wtorek, 5 sierpnia 2025

Wiecznym piórem

 Elinor wiele się w życiu naczytała o bohaterach, którzy popadli w chorobę z powodu nieszczęścia. Zawsze wydawało jej się to bardzo romantyczne, ale uważała coś takiego za czczy wymysł poetów. Wszyscy ci bohaterowie i bohaterki, którzy usychali z miłości lub po stracie kogoś bliskiego! Z rozkoszą dzieliła ich cierpienia, gdyż jest to słusznym prawem czytelnika.
W końcu tego właśnie szukamy w  książkach: wielkich uczuć, które nigdy nie stały się naszym udziałem, i wielkiego bólu, którego łatwo można się pozbyć zamykając książkę.

(Cornelia Funke, Atramentowa śmierć, tłum. Jan Koźbiał)

Kiedy spotykam rzeczy przeszywające mnie, czy to swoim pięknem, czy prawdziwością, czy może szczególnym rodzajem istnienia, zawsze moje myśli wędrują do chłopca, którego kochałam tak, że niemal nic ze mnie nie zostało. Ta historia nie skończyła się ani dobrze, ani tragicznie, spotkał ją szary rozmyty koniec i zniknął gdzieś w pejzażach. Zostawił małą, malutką dziurkę w sercu, przez którą czasem sączy się tęsknota. I nie, nie mam w sobie żadnej złości dla tego chłopca, ani żalu, po prostu jest tak, że był jedyną osobą, która rozumiała to szczególne piękno, o którym mu mówiłam. Tylko jemu umiałam o tym mówić. Od dawna, już bez niego, uczę się wydobywać odczucia i wykładać na słońce, jak suszące się na płótnach orientalne przyprawy, jak łuskane orzechy laskowe, jeden po drugim ujmować w palce i toczyć ze śmiechem po rozgrzanych ścieżkach. Słowo po słowie, a właśnie słowa tak bardzo nas ze sobą wiązały, ale i  krępowały nas najbardziej. Chłopiec jest gdzieś tam w przestrzeniach świata, splata inne, sobie tylko znane wątki, splata je w złote warkocze, w pasma traw, mgły nad rzekami, a ja czasem widząc rzecz tak piękną, że nie umiem jej wyrazić, wysyłam ją w myślach do niego, z poczuciem, że tylko on potrafiłby ją całą objąć.

Przepiękną jest dla mnie nabyta w internetowym antykwariacie trylogia Cornelii Funke, Atramentowy Świat (tłum. Jan Koźbiał). Pierwszą jej część - Atramentowe Serce obejrzałam pod postacią pięknej filmowej baśni wiele razy i z ogromną przyjemnością, ale dopiero książka nadała prawdziwy smak przygodzie. Wszystkie baśnie zdołały jakoś spleść się w dywan tej opowieści, wiele wątków, prześlicznie utkana narracja i historia, która trzyma człowieka w szachu do samego końca. Właśnie odłożyłam przeczytaną trzecią część zdyszana, z bijącym sercem, przejęta.
Historia Czarodziejskiego Języka, jego córki, Smolipalucha i innych świetnie narysowanych postaci, dobrych, złych i ambiwalentnych porwała mnie w swój magiczny wir i wypuściła dopiero nad samą ziemią. Baśń o potędze słów, o niejednoznaczności świata, miłości, tęsknocie i zmianie. Baśń o akceptacji i zaprzeczeniu, o walce i poddaniu się, przez to wszystko wiedzie nas autorka śladem jednej magicznej książki, której tytuł to właśnie Atramentowe serce. I tak wszystko zaczyna się za sprawą atramentu i w nim się zanurza.
I jeszcze taką prześliczną sprawą, którą kiedyś powierzyłabym chłopcu, jest znaleziony pomiędzy ostatnimi stronami zasuszony liść czterolistnej koniczyny, ale skoro chłopca już nie ma, opowiadam dziś o tym wam.



1 komentarz: