Surowy krajobraz ma w sobie specjalną magię niedostępną południowej egzotyce. Raz dotkniesz północy i już o niej śnisz, kiedy tylko wyschną twoje buty i grzbiet się rozgrzeje. Śnisz o niej pod słońcem,nasłuchując nocy, pamiętasz ją w podmuchach wiatru. A jest o czym pamiętać, piękno i surowość schwytały moje serce i trzymają.
Zdjęcia pochodzą z zasobów Barona, czyli Justyny, ponieważ na promie tuz przed Owcami umarł mi aparat i od tej pory jeździł w luku bagażowym.
Więc po kolei
28.06.13 (piątek)
Poznań. Oczekujemy na autokar, ukradkiem przyglądamy się innym uczestnikom wyjazdu, nieufnie jeszcze, z ciekawością, bo przecież to osoby z którymi spędzimy dwa tygodnie. Wyłuskuję (o słodka intuicjo) dwójkę ludzi, którzy piją piwo (zapamiętać!) - okażą się oni naszymi Naleśnikami, dziołszkę o zamaszystym sposobie bycia, okaże się ona prawdziwym Baronem, lekko zakręconego osobnika, któren okaże się być Smykiem, dwójkę miłych znajomych mojego brata - to będą nasi poznańscy ornitolodzy. Jak to się rzeczy składają, że od razu się jakoś zauważa właściwych ludzi we właściwych miejscach. No, ale to później się objawi, jeszcze jesteśmy nieznani, jeszcze jest ostrożność i dystans.
Autokar zajeżdża - w drogę. Przyglądam się naszemu pilotowi (od której to osoby przecież bardzo dużo zależy) , ma uśmiechnięte oczy, jest dobrze, myślę, światełko w oczach oznacza, że zna Józefa. Strona Radka tu i też polecam, bo warto
*
29.06.13 (sobota) Dania
Dania
Krótkie zwiedzanie kościoła w Jelling, wpisanego na listę UNESCO. Pochowano tu władcę Gorma Starego. Kościół bardzo prosty, odarty z ozdobności, otoczony przeurokliwym cmentarzem w cieniu dwóch kurhanów i w towarzystwie kamieni runicznych. Urok miejsca psują osłony, bo kamienie otoczone są szklanymi klatkami, a to oznacza, że nie mogą oddychać.
A póxniej Hirtshals i prom. Do kajuty dostajemy towarzysza, rzeczonego Smyka, który okaże się świetnym kompanem w całej podróży.
Płyniemy. Morze jest srebrne z głębokimi maźnięciami turkusu w miejscu, gdzie załamują się grzywki fal.
*
30.06.13 (niedziela) Wyspy Owcze
Poranek na promie - słońce. Jego ciepło nie rozpieszcza nas wszakże długo. Powoli a metodycznie chowa twarz w szaro-burej chmurze. Wokół statku fulmary, gluptaki, wydrzyki, wokół statku wiatr.Przepatruję morze z nadzieją ujrzenia błysku fontanny na horyzoncie lub ruchu wielorybiej płetwy. Nic.Zmarznięci schodzimy do kajuty, pokład kołysze się łagodnie, znacznie mniej łagodnie kołysze się pod pokładem, co utrudnia kilku członkom ekipy żywot.
Rozgrzewamy się herbatą słuchając rafałowych śląskich opowieści i zrywamy boki. Później znów na pokład, zbliżają się, a za chwilę oddalają Szetlandy a około 23 Wyspy Owcze wynurzają się z mgły i deszczu. Co mogę powiedzieć o takiej chwili - jestem na Owcach!
Jedziemy na Vagar na nocleg
i schronisko, spanisko.
*
1.07.13 (poniedziałek) Wyspy Owcze
Okolice Miđvāgur, na wyspie Vāgar, budzimy się wprost na spowitą mgłą zatokę z zanurzonym w niej skalistym garbem kolejnej wysepki. W środku mnie pojawia się punkt światła, który zjawia się zawsze, kiedy dotykam szczęścia, patrzę na tę mgłę, na zatokę, czuje się jak we śnie. Śniadanie i krótka acz dobitna strzałka myśli w mózgu, czy ja aby dobrze spakowałam się na tę wyprawę?
Atlantyk się burzy, kutry nie wyjdą z portu, więc mała górska wycieczka na wyspie Streymoy.
Wyruszamy z Saksun przez góry do Tiørnvik.
