli stworzeni do wieloletniego trzymania się siebie, które nic nie ma wspólnego z miłością. Moja żona nie została stworzona do miłości, czułości, do wspólnoty, została za to stworzona do małżeństwa, oto cała, w gruncie rzeczy bardzo prosta, prawda o mojej żonie."

Język Trocin jest świetny, na granicy volgare i poezji, doskonałe obrazy momentami wzbudzające u mnie dreszcze zbrzydzenia. Co tu znalazłam? Sporo swoich myśli, sporo z mojego (nieciągłego) patrzenia, moich obaw i zniechęceń. No i trociny, które w sobie już kiedyś znalazłam o tututu klik :)
Tak, to świetna książka, acz jedno jej zarzucam i jest to dla mnie słaby jej punkt. Wszystko zmierza do  łatwo przewidywalnego końca i pokazanie tego końca w sposób, jakby miałby on być uczyniony na sposób aktu, pozostawia mi mdłe wrażenie w ustach. Gdyby książka skończyła się banalnie, bez tego aktu strzelistego, jej treść sama w sobie byłaby smakiem, a właściwie złożeniem wielu smaków, jakie znajdujemy obracając w ustach ziemniak. Przy zakończeniu, na jakie zdecydował się autor, smak ten blednie, a ponieważ pamięta się końce, to nagle wieje jakąś brukową sensacją po tylokroć już wyżętą. Szkoda mi tego zakończenia


sobota, 10 sierpnia 2013

Kocie poranki

To koci leniwy poranek w Żegotach, z Reteską, później leniwe czytanie wierszy, później leniwe jezioro, później szybkie ognisko ;)
A dziś Juchnowiec Wielki, a w poniedziałek Lublin, a we wtorek Bieszczady, a w sobotę żagle na Mazurach






wtorek, 6 sierpnia 2013

Gorzki smak lata

Jezi baba! Łażę jak Don Kichot za obracającym się wiatrakiem. Udało mi się puszki ugnieść w koszu i odkurzyć kuchnię. Upał kąsa plecy!

Zapomniałam podesłać Annie przepis na piołunówkę, a ponieważ za  niespełna dwa tygodnie tnę na Wielkie Mazurskie pod żagiel i przywiozę tuturu znowu piołun, to mi się przypomniało.

  • Weźnij garść piołunu i włóż do gąsiorka
  • Poł litra spirytusu zmieszaj 1:1 z wodą przegotowaną i wystudzoną  (najlepiej źródlaną)
  • Zalej roztworem piołun, zawrzyj szczelnie i tydzień w ciepłym, a ciemnym miejscu go maceruj. Bacz, by się maceracja dłużej niż tydzień nie czyniła, bo wodka barwę swoję rychle utraci
  • Po tem czasie zlej nalew
  • Z ćwierci cukru i szklanki źródlanej wody przygotuj syrop, gotując go i odszumowując. 
  • Kiedy przestygnie syrop, zmięszaj go z nalewem, a dobrze zawarty gąsior ostaw na tygodni trzy bacząc nadal, by światło się do niego nie dostawało, gdyż jego promienie zielonym nalewom szkodę czynią.
  • Po czasie leżakowania, nalewkę zlej, przefiltruj, rozlej do butelek dobrze zakorkuj i w ciemnym miejscu trzymaj. Dobrze jest butelki z ciemnego szkła mieć i dodatkowo dla ochrony w szary papier owinąć

Nalewka owa doskonałym jest remedium na wszelkie niestrawności i dolegliwości żołądkowe




Z rozmów rodzinnych - atak Aurora domestica

Scena: Mama ucina sobie pogawędkę z Dosią i Piterem. O sprzedawcach fury i komóry, "prezentantach" pościeli, garnków i innych nieruchomości, naciągaczach, którzy przychodzą do domu. Ja siedzę na kiblu i podsłuchuję

Mamcia (gromko):  Bo oni się nawet tak nazywają... KRĄŻOWNIKI DOMOWE !

:]

wakacyjny lej

Nadal wściekły upał,  korowód gości wpływających i wypływających na razie się skończył pozostawiając po sobie wiele różnorodnych rekwizytów, jak kaganiec, worek psiej karmy (co dość ucieszyło moje koty), skarpetki, gąbkę, niedojedzoną czekoladę (co dość ucieszyło domowników), ładowarkę do czegoś, miecz świetlny i inne drobiazgi, w zamian biorąc w jasyr moją ładowarkę do komórki W związku z  tym jestem na etapie mailowo-smsowym w celu dokonania wymiany.
Po gościnnym czasie pozostał też bardzo dobrze się mający bajzel, który wszedł w ścisłą kooperację ze wściekłym upałem i zalega.
A ja siedzę na przeciwko wentylatora, żłopię letnią herbatę z cukrem i cytryną i poglądam smętnym wzrokiem na ten bajzel usiłując wskrzesić w sobie szczątkowe odruchy porządkowe. Nic z tego. Za oknem kury wzbijają się na wyżyny wokalizy, że po raz kolejny żałuję, że nie nagrywam tych arii.
Po gościach pozostaje coś jeszcze, specyficzna dziura, kiedy nagle zaczyna w domu brakować jakiegoś elementu (i nie chodzi mi bynajmniej o ładowarkę, choć jej brakuje mi też). Nie lubię, kiedy goście wyjeżdżają. Zapraszam do siebie tylko tych, których dobrze czuję i z którymi czuję się dobrze, więc zawsze jakoś smutno mi się robi, że już czas się żegnać, no i to zalepianie miejsca, które uformowało się w ich kształt, wypełnianie tego kształtu codziennym, domowym powietrzem.
Najsmutniej robi się po bliskich przyjaciołach, bo nigdy dość nagadania się, naśmiania, nazwierzania, zawsze mało i mało

Powinnam zebrać miętę, ale ogród tonie w żarze, może poczytam, położę się w środku bajzlu, owiewana strumieniem wytworzonym przez błogosławiony wielki wiatrak i poczytam. Może. Albo będę nosić po jednej książce z biurka do biblioteczki, żeby mój mózg nie zauważył, ze sprzątam

czwartek, 1 sierpnia 2013

Na słupie magmy - Wyspy Owcze, Islandia (5)

 Baronem się  albo jest, albo się nim nie jest i nigdy nie będzie, bo błękitnej krwi, przepływającej przez mózgowie nie da się przetoczyć, takoż pomalować jej atramentem nie da się. Spotykasz na przystanku, w kolejce, na wycieczce po Islandii, człowieka płci obojętnej i nagle czujesz, że oto musisz, no po prostu musisz wykrztusić to z siebie. Ze ściśniętego na pół gardła wydobywa się ciche, nikłe, nieśmiałe nawet - baronie? I następuje chwila ciszy, chwila niepewności, chwila trwa i trwa, a zaraz po niej okazuje się, że osoba do której się zwróciłeś, jest baronem albo nim nie jest. To całkiem prosty test. Tym razem okazało się, że to najprawdziwszy Baron.

(dla Justyny)

10.07.13 (środa)  Islandia

Pobudka, szybkie pakowanie, szybka zbiórka i  wymaszerowujemy do rezerwatu Lónsöræfi. 


Tutaj mamy męskie pakowanie Smyka

i babski Puchatek Joanny

Wędrujemy piękną górską ścieżką do pięknego, kolorowego wąwozu Hvannagil.
Jest fantastyczna pogoda, słońce zdecydowało się okazać nieco łaskawości naszym przemokniętym garbom, więc idzie się radośnie, śpiewnie nawet się idzie, gdybym była tu sama prawdopodobnie podskakiwałabym, ale ponieważ nie jestem, ograniczam się do podskakiwania w duchu i pośpiewywania sobie półgłosem janerkowego "i pięknie jest..." A wokół skały, a wokół zarośla skarłowaciałej brzozy brodawkowatej, a wokół festony mchu, poduchy mchu i słońce, że nabrać go garściami i wcierać we włosy,w  ramiona, wytarzać się w tym słońcu i tym mchu, siorbać wodę pyskiem prosto ze strmienia i nosić ten pysk mokry, nosić go aż do końca. Takie miejsce na ziemi








Sam wąwóz zachwycający, rudości i oranże skał, palone sjeny, jasne ugry, ochry, miętowe i limonkowe zielenie, kanarkowe żółcie splatające się, nakładające na siebie, spływające plamami ze zboczy. Siadamy na popas, słuchamy radkowej gędźby, gapimy się bezbrzeżnie otwartymi oczami na ten przepych surowej pani wyspy, na to bogactwo co się na naszych oczach tak bezwstydnie pawi. I jak tu nie pokochać Islandii?












A później w dół, do wody, do potoku, co się sączy między kamieniami, chrzęści na nich, szemrze, bulgocze i podskakuje. Dobra, chłodna, czysta woda odbija się od ścian doliny, to z jednej, to z drugiej strony.




 Podnoszę okruchy skał Okruchy są zielone, fioletowe, żółte, pomarańczowe, w różnych odcieniach. Wkładam je do kieszeni, kolejne i kolejne w myślach obliczając ile jeszcze mam wolnej masy w plecaku. Nie mogę się oderwać, uwiodły mnie te skały, ta kamykowość wąwozu, ta okruchowość barw, sypkość. I ta rzeka.











Wspaniała droga, wokół zbocza wąwozu z niesamowitą fakturą z baśniowymi barwami, na dnie wąwozu spokojność jakaś, oderwanie od telefonów, komputerów, domowych obiadów, teczek, papierów i tylko niebo nad nami.





Myślę o tym, żeby wejść do niej, zanurzyć rozgrzane stopy, marudzę baronowi, że szkoda, że mało czasu, że weszłabym i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawia się Okoliczność. Trzeba przejść przez rzeczkę, ha! Buty w garść i huzia do wody!







W pewnej chwili Radzik zatrzymuje się i z enigmatyczną miną czeka aż podjdziemy. Co zacz? Pokazuje w dół, pod stopy, przebóg, rzeki nie ma! Niesamowita sprawa, wartko do tej pory brykający potok nagle wsiąkł, wsiąkł dosłownie, w skały pod naszymi nogami. Wsiąkł bezpowrotnie, jest i nagle go nie ma, jakby rzeczka uczyniła psikusa i odwróciła bieg do źródła. Niesamowite, pierwszy raz widzę takie zjawisko, Radko tłumaczy nam jak to się dzieje. Zrozumienie zjawiska, zrozumieniem, ale zobaczyć to, to jest dopiero coś, oczy wciąż nie mogą się oswoić.


 Szutrową drogą wracamy do naszej Kobry, gdzie czeka Radosław II (nasz przemiły kierowca) i Grześ, który z powodu braku odpowiedniego obuwia wyjściowego spędza czas głównie z Radkiem II. końca trasy, ponieważ jestesmy sami, decydujemy sie ze Smykiem wreszcie uwolnić tę hasającą energię i biegniemy ścigając się do Kobry. rzecz jasna Bundeswera wygrywa z obuwiem mym trekkingowym, no bo przeciez nie dłuższe kopytka Smyka!

Wyjeżdżamy, a w drodze Radko ma dla nas kolejną niespodziankę, jest nią jeszcze jedna lodowa laguna - Fiallsarlon. jest tu mniej ludzi i mniej harmidru niż w poprzedniej lagunie, więc spokojnie spacerujemy brzegiem jeziora, w którym pływają lodowe wieloryby. Włażę do wody, jest wspaniała, zimna i gładka w dotyku.  Gosia oczywiście się kąpie. Tym razem szarość i biel, ołowiana woda i białe bloki lodu. Dobrze tu.













A później jedziemy na nasz camping. Najpierw przez zwichrowane lawowe wzniesienia, wyszarpane jak kęsy rwane przez olbrzymiego zwierza, ciemnoczekoladowe i czarne skały z bielejącymi szkieletami zagród. To zbielałe drewno wygląda jak kości, kościana wioska w księżycowym krajobrazie










Nocujemy w okolicach Vik  (?) ciemne szarpane skały wokół nas, bajeczne kształty, skalne twarze i postaci, mech, znowu ten wszędobylski gruby jak kożuch mech. Mieszkamy w  domkach skromnie przycupniętych w dolince,







 nieopodal piaskownica z czarnym wulkanicznym piaskiem, do robienia czarnych babek.


Rzeka warkoczowa, plecie się plotkuje,


 a my (Krzyśki, Baron, Smyku i ja)  plotkujemy w  domku przy kolacji, uzupełniamy mapy, śmiejemy się, wymieniamy wrażenia. na herbatę wpada Radek, więc oczywiście piłujemy go o nazewnictwo (prawdopodobnie ma nas dość, ale nie naszą winą jest język islandzki!)
Muszę się też pochwalić, ze otrzymuję od Barona jedyny i niepowtarzalny Certyfikat Jana Niezbędnego, jestem zatem janem certyfikowanym




a w nocy Krzyśki idą spać, a my z Baronem i Smykiem wybieramy sie na przechadzkę Po drodze spotykamy się z idącymi z naprzeciwka Naleśnikami, gadamy chwilę i ruszamy dalej. 



Ogarnia mnie niodparta ochota wbryknięcia na zbocza gór, oczywista Bundeswera, jak to Bundeswera,  też chce, więc ciągnie Smyka, no to znowu wyścigi. Latamy po zboczach jak wariaty. Baron niestety jest w  butach do półtrekkingu z powodu obtartej nogi, wiec myśli o nas z dołu (prawdopodobnie-głupole)











A później noc, sen, tzn sen ja, bo nagle w środku świętej nocy Smyku siada jak wampir z trumny i dramatycznym szeptem odzywa się:

Smyku: Ktoś jest w  domku
ja (nieprzytomna bo już spałam): Co?
Smyku (jeszcze straszliwszym głosem) Ktoś jest w  domku!
Ja: rozglądam się i widzę Bożenkę idącą z kibela. Bożenka, odpowiadam
Smyku (z przerażeniem) Co ona tam robi!?
ja: mieszka
Smyku jeszcze przeraźliwiej: Ale co ona tam robi!?
Bożenka: z toalety idę
Smyku pada sztywny na łóżko
Rano okazuje się, że to za sprawą Radka i jego opowieści o niedźwiedziu, który zajrzał do domku jego znajomych. Ale to na Szpicu było, psiakość!

*

11.07.13 (czwartek) Islandia

Ostatni dzień. Smutno. Smutno i padaczy. A  nie cierpię opisywać ostatnich dni, bo zwykle wiążą się z odczuciem - koniec podróży, koniec podróży, 

Poruszamy się na zachód, Skogafoss. Pada. wściekle pada, padawczo pada, nosy zwieszają się. Huk wodospadu jest fantastyczny, ale jak można z rześkim sercem go słuchać, skoro to już koniec, to już koniec...




Klify Dyrhólaey, mgliste z wynurzajacymi się z oceanu mgły sterczynami skalnymi, z niczym niezrażonymi maskonurami siedzącymi na urwiskach i dziergającymi maskonurze skarpety. trochę na kwintę jest, już to z powodu deszczu i mgły, ale chyba bardziej z powodu końca podróży (przynajmniej mi)





















Seljalandsfoss., można za nim przejść po półce skalnej w grocie i teraz jesteśmy mokrzy nie tylko deszczem, ale i wodospadem. jesteśmy mokrzy przez wielkie M
















A później sen w którym mam zamiar wyschnąć. Budzę sie w Reykiawiku. Słońce. Taka niestoliczna znów stolica, Miasteczkowy, domkowy klimat, zaczynamy zwiedzanie od szukania wucetu. 