Łąki, tysiące strumieni i woda rozlewająca się po prostu po plecach gór, szeroko. Woda nasączająca trawy, mchy, pojąca górskie rośliny okazalsze niż nasze górskie suchary. Wyka z mięsistą kiścią kwiatów, jaskry jak talerze, okazały arcydzięgiel litwor (w głowie już idę po łopatkę, już go wykopuję, na lecznicze ziele, na leczniczy korzeń), a wszystko nasycone barwą, a trawa taka zielona. Wędrujemy po tej trawie, w tej wodzie, przechodząc liczne wstążki beztrosko buszujących wśród skał strumieni, lgnąc w soczystej trawie, chroniąc twarze przed wiatrem na przełęczy.
I żeby nie było, że nie ma błękitnego nieba! jest, gdzieś tam jest!
Po drugiej stronie przełęczy ostrygojady złoszczą się na nas, wdzierających się w ich święty spokój, a w dole szafirowy ocean, ciemna wulkaniczna plaża i trollowe skały. Taplamy kopytka w chłodnym oceanie, Gosia Naleśniczka, nasz dyżurny mors, kąpie się.
Przejeżdżamy "jedyny most na Atlantyku", a po drodze kursgalopkiem podziwiamy Foss - kilkukaskadowy największy wodospad Wysp Owczych, powstały na rzece Fossa.
Wrażenie, że wzięłam za mało ciepłych ubrań zaczyna nabierać mocy.
*
02.07.13 (wtorek) Wyspy Owcze
Motyw przewodni:
Smyku: Phi, tobie to nic, masz całe ubranie z nieprzemakalnego...
wusz (ponuro): durny jesteś, to jest zwykłe płótno, tylko jest mokre do gaci i dlatego błyszczy.
Wbrew czarnym myślom Radka (naszego pilota), kuter dziś wypłynie na Mykines, a co fajniejsze, nawet po nas wróci! Pakujemy się więc na niego i tniemy grzywki falom.
Port na Mykines to podobno wyzwanie dla zawijających tam jednostek, bo to naturalny port skalny z wszelkimi typowymi dla takich portów skalistymi atrakcjami. Przez chwilę z chmur wydziera się słońce, ale próżna radość, bo na Mykines będzie towarzyszył nam przez cały dzień uparty, metodyczny, moczący aż do kości deszcz (uczucie mamamałoubrańnadługirękawibraknieprzemakalnychspodni narasta).
Ptasia wyspa Mykines, owinięta mgłą jak całunem, zraszana obficie wodą, porośnięta trawą i owcami. Wystrzela z oceanu zębatymi klifami, na których używają sobie do woli tysiące maskonurów, mewy trójpalczaste, głuptaki, fulmary.
Każda ptasia kolonia to ptasie miasteczko, mieszkańcy rozsiadają się na półkach skalnych, nurkują w norkach, które nazywamy maskonorkami (od maskonurów, które tam mieszkają). Te maskonorki momentami utrudniają życie, bo zdarza się w taką zamaskowaną norkę maskonurka wpaść z impetem, co grozi skręceniem, na szczęście nikt niczego sobie nie skręca. Rafałowi udaje się wypatrzeć foki. Foki rzecz jasna są w morzu, nie na półkach skał.
Iść tak we mgle, skrajem klifu, zapomnieć o mokrej skórze, kałużach zamieszkałych w butach, słuchać oceanu, deszczu, nawoływania ptaków, czy można chcieć czegoś jeszcze? A ocean kusi szmaragdem, wdzięczy się srebrem i koronką piany, migocze głębokimi turkusami na skałach.
Szczególnie urzekające jest mostowe miejsce między Mykines, a Mykinesholmur, zawieszony w skalnej szczelinie nad wodą w odcieniu Veroneze rozbijającą się o ściany. Na ścianach skalnych porozwieszane gniazda mew i same mewy jak rozsypane płatki wiśni. Piękno, i potęga dzikości, czegoś, czego nazwać nie umiem, a co drzemie pod skórą uśpione przez cywilizowane życie.
Mykinesholmur
Mgła coraz gęstsza, coraz bardziej mokra, deszcz siecze poziomo
Latarnia na Mykinesholmur to nasz punkt docelowy, dalej na zachód nie da się już pójść, zawieszamy się na skałkach klifu, a później każdy w swoim tempie wraca do portu w coraz mglistszej mgle i coraz deszczowszym deszczu.
Wciskamy się do schroniska, by choć na chwilę ogrzać nasze mikre kosteczki, ubrania okazują się nędzną podróbą ptasiego upierzenia, kolejny raz cywilizacja przegrywa ze sprytem przyrody. Stłoczeni w salce czekamy na nasz stateczek.Niektórzy uczestnicy mają zdaje się dość wrażeń, wiosłując między Zdębieniem, Odrętwieniem, a Skostnieniem, trzema wyspami omywanymi przez opady.
Jest nasza jednostka pływająca! Zatem nie zostaniemy na mykinesową noc. Fale większe, ale i większa frajda z płynięcia, nasz kuterek radzi sobie znakomicie skacząc im po głowach jak mała piłka. Wysmagani wiatrem i rozbryzgami słonej wody docieramy do portu gdzie czeka nasz autokar, a później Tørshavn i prom na wyspę Nólsoy. Baron (incognito jeszcze) lezy pod różowym kocykiem, prawdopodobnie hibernuje, mina jej mówi - Jeślimniektośporuszyodgryzęgłowęprzysamejdupieiwepchnęowcywucho!
Szybki kwaterunek, mamy 10 minut, żeby przygotować się do wyjścia na nocną obserwację nawałników burzowych.
Robię krótką sesję żebraczą po rodzinie i zaopatrzona w najdziwniejszy zestaw ubraniowy (dziwniejszy może miałam tylko, kiedy nam się rzeczy na spływie Łyną potopiły) wyruszam ze skurczoną do minimum (odsyłam do deszczu na Mykines) grupką w przepiękne miejsce gdzie czeka mnie przepiękne przeżycie.
Noce tu są białe, więc raczej szarówka niż noc, zdecydowanie nadal deszcz, grząski teren o wysyceniu wodą 99% (ten 1% to lita skała), pokryty rumoszem skalnym, pośród którego szwendają się oczywiście owce. Wełna owiec z Wysp ma podobno z powodu wciąż padającego deszczu, tyle lanoliny, że staje się niemal nieprzemakalna. Owce wyglądają jakby same się strzygły, a raczej wydzierały sobie sierść czochrając o dostępne okoliczności, Radek wyjaśnia, że owczy biznes niestety podupada. Ach, jak można nie chcieć nosić wełny! Świecie co się z tobą dzieje!?
Ciapiemy w bagnistym gruncie aż do pokrytych białym porostem skał, które wyglądają z powodu tego porostu, jak wapienie. Jens, ornitolog, który prowadzi tu badania, rozstawia sieć ornitologiczną, małą, bo noc nie jest sprzyjająca chwytaniu nawałników. Nawałnik to taki ptak dżoker, mówi mi Michał, nasz ornitolog z grupy. Jak chcesz zabić komuś ćwieka obserwacją, to pochwal się, że widziałaś nawałnika burzowego. Przysiadamy na skałach (nie muszę chyba mówić, że "chłodno w mokrą dupę" to taki mały eufemizm). Nawałnik nie jest to ptak okazały, nie jest nawet jakoś specjalnie piękny, choć nie można mu odmówić uroku. Lata niezwykle zwrotnie, jak nietoperz, więc kolejne osobniki zaczynają ćwiczyć między nami ewolucje. Ale głos, głos nawałnika to jest coś, co trzeba usłyszeć! Ptaki te mają gniazda w norkach, pomiędzy skałami, skąd nawołują głosem oscylującym między zepsutym radiem, a rozkręcającą się sprężyną autka z czknieciem na końcu. Gdybym trafiła tu niespodziewanie, w życiu nie rozpoznałabym w tym kosmicznym odgłosie głosu ptaka. Jest szara lepka mglistość, łąka usiana skałkami i ten niesamowity dźwięk wydobywający się jak spod ziemi. Rafał nasłuchuje przy norce, w pewnej chwili nawałnik wyskakuje z niej i przemyka Rafałowi po dłoni, coś fantastycznego! Wracam znawałnikowana na amen. Mokra, upieprzona w błocie po czubek czapki i naprawdę zaczarowana. Przed nami 3 godzinki snu i dalej.
*
03.07.13 (środa) Wyspy Owcze
Słońce na Nolsoy! (jest to jeden z trzech słonecznych dni, jakie nas dosięgły).Czy wiecie, że na Owcach naprawdę istnieją kolory?