Znajdujemy. Wucet jest ukryty w zielonym słupie ogłoszeniowym. Kombinujemy, jak się go otwiera. Co prawda napis głosi, że otwiera się go magicznym pieniążkiem, ale koniec końców okazuje się, że otwiera sie go zupełnie niemagicznym guzikiem. To po co ta informacja o pieniążku? Może to jednoczesnie wpłatomat? Pierwsza wchodzę ja, drzwi otwierają się jak w kapsule kosmicznej, po wszystkim zamykają i wewnętrzna pani Halinka z szumem wodospadu prawdopodobnie usuwa yyy odciski papilarne. Wchodzi Baron, rzecz powtarza sie. Wchodzi... a nie nie wchodzi Smyku, za trzecim razem drzwi nie otwierają się i tyle. Ryjemy ze śmiechu, idziemy więc szukać dalej, dla Smyk, który szarmancko usąpił nam miejsca, choć był najbardziej potrzebującym, no ale bohaterzy zawsz mają pod górkę. i Rambosy. I ci, co mieszkają w kotlinie.




A tu tradycyjne zdjęcie z ciężkim sprzętem, bo ja się interesuję ciężkim sprzętem budowlanym w aspekcie zabytków


i szwendanie










Łazimy sobie, a właściwie snujemy się po stolicy, załazimy na słynne hotdogi, które okazują się bardziej słynne niż hotdogiem, ale dobrze jest zjeść słynnego hotdoga w zacnym towarzystwie, wszak. Hotdogi są przezacnym prezentem od naszego Barona, za co dziękujemy, takoż jak dziękujemy za Smykową zupę barańską, czegom wczesniej nie uczyniła i przepraszam.

Ta mina nie oznacza, ze był paskudny ten hot-dog. Sama nie wiem skąd ta mina, może rwałam kęsa ;D

A tu Rambos z hot-dogiem








A później jeszcze Błękitna Laguna, jednak jakoś ochoty na odwiedzenie jej w celu moczenia kupra brak, wiec tylko snujemy się wokół zbiorników z mleczno-błękitną wodą






No i koniec. nocleg w byłej przetwórni ryb, obecnie hotelu robotniczym (robotniczy nie robotniczy, ale nasze hotele mogłyby się uczyć od robotniczego tu), jeszcze ostatnia minivanessa u Barona, która jako spełnienei marzeń dostała jedynkę. Jeszcze ważenie bagazy, pakowanie, ostatnie poprawki w dziennikach podróżnych. Nie wiem, jak pozostałym, ale mi smutno, bardzo smutno. zaskakujące jak szybko człowiek zżywa się w podróży, podczas dzielenia niewygód, przygód i innych gód, jak się przyzwyczaja, przywyka. Myślę o tym, ze brakować mi bedzie Barońskich Zdań, jej ciętego i cholernie inteligentnego humoru, brak niesamowitych i totalnie szaleńczych opowieści Smyka, jego oczytania w tematach, brak krystalicznej precyzyjności Swarka, Bundswery mi brak, durnego przekomarzania się brak, śmichów chichów, wygłupów i wmigrozumieniażartów. Oto znający józefa. i naleśnikowstwa mi będzie brak i radkowych opowieści i Michała z Ewą , ich dobrego uśmiechu brak będzie i grzesiowego sposobu podróżowania, nawet gadulstwa Marzeni mi będzie brak, kłotni-dyskusji z Krystianem. No Krzyśków mi nie będzie brak, bo my som rodzina, więc wracamy razem.
Brak mi będzie tej podróży co prawie 4,5tys km trwała.


*


12.07.13 (piątek) wylot

Jak to wylot, łza się w oku kręci, a durny Smyku mówi - no i już się nie spotkamy. Ale nie bierze pod uwagę jednego, niezbadane są wyroki spotkań, ha!

I w tym miejscu dobry jest czas, żeby podziękować wszystkim tym, z którymi miałam przyjemnosć i zaszczyt podróżować

Po pierwse bratu, co wpadł na pomysł tej podróży jako pierwszy, bratowej, co z nim pojechała, choć wahała się do ostatnich chwil i chwile później i miala dylematy, ale przełamała je i była. Krzychu, Bożenko, kocham Was

Moim niezastąpionym, nieocenionym i jedynym w swoim rodzaju - Baronowi - jesteś fantastyczną towarzyszką podróży , Smykowi - no Kumplu, co ja mogę Ci więcej rzec!, Swarkowi - uwielbiam cię!, Bundeswerze - moja droga, jesteś dobra, ale pamiętaj o otwieraczu do konserw!
Naleśnikom - za pogwarki ponocne, wspólne piwkowanie i poczuce humoru, jesteście super! I Małgoś, jakby były jakieś problemy ze nie wolno Ci trzymac kamieni w domu, to ja murem za Tobą!
Michałowi i Ewie - jesteście niesamowicie iepłymi, otwartymi ludźmi, potraficie się bawić i żartować i strasznie się cieszę że byliście. i razem jesteście piękni!
 Radku I drogi nasz pilocie ( "czym się rózni pilot od przewodnika" ;) ) - fantastycznie było Cię poznać, jesteś świetnym kompanem i moim kolejnym Ulubionym Pilotem Horyzontów! ;)
Radku II - nasz nieoceniony kierowcu,  cieszym się, że byłeś! I dzięki za dowiezienie w całości i otwartość, kontaktowość i że się znasz na durnych żartach
M&;Msy Gdańskie, czyli Maćku/Moniko - za ciepło, pogawędki na trasie i za to, ze jesteście taką świetną parą.!
Janie - za to, że się okazało, że znasz Józefa i to bardzo dobrze! Za twoją świetną czapkę, którą uwielbiam, a która malowniczo komponowała się z Islandią, za wspólne piwko, za gadanie na drodze, za spokój ducha, który jest w  Tobie
Krystiany - fajnie się z Wami gadało, zażarcie, ale lubię, i lubię to, ze się nie obrazacie!
Agato i Marzeno - za ogromną i ruchliwą, czasem nieokiełznaną energię , A Agatko tobie dodatkowo za Mykines (przepraszam, że Ci trochę dokuczaliśmy ;) )
Grzechu - za największą oryginalność podrózniczą, jaką znam
Darku - za fajne ludzkie ciepło (i że zapamiętałeś i uzyłeś hasła do Vanessy)
Emilu - za pogwarki o sztuce
Basiu, Piotrze, Staszku, Jadziu, Fotograficznni Małżonkowie, Tomku, Ewo, Alu, dziękuje za bycie, za pogawędki, za tolerancję naszego kontrowersyjnego nieraz stylu bycia

Dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna, 

 z rozgardiaszem popodróżowym




 z rozgardiaszem dziennikowym



Tegoroczny, już rozpirzony w cztery części,
Dziennik Podróżny



a tu w lewym dolnym rogu kawałejk Kolorowego Kanionu Hvannagill  (w  pozostałych miejscach kawałki innych miejsc ;D)



* Tytułem objaśnienia, dlaczego takie zdjęcia,a  nie inne:

1.Zdjęcia pochodzą z dobytku Barona, Smyka i Krzysia, którzy w łaskawości swej mi je udostępnili. Przyczyna braku moich - zdech nikon, zdech!
2. Starałam się wybierać takie, na widok których ludzie nie będą się oburzać, że oto pojawili się na zdjęciu (czyli wybieram takie, na których ludzie wyglądają ładnie/interesująco, no oprócz nas, ale my to się zgodziliśmy na to) lub ludzie są tacy w miarę nierozpoznawalni (na wszelki wypadek)
3. W DP staram się umieszczać zdjęcia, które odpowiadają mojemu poczuciu wewnętrznemu sytuacji, a  nie są  czysto techniczną ilustracją, czy galerią piękna przyrody. Tak więc pojawiają się tu fotki nieostre, zamazane,  dziko skadrowane, zaciemne, zajasne, ponure i durne. Chciałabym aby były one dopełnieniem zapisków, emocjonalnym wsparciem  i  migawką tego, co się wewnątrz nas działo

jakby co walić w pysk ;D