Tu, jak widać Baron został opuszczony przez wczorajszego demona o imieniu Japierdolenigdywięcejniewyjdęzłożkaibędęsiedziećpodstołem
Pakujemy bambetle do autokaru, pakujemy swoje sponiewierane truchła i ożywieni nieco ciepłym blaskiem wsiadamy na prom
Jedziemy do Kirkjubøur (wyspa Eysturoy). W blasku słońca wyspy stają się niesłychanie malownicze, można by rzec - pocztówkowe.
W Kirkjubøur nieskończona gotycka katedra oszpecona niestety znów brzydkim czarnym kapeluszem. Zrozumiałe, klimat wysp szybko poradziłby sobie z kamieniem katedry, niemniej czarna osłona/dach psuje piękno bryły. A naprawdę jest piękna, z szarej skały, pełna elegancji, z prześliczną łabędzią linią okien, ostrymi gotyckimi łukami i płaskorzeźbą z reliefem przedstawiającym Chrystusa Ukrzyżowanego i towarzyszącymi mu Marią i Marią Magdaleną.
Za płaskorzeźbą relikwiarz ze skrawkiem szaty Matki Boskiej.
W pobliżu katedry żebra wieloryba, których osiołek boży nie widzę, dopóki mi Radek nie pokaże palcem. No bo zaiste, wyglądają jak murek, byłam przekonana, że to murek!
Dalej lecimy do Gjógv, szeroką zieloną doliną ze zboczami powcinanymi jak piramidy schodkowe (efekt wietrzenia materiału skalnego o różnej odporności).
Osada maleńka ze ślicznym porcikiem w skałach. Wszystko takie zaciszne, kameralne, wtulone w przyrodę.
A później trochę szwędamy się po Tórshavn, które także sprawia wrażenie stolicy kameralnej, z chatkami, darnią na dachach i podwóreczkami na których odpoczywają Farerzy.
W jednym ze sklepików Rafał wdeptuje w inna rzeczywistość i zakręcony przez ezoterycznego właściciela, wychodzi z miną mówiącą cośmisięchybastałowmózg oraz zdjęciem-proroctwem w dłoni. Na zdjęciu szereg chmurnych symboli - które Rafał z tą samą wciąż miną stłuczonego młotkiem po czaszce, objaśnia za sprzedawcą - Alfa, Omega, Pan Bóg, Jezus, byk i... Batman! Wijemy się z Baronem slalomem między Totalnym Osłupieniem, a Niepohamowanym Śmiechem.
A później już prom, początki rafałowego przeziębienia i pukanie do drzwi kajuty.
Na korytarzu nieśmiało stoi Justyna mówiąc - mam piwo, nie mam towarzystwa. No nie może lepiej trafić - mamy towarzystwo, nie mamy piwa, wiec wszystko się wyrówna! Co lepsze, ani Krzyśki, ani Rafał piwa nie piją, więc dobra nasza, łakomczucha. Wieczór śmichów chichów a potem jeszcze w barze słuchamy koncertu a la gitarra, przed oczami mając różowiejący w łunie zachodu Atlantyk. Płyniemy ku Islandii.
Cudne widoki. Kolorowe domki wkomponowane w krajobraz są rewelacyjne, zauroczyły mnie.
OdpowiedzUsuńChciałabym zobaczyć to na żywo :)
weź ze sobą latarkę czołową na wszelki wypadek, gdyby słońce nie wyszło :D
UsuńPiękne są te wyspy. w deszczy też są fantastyczne!
UsuńPoetka. :))
OdpowiedzUsuń(to pisała retes)
Kto się przezywa, sam sie tak nazywa :P
UsuńSuper! Jakbym tam była! Spłakałam się do łez. Czekam na relację z Islandii
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Justyna (Baron)
PS. A to różowe w autokarze po powrocie z Mykines to był ręcznik. Za koc oddałabym pół królestwa i rękę księżniczki
Z finlandii ;D
Usuńcholera, ręcznik! wiedziałam ze to ręcznik, ale już goście byli w progu więc szybko musiałam kończyć i stąd ta fopa!
No truchla daly rade, dupa w pokrzywach Aska ale tak pieknie dawno nie widzialam, zadnej ftopy tylko dalej w sloneczne poranki,
OdpowiedzUsuńAgnieszka
Jap, bo wielka i niepoznana jest moc trucheł! :D
OdpowiedzUsuń